Autor: Stefan (---.neoplus.adsl.tpnet.pl)
Data: 2016-07-20 00:37
Witam jako nowy użytkownik.
Jeżeli jest to zły dział, przepraszam i proszę o przeniesienie do odpowiedniego - mi wydał się najlepszy do opisania problemu z jakim przychodzę.
Sprawa jest nieco skomplikowana, nakreślę ją więc w pewien sposób skrócony. Nieco ponad dwa lata temu poznałem pewną niesamowitą osóbkę. Połączyła nas nic wzajemnej sympatii, zrozumienia (nawet bez słów), podobnych poglądów, szanowania własnego indywidualizmu, fascynacji, zauroczenia, a także i pożądania (szczerze odpowiadam z własnej strony). Byliśmy razem przez ponad pół roku, doszło też między nami do zbliżeń przez co przekonaliśmy się, że i pod tym względem do siebie pasujemy - wspominam o tym, bo jest to istotne w dalszej części. Nie byłem jej ani pierwszym, ani drugim partnerem, nie miało to znaczenia, bo przeszłość moim zdaniem nie jest tak istotna jak teraźniejszość i przyszłość.
Później, nagle, zaczęliśmy się od siebie oddalać. Stało się kilka rzeczy: jej umarła matka, ja nie mogłem być wtedy przy niej. Te wydarzenia spowodowały jednak, że jeszcze bardziej się otworzyła, że skierowała się w stronę Boga - oświadczyła mi w pewnym momencie, że tak naprawdę zawsze gdzieś w głębi duszy czuła, że to co robiła nie było dobre, że woli żyć w zgodzie z zasadami religii. Był to dla mnie niemały szok, a że ja mam podejście dużo bardziej liberalne, nie spodobało mi się też... Oceniajcie jak chcecie - pożarliśmy się nieco i tyle. Szanse na zgodę były, ale wtedy pojawiła się inna osoba, wierząca, żyjąca teoretycznie w zgodzie z zasadami kościoła, która zaimponowała mojej dziewczynie... to był gwóźdź do trumny, poczułem się jak zdradzony, zerwałem kontakt stawiając sobie za cel zabicie żalu po czymś, co okazało się pomyłką.
Minęło półtora roku, w którym to nasz kontakt czasami gdzieś tam się pojawiał (internetowo), ale najczęściej kończył się kłótnią. Teraz sytuacja jest inna - wspomina osoba trzecia okazała się kimś, kto pięknie manipuluje innymi, jest gburem, obrażał swoją dziewczynę, a na dodatek jest strasznie mściwy. Odeszła od niego, nasz kontakt się odnowił i... coś co miało umrzeć, nadal istnieje, bo nadal jest ta ogromna nić porozumienia, niczym feniks z popiołów. Spotkaliśmy się raz aby porozmawiać, ostatnio zmów aby wyjaśnić pewne kwestie... i chcemy spróbować ponownie, bo czujemy, że ciągnie nas do siebie, że sporo się nauczyliśmy przez ten czas i potrafimy zbudować coś razem. Bo nadal się dogadujemy, prawie na każdej płaszczyźnie.
Prawie, bo w temacie wiary i seksu jesteśmy jak kosmici, jak osoby z różnych krajów, które nie znają swojego języka. Ona wierzy w to, że właściwa jest czystość przed ślubem, woli z tym poczekać. Ja nie wierzę, że jej brak jest czymś złym w sytuacji, gdy ludzi łączą uczucia. Wierzę w Boga, a zarazem jestem indywidualistą, kotem, który chadza własnymi ścieżkami: oceniam obserwując, oceniam metodą prób i błędów. I nie godzę się z bardzo wieloma zasadami głoszonymi przez Kościół Katolicki, nie wypieram się jednak wiary w Boga. Jest to problem istniejący między nami i to nie tylko w kontekście seksu. Nie patrzę na sprawę z perspektywy tygodnia czy miesiąca, lecz nawet lat do przodu - patrzę i widzę, że nasze różne podejścia mogą rodzić konflikty na różnych płaszczyznach, bo np. ja jestem za dozwoloną aborcją w przypadku gwałtu, ona nie (nie aby to nas dotyczyło, niemniej pokazuję samą różnicę w dosyć istotnej dla człowieka kwestii). Nie mam nic przeciwko chrzczeniu, a zarazem nie rozumiem kompletnie nagonki na antykoncepcję, która nie jest dla mnie żadną zbrodnią. Nie wymagam niczego od kogoś, nie dam sobie jednakże narzucić czegoś, z czym się nie zgadzam.
Chcemy spróbować, a ja patrzę właśnie i obawiam się, że prędzej czy później nadejdzie chwila gdy któreś z nas nie powie: przepraszam, wzajemnie się ranimy, to się nie uda. I obawiam się, że to spadnie na mnie, bo ona chce bardzo spróbować, niemniej aż tak dalekosiężnie nie patrzy i przy rozmowach wychodzi na to, że problemem jest tylko seks - a to nie prawda, ja wiem jaki on z nią jest i mógłbym z tym zaczekać... ale na ile to autentycznie dla kogoś wierzącego, że druga strona zaczeka do formalnego ślubu, choć w duszy w ogóle nie będzie czuła, że to coś faktycznie specjalnego? Bo ja tego nie czuję... i dla mnie takie ocenianie byłoby oszukiwaniem samego siebie. W efekcie tych dylematów nie wiem co robić: nie chcę aby ona zmieniała się dla mnie czy kogokolwiek skoro wierzy w słuszność swoich poglądów, nie chcę zmieniać siebie, bo ja wierzę w słuszność swoich. Czy tu jest miejsce na kompromis? Im dłużej myślę, tym bardziej go nie widzę.
Proszę o poradę odnośnie tego impasu. Jak Wy, inne osoby mocno wierzące się na to zapatrujecie.
Nie proszę natomiast o ocenę mojej wiary i podejścia do niej - uszanujcie to proszę, nie tego tutaj szukam.
Nie proszę też o argumenty, które uderzałyby w moje zdanie. Mam je i jest moje, na tym poprzestańmy, każdy może mieć inne i ja mu tego nie zabraniam.
|
|