logo
Czwartek, 28 marca 2024 r.
imieniny:
Anieli, Kasrota, Soni, Guntrama, Aleksandra, Jana – wyślij kartkę
Szukaj w
 
Posłuchaj Radyjka
kanał czerwony
kanał zielony
 
 

Facebook
 
Drukuj
A
A
A
 
ks. Przemysław Bukowski SCJ
O Bogu, który odchodzi
Czas Serca
 


Zło spotykamy właściwie wszędzie. Rozmaite krzywdy wyrządzają nam zarówno najbliżsi, jak i zupełnie obcy. Proszących o pomoc podejrzewamy o niecne zamiary… Wszystko to bardzo naturalne i racjonalne! Kto z nas jednak sam nie jest marnotrawcą tego, co otrzymał? Kto z nas nie grzeszy pychą wiedzy o tym, co najlepsze dla drugiego człowieka w potrzebie? Kto pamięta, że aby nie stracić Boga, nie wolno stracić z oczu przede wszystkim ludzkiej krzywdy?
 
Ból w różnej postaci jest częścią naszego życia. Pytanie tylko, czy jest to ból nadziei czy beznadziei? Ból niegojących się ran, czy jednak ból opatrzony i gotowy na strupy? Bóg jest niewątpliwie Bogiem nadziei. Niełatwej, ale jednak nadziei. Każda nadzieja zaś przechodzi wiele prób. Jedną z twarzy wypróbowanej nadziei jest miłosierdzie. Wszyscy potrzebujemy miłosierdzia. Może nawet tym bardziej, im bardziej wydaje nam się, że nie, ponieważ go nie rozumiemy. Ponieważ nie pasuje do naszego rozsądnego świata.
 
Na dnie wszystkiego
Odnoszę wrażenie, że w polskim myśleniu religijnym od jakiegoś czasu zadomowił się dziwny światopogląd. Być może wynika on z naszego narodowego charakteru? W każdym razie jest w jakiś sposób wpisany w nadwiślańskie interpretacje zarówno bieżących doświadczeń, jak i wydarzeń historycznych. Dotyczy on zresztą nie tylko myślenia religijnego. Ale prawdopodobnie to właśnie w tym myśleniu ma swoje źródło, emanujące na inne dziedziny życia. Światopogląd ten wyraża się w swoistym przekonaniu, że naprawdę kompetentne myślenie krytyczne dotyka w swoim najgłębszym źródle różnych postaci zła. Zło jest „wartością” poszukiwaną nie dlatego jednak, że samo w sobie jest wartością, tylko dlatego, że w jego promieniowaniu lepiej widać inne – będące już bezpośrednim obiektem pragnień – wartości. Trzeba się dokopać do zła, zdekonspirować je, aby można było zbudować szczęśliwe życie. Trzeba je wyraźnie nazwać, postawić na miejskim cokole, nadać mu imię i nazwisko, aby wszyscy widzieli, jak bardzo jest złe i od samego patrzenia znienawidzili obiekt obserwacji, a tym samym sami zapragnęli lepiej żyć. W imię tego światopoglądu zatem wyłącznie ci myślą właściwie i głęboko, którzy potrafią demaskować najbardziej ukryte postaci fałszu, obłudy, zła różnej maści. To ci zostają religijnymi specjalistami, którzy w mistrzowski sposób opanowują techniki lustracyjne ludzkich sumień i umiejętnie formułują diagnozy upośledzeń duszy. Jednym słowem, uczciwie myśli tylko ten, kto w najgłębszych intencjach drugiego doszuka się czegoś złego. „Gdzieś głęboko w nim musi być przecież ukryte zakłamanie”. Oczywiście zło w czystej postaci nikogo nie pociąga. Nikogo też przy zdrowych zmysłach nie namówi do współpracy. Dlatego każda próba tropienia i demaskowania go musi być usprawiedliwiona pragnieniem „większego dobra”. W imię dobra wolno przecież wszystko. Powinno się wszystko! Im zatem więcej zła wykopiemy, tym więcej dobra wejdzie w jego miejsce – to taktyka godna owych mistrzów. Mówią oni: „Największym zwycięstwem szatana jest to, że ludzie w niego nie wierzą”. Ale ostrożnie… Być może jednak istnieje jeszcze większe zwycięstwo? To mianowicie, że oni już w niego wierzą, ale wiara ta zupełnie im do zbawienia wystarczy lub że właśnie ona nadaje sens każdej innej wierze.
 
Byle do przodu
 
Myślę, że w gruncie rzeczy taka postawa swoistego czepiania się czy doszukiwania złych intencji jest owocem życia w matni pewnego triumfalizmu. Oczywiście triumfalizm niejedno ma imię. Pod każdą postacią jednak chce mieć zawsze rację. Nawet wówczas, gdy nie przemawiają za nim żadne porządne argumenty. I jest to zupełnie obojętne, czy dotyczy on świata polityki, ludzi Kościoła czy mędrców. Triumfalizm chce panować i zrobi wszystko, by ten cel osiągnąć. Tak, panowanie bowiem jest jego ukrytym celem. Chce on, by wszyscy się z nim liczyli. By pytali o przyzwolenie, a przynajmniej o zdanie. Triumfalizm domaga się zatem władzy. Choćby to była tylko władza nad duszami. Ta zresztą jest najgroźniejsza, gdyż najgłębiej naznacza swoje piętno. Wyraża się ona np. w pragnieniu pełnych kościołów, katolickich parlamentów, katolickiej matematyki, katolickiej biologii i medycyny. Wszystko ma grać jedną melodię i wszyscy do tej melodii muszą się nauczyć tańczyć. Kto zaś nie wyraża dobrej woli, staje się co najwyżej obiektem powszechnej litości. Być może żyłby sobie ten triumfalizm jakoś dalej w najlepsze, gdyby nie fakt, że udało mu się już zbyt wielu przekonać, że władza, której chce jest dobra sama w sobie. Bo przecież apriorycznie służy dobru. I to nie tylko własnemu, ale przede wszystkim dobru innych. Coś temu triumfalizmowi zaczyna jednak przeszkadzać. W pochodzie sprawiedliwych łatwo bowiem o ważne zapomnienia. Choćby o tym, że każda władza psuje. W różnym tempie, ale każda i to najpierw samą siebie. Władzy dość szybko bowiem uchodzi uwadze, że dobro, które posługuje się przemocą czy przymusem nie jest żadnym dobrem. Również to w imię „większego dobra”. Dlatego triumfalizm zaczyna z czasem gardzić sobą i innymi. Stosunkowo łatwo można bowiem tak bardzo uwierzyć w Boga, że w imię tej wiary pozostaje wyłącznie pogarda człowiekiem. Można oczywiście również tak bardzo uwierzyć w człowieka, że dla Boga nie wystarczy miejsca. Triumfalizm jest władczy, dąży do absolutyzmów. Skoro już ma władzę, chce władzy absolutnej, całkowitej. W takiej władzy nie ma miejsca na dialog i kompromisy.

Naprawdę wbrew sobie

Chrześcijaństwo w Polsce, ale nie tylko, nadal stoi przed wielką szansą i wyzwaniem ukazania tego, czym jest naprawdę, ale i tego, czym naprawdę nie jest. Oczywiście zmierzenie się z prawdą jest zawsze w jakiejś części bolesne. Prawda bowiem oczyszcza, a to najczęściej boli. Ból jednak nie jest tym samym, co wyrządzanie krzywdy. Tak jak nie są unicestwieniem prawdy różnice, które się z nią konfrontują. Prawda nie boi się wrogów czy krytyki. Ona ich wręcz potrzebuje. Dzięki nim się rozwija. Dlatego to nie wrogowie niszczą prawdę. Jej grabarzem są sterylność i odseparowanie. Prawda zawsze leży głęboko i trzeba niemałego wysiłku, by się do niej dokopać. Czy trzeba toczyć o nią wojny? – to już całkiem inne pytanie. Dopóki jednak trwa jakakolwiek wojna o prawdę, ona sama znajduje się jeszcze poza naszym zasięgiem. Ona leży głębiej. A kiedy da się już dotknąć, wyzwala naprawdę, również z lęków o nią samą. To zrozumiałe, że samo poszukiwanie prawdy jest jakimś niepokojem. Podobnie jak każde inne poszukiwanie. Każde bowiem jest tęsknotą za jakąś prawdą, walką o nią, napięciem, że ona wciąż nie jest moją własnością. Dlatego poszukiwanie prawdy może być również niebezpieczne. Łatwo bowiem pomylić prawdę z racją. „Mam rację” nie znaczy jednak „zdobyłem prawdę”. Prawdy nigdy nie ma się na własność. W niej można żyć, osiągać ją, ale nie można jej posiadać. Prawda nie polega bowiem na wyliczaniu argumentów „pro” i „contra”, robieniu jakichś ponad podziałowych ustaleń. Przy użyciu takich racji nic się w gruncie rzeczy nie osiąga. Zawsze znajdzie się argument, żeby komuś nie pomóc. Bezpieczniej przecież profilaktycznie zatrzymać intruza na wycieraczce przed swoim mieszkaniem. „Mamy przecież tyle własnych problemów”. Zawsze znajdzie się wiarygodny dowód, że i syn marnotrawny odszedł jednak zbyt daleko, by móc uczciwie powrócić i znów nauczyć się żyć w jednym domu. Drugi będzie zawsze stanowił potencjalne zagrożenie, czasem nawet większe niż potencjalną szansę. Dowodów na podłość ludzi jest przecież bardzo wiele. Dlatego logika podpowiada, by być bardzo ostrożnym. Logika wierzy bowiem w dowody. Jej wiara jest bardzo silna, logiczna i racjonalna. Tylko, czy wiara w dowody jest jeszcze jakąkolwiek wiarą? Czy opierając się na dowodach, pod ich wpływem ona sama najczęściej nie upada?
 
Co łaska
 
To, co nazwałem tutaj triumfalizmem w myśleniu jest właśnie przekonaniem o zdobyciu prawdy, ostatecznej i absolutnej. Jest zatem pewnością co do „swego” do tego stopnia, że za tę pewność jest w stanie oddać życie, byleby tylko wszyscy postąpili dokładnie tak samo. Największą jednak słabością triumfalizmu jest strach przed wszystkim, co duchowe! Duch jest przecież również władzą, tak jak władzą chce być triumfalizm. Ale duch jest władzą zupełnie inną niż wszystkie nam znane. Duch jest nieobliczalny, pojawia się nie wiadomo skąd i czyni, co zechce. Jest tym, co słabe, a jednocześnie ma tak wielką moc. Ducha stać też na cierpliwość. „Albowiem rozumny Bóg / Nienawidzi / Niewczesnego rozkwitu” (Friedrich Hölderlin). Triumfalizm boi się ducha, boi się bowiem łaski, którą duch się posługuje. Łaska wciąga w przygody nieznane. Triumfalizm nie przyznaje miejsca łasce. Łaska to sprawa ducha. Zdaniem triumfalizmu Bóg powinien siłą narzucać jednorodność. W imię „większego dobra” oczywiście. Triumfalizm boi się ducha, duch bowiem nie pragnie władzy. Duch wie, że władza go nie uratuje. Dlatego jemu wystarczy wierność. Władza triumfalizmu chce demaskować każde zło, kłamstwo, obłudę, pogaństwo, choćby wśród ustrojów politycznych, partii, rozmaitych organizacji. Zapomina bowiem, że to wszystko jest najpierw sprawą pojedynczych sumień. Triumfalizm obawia się nawet najmniejszej przegranej. Duchowi zaś nie straszne są żadne porażki. Dlatego duch kocha człowieka z jego upośledzeniami, bo rozumie głębię tych upośledzeń. Wie, że trzeba człowieka z tej głębi wydobyć na szczyty. Tam jest bowiem jego miejsce. „Kto przemyślał to, co najgłębsze, kocha to, co najwyższe” (Friedrich Hölderlin). Duch zatem wie, że często trzeba przegrać, by wygrać to, co najważniejsze. Duch czuje, że wbrew logice człowiek robi w życiu to, co najprawdziwsze. Zakochuje się, ufa innym, przebacza… Logika nie wymyśla nic, co duch nazwałby swoim. Sprawia za to, że zanika Bóg, który chce być lepszy niż logika Mu na to pozwala. Zanika Bóg, którego coś boli, bowiem naprawdę nie może Go boleć. Dlatego, jeśli już, triumfalizmowi potrzebny jest Bóg nieczuły na ból.
 
Człowiek ma w sobie ducha. Ale duchem najczystszym jest oczywiście Bóg. Duch nie kieruje się wyrachowaniem czy szukaniem własnego interesu. Nawet jeśli go boli, to jest to jednak ból nadziei na łaskę. Takim bólem jest poprzedzone każde prawdziwe przebaczenie. Trzeba przecież wiele stracić, żeby wiele zyskać. Przebaczenie zawsze jest łaską. Tak jak łaską jest prawdziwe miłosierdzie. Ono także ma coś z przebaczenia. Jest czystym przebaczeniem, bez własnego interesu. Miłosierdzie jest przebaczeniem nie tylko wobec tych, którzy uczynili zło. Jest również przebaczeniem wobec tych, którzy nic nie uczynili, gdy potrzeba było zrodzić dobro. Miłosierdzie bez łaski nie istnieje. Bez niej może istnieć litość czy współczucie. Ale miłosierdzie to coś więcej. To sprawa czystego ducha. To jego odpowiedź na zło i krzywdę. Dlatego do miłosierdzia nie da się nikogo namówić. Nie przemawiają bowiem za nim żadne logiczne argumenty. Nie jest ono racjonalną odpowiedzią na żadne pytanie. Nie jest też przecież logicznym zaradzeniem jakimkolwiek krzywdom. Miłosierdzie jest odpowiedzią bez potrzeby pytań, choć te mogą zostać postawiane. Ono ich jednak nie potrzebuje, poza jednym: „Komu trzeba pomóc?”. Miłosierdzie samo jest bowiem wystarczającym argumentem. Jest dojrzałością łaski, którą mierzy prawdziwa głębokość patrzenia na człowieka w obliczu jakiegoś zła.
 
Po strupach ich poznacie
Logika ma swoje plany i projekty. Duch ma marzenia i łaski. Logika nie przegrywa, jej bowiem nie chodzi o dobro drugiego człowieka. Utrata człowieka nie mieści się jej w głowie. On jest tutaj stracony na starcie. Duch natomiast „wie”, że ten „zły” czy skrzywdzony to przede wszystkim mój bliźni, dlatego trzeba mu pomóc. Logika nie rozmawia z Bogiem, gdyż sama sobie zawdzięcza wszystko, dba o swój własny interes. Duch zaś za nic nie chce stracić Boga, straciłby bowiem wówczas zbyt wiele…
 
„Zgaś moje oczy: ja Cię widzieć mogę,
uszy zatrzaśnij: ja Ciebie usłyszę –
i ja do Ciebie bez nóg znajdę drogę
i bez ust krzyk mój cisnę w Twoją ciszę.
Ręce mi odrąb, a ja Cię pochwycę,
ja Cię pochwycę sercem jak ramieniem,
zawrzyj mi serce: mózgiem Cię zdobędę,
a skoro mózg mi wypalisz płomieniem,
ja na krwi mojej Ciebie nosić będę”.
(Rainer Maria Rilke, Księga Godzin, tł. Witold Hulewicz)
 
Podobno po wykonaniu tego wiersza przez artystów Piwnicy pod Baranami bp Grzegorz Ryś miał zapytać: „Jak bardzo trzeba kochać Boga, żeby w ten sposób z Nim rozmawiać?”. No właśnie, jak bardzo trzeba kochać Boga, by nie pozwolić Mu odejść, mimo że wszystko przemawia za tym, że powinien? Jak pozwolić Mu być miłosiernym w świecie, który miłosierdzia nie chce? Jak samemu być na tyle cierpliwym, by dokopać się wystarczająco głęboko, aby w końcu w drugim znaleźć dobro? Jak wreszcie samemu być miłosiernym, skoro wówczas trzeba żyć ze świadomością własnych strupów?
 
ks. Przemysław Bukowski SCJ
Czas Serca nr 139
 
fot. unsplash fog 
Pixabay (cc) 
 
Zobacz także
Fr. Justin
Stary Testament podaje, ze Bóg zawarł przymierze z narodem wybranym. Czy rzeczywiście Bóg potrzebuje zawierać przymierze z ludźmi?
 
Maciej Siekierski

Samaria i jej mieszkańcy Samarytanie stanowili, dla prawowiernego Żyda - mieszkańca Judei lub Galilei, przedmiot graniczącej z nienawiścią niechęci. Wymieszana w tyglu asyryjskich przesiedleń ludność tego regionu nie była ani jednorodna etnicznie, ani też nie sprawowała czystego, z punktu widzenia ówczesnego judaizmu, kultu religijnego. Co więcej, w czasach Jezusa do tych mających już kilkusetletnią tradycję zarzutów doszedł kolejny – współpraca z okupacyjną administracją rzymską. Jezus, jak w wielu innych przypadkach, łamie stereotypy... 

 
Zdzisław J. Kijas OFMConv
Jest szczególnym rysem jego świętości. Czyni jego przesłanie niezwykle aktualnym i potrzebnym. Stanowi model i wzór dla duchownych: osób zakonnych i kapłanów. W okresie kryzysu ojcostwa Święty Pio – pełen ojcowskiej miłości – ukazuje jego duchową wartość ojcostwa i jednocześnie obfite owoce.  
 

___________________

 reklama
Działanie dobrych i złych duchów
Działanie dobrych i złych duchów
Krzysztof Wons SDS