Autor: Perdifficilis (---.skytech.pl)
Data: 2015-08-03 12:18
W pierwszej kolejności należy rozdzielić pojęcie rozpaczy jako stanu emocjonalnego od rozpaczy jako zaprzeczenia cnoty teologalnej nadziei. Za stan emocjonalny zasadniczo w ogólnie nie jesteśmy odpowiedzialni o ile nie podlega naszej woli (czyli dobrowolne podsycanie rozpaczy lub świadome nieleczenie depresji może być grzechem, ale konkrety do rozważenia w sumieniu i konfesjonale).
Cnota teologalna nadziei jest czymś zgoła innym, choć oczywiście ma wpływ na stan emocjonalny. W dużym uproszczeniu można powiedzieć, że nadzieja jest konkretnym oddziaływaniem wiary w stosunku do samego siebie oraz postrzegania losu świata w ogóle. Dzięki nadziei nie tylko wierzymy w zbawienie, ale i dążymy do niego, oczekujemy. Miłość z kolei w takim ujęciu byłaby wiarą i nadzieją odniesioną już nie tylko do siebie, ale do całości stworzenia, objawiająca się w aktywnym dążeniu do krzewienia drogi zbawienia na zewnątrz siebie.
Bardzo, ale to baaaardzo polecam przeczytanie książki Josefa Piepera "Miłość, nadzieja, wiara". Pierwotnie były to trzy oddzielne publikacje, ale warto przeczytać je wszystkie i w tej kolejności, bo lepiej zrozumie się Pieperowe ujęcie wiary i nadziei jeśli pozna się jego poglądy na miłość (no i te zbiorcze wydania są najpełniejsze, bo Pieper podszedł do tematu poważnie i mimo, że książki są króciutkie to pisał je łącznie z 30 lat :) ). Autor choć był profesorem teologii te książki napisał w sposób bardzo przystępny. Jeżeli byś była zainteresowana lekturą, ale nie miała dostępu, odezwij się proszę - coś wymyślę ;) Acz to "coś" może być popaćkane kolorowymi zakreślaczami bo owa książka była podstawą mojej pracy magisterskiej.
Z kolei co do rozpaczy w takim doczesnym, emocjonalnym znaczeniu: z własnego doświadczenia mogę napisać, że nie warto z nią negocjować i zastanawiać się czy to grzech czy nie, tylko jak najszybciej się wyzwolić. Sam przez lata nie zabrałem się za to poważnie i wierz mi, że wychodzenie z beznadziei nie jest łatwe i czeka mnie teraz wiele trudu by np. nauczyć się tak po prostu cieszyć, kochać, ufać, spodziewać się dobra w relacjach międzyludzkich, a nie tylko cierpienia itp. I to jest nie tylko mój krzyż, ale wszystkich, którzy są ze mną jakkolwiek bliżej związani.
Poza tym taka rozpacz też jest bardzo zdradliwa, bo wcześniej czy później użyje przeciw Tobie okropnego argumentu: skoro masz nadzieję co do zbawienia, wiesz że Bóg jest miłosierny, ale nie masz już nadziei tutaj, to po co dalej to "tutaj"? Z tego myślenia już w ogóle nie jest łatwo uciec, bo odbiera motywację by uciekać od rozpaczy, zabija to co w nas cenne - siłę by żyć - na dodatek tworząc iluzję w której rozpacz czyni rozpaczającego kimś wyjątkowym, wrażliwym, głębokim.
Jeżeli nie potrafisz sobie z tym poradzić, zgłoś się do psychiatry. Nie trzeba mieć skierowania. Terapia może pomóc, ale często depresja (różne rodzaje zaburzeń afektywny jedno i dwubiegunowych), która objawia się też rozpaczą, poddaje się farmakoterapii. I proszę tego nie postrzegać jako branie "wesołych pigułek". Zaburzenia depresyjne często mają podłoże czysto biologiczne (nadmierny wychwyt zwrotny serotoniny w łączeniach synaptycznych, na które stosuje się inhibitory wychwytu zwrotnego i zwykle po kilku miesiącach na stałe odstawia się leki). Nie przechodziłem takiego leczenia, więc nie wiem jak dokładnie wygląda, ale sporo danych można znaleźć w internecie i różnego rodzaju publikacjach.
|
|