DRUKUJ
 
Beata Kolek
Coś z nim było nie tak
List
 


Być może jest to najtrafniejszy opis świętości - tak żyć, aby ludzie wkoło choć na chwilę pomyśleli o Bogu. Nie trzeba słów. Chociaż nieracjonalne zachowanie Franciszka mogło wywoływać uśmiech politowania, to jednocześnie prowokowało chyba najbardziej pierwotne pytanie człowieka: „dlaczego?". 
 
Pewnego dnia do św. Franciszka przyszedł współbrat i zapytał: „Franciszku, jak to jest, że Ty mówisz takie piękne kazania?". „Chodź, nauczę Cię, jeśli chcesz" - odpowiedział Święty, i razem wyszli z klasztoru. Szli w milczeniu ulicami pełnego ludzi Asyżu. Gdy dotarli do granic miasta, nic nie mówiąc zawrócili i ruszyli w drogę powrotną. Cisza trwała, a ponieważ nic nie wskazywało na to, że coś się zmieni, zniecierpliwiony braciszek zapytał: „Kiedy w końcu zaczniemy mówić to kazanie?". „Już je powiedzieliśmy - miał odpowiedzieć Franciszek - szliśmy przez miasto w habitach. Czy wiesz, ilu ludzi, widząc nas, pomyślało o Panu Bogu?"
 
Być może jest to najtrafniejszy opis świętości - tak żyć, aby ludzie wkoło choć na chwilę pomyśleli o Bogu. Nie trzeba słów. Chociaż nieracjonalne zachowanie Franciszka mogło wywoływać uśmiech politowania, to jednocześnie - zarówno w sceptykach, jak i w zwolennikach - prowokowało chyba najbardziej pierwotne pytanie człowieka: „dlaczego?".
 
Całkiem nagi
 
Hagiografia mówi zazwyczaj o dwóch rodzajach świętych: tych, co od zawsze byli święci, i tych, którzy przeżyli radykalne nawrócenie. Franciszek należy do tej drugiej grupy. Mimo że zawsze był wierzący i pomagał ludziom, trzeba było kilku niecodziennych doświadczeń, dzięki którym z człowieka dobrego stał się świętym.
 
Urodził się w 1181 r. w Asyżu. Był bardzo słaby, więc matka natychmiast go ochrzciła. Nadała mu imię Jan. Jego ojciec, zaangażowany w kontakty handlowe z Francją, był wtedy w podróży. Po powrocie pieszczotliwe nazwał syna „mój Francuzik", dlatego zaczęto na niego wołać „Francesco" - i tak już zostało. Wydawać by się mogło, że Franciszek miał wszystko. Otrzymał wykształcenie, znał literaturę. Nade wszystko uwielbiał spotkania z przyjaciółmi, uczty i zabawy. Był duszą towarzystwa. 
 
Czasy, w których żył, nie były jednak spokojne. Najpierw wybuchło powstanie w Asyżu, potem w sąsiedniej Perugii. Franciszka nie ominęły udział w wojnie, więzienie, a nawet ciężka choroba. Podczas jednej z wypraw wojennych miał wizję, która wpłynęła na resztę jego życia. Pewnego dnia, gdy osłabiony po kolejnych bitwach odpoczywał, ni stąd ni zowąd usłyszał głos: „Franciszku, komu lepiej służyć, Panu czy słudze?". „Panu" - miał odpowiedzieć zawstydzony. Od tego momentu sprawy potoczyły się szybko. Postanowił zostać eremitą; pomagał biednym, zbierał datki na odbudowę zniszczonych kościołów. Wszystko, co robił, przypisywał Bożym natchnieniom i wewnętrznemu głosowi, który kazał mu szukać woli Boga i wypełniać ją.
 
Ojciec z przerażeniem patrzył na zachowanie syna i robił wszystko, żeby nakłonić go do powrotu do domu. Nie chciał pogodzić się z jego szalonym pomysłem na życie. Próbował spokojnie, argumentami, próbował też siłą, na drodze sądowej, ale nic nie wskórał. Franciszek wypowiedział mu posłuszeństwo, nazwał się „rycerzem Chrystusa" i uznał, że podlega tylko władzy kościelnej. Ojciec nie wytrzymał i poszedł ze skargą do biskupa Asyżu. Być może wciąż liczył na to, że zmusi syna do powrotu. Stało się jednak inaczej. Tradycja głosi, że w dramatycznym geście całkowitego zerwania z dotychczasowym życiem Franciszek zrzucił z siebie ubranie i stanął przed biskupem całkiem nagi. Podobno ten natychmiast okrył go swoim płaszczem, niektórzy dodają, że przytulił go ze zrozumieniem.
 
Tym gestem Franciszek rozpoczął nowe życie. Zdaniem biografów, miał wiele szczęścia. Ówczesne prawo nakładało bowiem na buntowników karę więzienia. Mógł również zostać uznany za obłąkanego i odizolowany. Jego poczucie misji ewangelizacyjnej - można by powiedzieć „ślepe" i „za wszelką cenę" - mogło bardziej przypominać histerię niż przemyślane działanie. Być może to szok sprawił, że pozwolono Franciszkowi odejść.
 
Nieudane męczeństwo
 
Niektóre biografie określają Franciszka mianem „człowieka, któremu nie udało się zginąć". Był gotowy oddać życie w imię głoszonego Słowa, ale mimo że często „bezmyślnie" pakował się w kłopoty, ostatecznie wychodził z nich cało. Wbrew logice chciał wyruszyć do Saracenów syryjskich, aby w sposób pokojowy doprowadzić do zakończenia wypraw krzyżowych. Owładnięty pragnieniem głoszenia Chrystusa wszędzie i wszystkim chciał nawracać muzułmanów miłością i słowem, a nie ogniem i mieczem. Gdy w końcu znalazł się na Wschodzie, natychmiast udał się do sułtana. Miał mu zaproponować sąd Boży, który potwierdziłby słuszność wiary w Chrystusa, rzucić się w ogień i wezwać duchownych muzułmańskich, by uczynili to samo. Złośliwi mówią, że rzucenie się w ogień było mniej ryzykowne niż wcześniejsze rzucenie się między mahometańskie szable z wezwaniem do wyrzeknięcia się nauk Mahometa. Tradycja głosi, że sułtan, zafascynowany postawą Świętego, był gotów przystać na jego warunki, inni natomiast sugerują, iż władca, przekonany, że Franciszek jest szaleńcem, pozwolił mu odejść. Tak czy owak, do próby ostatecznie nie doszło, a Franciszek bezpiecznie wrócił do Włoch. Chociaż wyprawa na Wschód nie przyniosła żadnych militarnych i politycznych korzyści, miała jednak ogromne znaczenie - od tej pory franciszkanie mieli prawo do opieki nad znajdującymi się tam miejscami świętymi i pielgrzymami. Jest tak do dzisiaj.
 
Cudowne rozmnożenie
 
Dzięki staraniom Franciszka w 1210 r. papież Innocenty III zatwierdził ustnie zaproponowaną przez niego regułę i zezwolił braciom na głoszenie kazań pokutnych. Tak powstał pierwszy Zakon Braci Mniejszych. Liczba braci wzrastała z roku na rok, a wielość klasztorów, również poza granicami Włoch, spowodowała, że zakonem coraz trudniej było zarządzać. Ratunkiem stały się organizowane regularnie kapituły, które mimo iż były poważnymi debatami, na pierwszy rzut oka wyglądały jak niezobowiązujące spotkania braci na łąkach wokół Porcjunkuli.
 
Jedno z najsłynniejszych spotkań odbyło się prawdopodobnie w 1219 r. Wtedy to uczestnicy, w liczbie około pięciu tysięcy, postanowili spędzić noc pod gołym niebem, w szałasach z trzciny i słomy. Co więcej, nikt nie zabrał ze sobą prowiantu, wierząc, że Boża Opatrzność wszystkim się zajmie. Wśród obecnych był podobno również św. Dominik, który patrzył na to wszystko z przerażeniem. Nie mógł pojąć, że ktoś zgromadził tłumy w tak niefrasobliwy sposób, nie troszcząc się o jedzenie i picie dla przybyłych. Gdy założyciel zakonu dominikanów rozmyślał nad chaosem, niechybną klęską i losem głodnych ludzi, nagle na równinie pojawiły się osły i konie ciągnące wozy wypełnione po brzegi jedzeniem. Okoliczni mieszkańcy zatroszczyli się o przybyszy, a Franciszkowi - tak jak kiedyś Jezusowi i Apostołom - udało się nakarmić wszystkich. Jego bezgraniczne zaufanie Boga i ludzi nie zawiodło.
 
Schorowany stygmatyk
 
Surowy tryb życia i ciągłe pielgrzymki, które odbywał Franciszek, odbiły się na jego zdrowiu. Zaczęło go dręczyć coraz dotkliwsze cierpienie. W 1224 r. udał się na górę Alwernię, gdzie po czterdziestodniowym poście ku czci św. Michała Archanioła otrzymał pierwsze stygmaty - na dłoniach, stopach oraz boku. Bardzo krwawiły i sprawiały mu wielki ból. Co więcej, pojawiały się kolejne dolegliwości.
 
W końcu stygmaty, choroby oczu i narządów wewnętrznych tak osłabiły Świętego, że musiał zaprzestać pieszych wędrówek apostolskich. Odtąd kontakt z braćmi i ludźmi utrzymywał za pomocą listów. Zmarł w 1226 r. w Porcjunkuli, na swoje życzenie rozebrany do naga i położony na ziemi.
 
„Przemiana człowieka dobrego w świętego jest jak rewolucja. Człowiek, któremu cały świat mówi o Bogu, nagle staje się kimś, kto mówi o Bogu całemu światu". Tak jak w przywołanej na początku legendzie. W pierwszych wiekach chrześcijaństwa o wyznawcach Chrystusa mówiono, że na pierwszy rzut oka to zwykli ludzie, tylko czasami zachowują się dziwnie: jak wszyscy się śmieją, to oni płaczą, a jak inni płaczą, to oni się śmieją. Podobnie jest, gdy patrzymy na życie świętych - nie sposób oprzeć się wrażeniu, że coś jest z nimi nie tak. Franciszek doskonale wpisuje się w taki schemat. Nie pasował do tego świata, choć całkowicie poświęcił się temu, co najbardziej odpowiada określeniu „padół łez": biedzie i cierpieniu. Mimo to kojarzony jest głównie z radością i spokojem; taki też testament zostawił po swojej śmierci: „pokój i dobro". Święci ludzie są „wariatami", Bożymi szaleńcami. I nie powinno nas to dziwić, przecież jedną nogą są tam, gdzie - daj Boże - i my kiedyś się znajdziemy.
 
Beata Kolek
List, 7-8/2008
 
 
fot. Rachel Omnes | Unsplash (cc)