logo
Piątek, 29 marca 2024 r.
imieniny:
Marka, Wiktoryny, Zenona, Bertolda, Eustachego, Józefa – wyślij kartkę
Szukaj w
 
Posłuchaj Radyjka
kanał czerwony
kanał zielony
 
 

Facebook
 
Drukuj
A
A
A
 
Cezary Sękalski
Obudź w sobie nadzieję
Głos Ojca Pio
 


Być może kluczem do odpowiedzi na to pytanie jest stopień wolności wewnętrznej danego człowieka. Choroba polegałaby na silnym wewnętrznym zniewoleniu na skutek różnych zranień, z kolei słabość duchowa domagałaby się jakiejś mobilizacji i samowychowania, a w tym kierownictwo duchowe mogłoby być pomocne…
 
W tradycyjnym podziale zaburzeń psychicznych wyróżniamy psychozy, w których potrzeba leczenia farmakologicznego i w terapii na ogół niewiele mamy do powiedzenia poza wsparciem. Dalej występują nerwice – Pan nazwał je zniewoleniem – które zawierają jakiś element niezależny od człowieka. Ale trudno w ich wypadku mówić o zaniedbaniu. Jest to choroba. Istnieją też zaburzenia osobowości, a to już dużo trudniejsza sprawa. W mniej skomplikowanych przypadkach, które nie przeszkadzają w normalnym życiu, mogłoby wystarczyć wsparcie udzielone w kierownictwie duchowym. W tych ostatnich wypadkach pomoc można by sprowadzać do pracy nad nadzieją.

Jak pracować nad naszą nadzieją?
 
W psychoterapii praca z pacjentem jest bardzo mocno zindywidualizowana. W przypadku każdej osoby wygląda ona inaczej. Ja zwykle próbuję bazować na tym, co człowiek posiada, a nie na jego zranieniu, z którym przychodzi. Próbuję pomóc pacjentowi w odkryciu darów, w jakie został wyposażony.
 
Często bowiem ludzie, którzy przychodzą po pomoc, są bardzo silnie wpatrzeni, uwikłani, przywiązani do swojego zranienia. Moja praca nie polega zatem na tym, aby mówić komuś: Zobacz, jak bardzo jesteś zraniony!, bo ta osoba o tym doskonale wie. Staram się przede wszystkim powiedzieć: słuchaj, oprócz zranienia posiadasz mnóstwo darów!
 
Bardzo często bywa tak (o czym mówił Pan Jezus), że człowiek swój talent zawija w chusteczkę, zakopuje w ziemi i mówi: Panie Boże, ja niczego nie posiadam! Potem odkopuje go, oddaje i mówi: Masz! Tyle dostałem i tyle Ci oddaję! Wielu ludzi właściwie nie wykorzystuje daru, który otrzymali. Dla mnie praca nad nadzieją polega na tym, żeby pomóc takim osobom w odkryciu ich talentów. One nie są fikcyjne. Odkrycie danej zdolności i przyznanie się do niej, a następnie mrówcze, milimetr po milimetrze, uczenie się jej wykorzystywania, to krok ku nadziei. Wówczas człowiek zmienia sposób patrzenia na siebie: już nie jest „do niczego”, nie jest „ten chory”, ale odkrywa swoją wartość.

Sługa z przypowieści zakopał własny talent z lęku przed panem oraz z obawy przed utratą otrzymanego daru…
 
Tak często bywa. Jedną z cech dojrzałości psychicznej (o którą zresztą toczy się spór wśród psychologów: istnieje czy nie istnieje?) jest zdolność do koncentrowania się na tym, co robię, na wykonaniu zadania. Dużo błędów, które popełniamy w życiu, wynika z obawy przed oceną innych ludzi. Jeśli boję się, że czegoś nie wykonam dobrze, i koncentruję się na opinii innych, zamiast na samym zadaniu, porażka jest nieunikniona. Jeśli ciągle myślę o tym, jak wypadnę, czy popełnię jakąś gafę, to jaki może być efekt moich działań?
 
Spotkałem się ze statystyką dotyczącą doświadczenia sukcesu w życiu ludzi. Stwierdzono tam, że jeśli w naszym życiu osiągniemy 70 procent naszych zamierzeń, to i tak zrobimy bardzo wiele. Jest to jednak możliwe tylko wtedy, kiedy pozwolimy sobie na 30 procent porażek. Można zatem powiedzieć, że osiągniemy sukces, czyli zrealizujemy talenty, które otrzymaliśmy od Boga, pod warunkiem, że pogodzimy się z faktem naszej niedoskonałości. A skoro tak, to mamy zarówno talenty, jak i słabości. Nie mówię tu o grzechu. Słabością może być np. nieumiejętność gry na pianinie – choć bardzo byśmy pragnęli umieć to robić. Musimy się pogodzić z tym, że pewnych rzeczy nie potrafimy i nigdy nie zdobędziemy takich umiejętności, ale za to posiadamy inne dary.
 
Dopóki nie pokochamy siebie, nie uznamy, że mamy prawo do upadku i popełnienia błędu, będziemy żyli w obawie o każdy nasz krok. W rezultacie starań o uniknięcie 30 procent pomyłek, z czasem zmarnujemy 70 procent talentów. W tym momencie z pomocą przychodzi święty Paweł, który do pierwszych chrześcijan pisał: Do wolności wyswobodził was Chrystus! A więc do umiłowania tego, czym obdarzył nas Bóg. Nie chodzi tu o umiłowanie swoich wad i rezygnację z pracy nad sobą, ale o akceptację tego, że jestem człowiekiem i mam różne słabości. Pan Bóg nie posłał nas przecież, abyśmy ponosili porażki, ale odnosili sukcesy, w dobrym tego słowa znaczeniu. Nie chodzi tu o sukces materialny, za którym wielu ludzi dzisiaj goni, ale o sukces polegający na ofiarowaniu swojego życia innym, bo właśnie to stanowi prawdziwą wartość.

Jezus w Ewangelii mówi: kto straci życie, znajdzie je. Może to też oznaczać, że jeśli trzymamy się kurczowo wyobrażeń o sobie i nie chcemy zaryzykować „utraty naszej reputacji” w jakichś działaniach, nie możemy nic nowego zyskać.
 
Teologowie mogą powiedzieć, że jest to naciąganie Ewangelii do swoich celów, ale trudno się z tym nie zgodzić. Nie wypełnimy swojego powołania, jeśli nie pokochamy siebie.
 
Często kiedy słyszymy hasło: „pokochaj siebie”, włącza się dzwonek ostrzegawczy, czy aby nie jest to zachęta do egoizmu. Uważam, że słowa Pana Jezusa: „kochaj bliźniego swego jak siebie samego”, prowadzą nas daleko od dwóch skrajności. Pierwsza z nich to zalecenie: kochaj tylko siebie, myśl tylko o sobie, niszcz drugich – takiej postawy w prawdziwej akceptacji siebie nie ma. Druga, która też jest zła, to takie tracenie siebie aż po zupełne odrzucenie troski o własne dobro. Nie wolno tego robić. Już samo słowo „tracić” jest złe. Pan Jezus nie tracił swojego życia, On je ofiarował. Ale żeby móc siebie ofiarować, najpierw trzeba siebie pokochać.
 
Psychologia nie zachęca do kochania siebie w sensie egoistycznym, bo opisuje zaburzenie, jakim jest narcyzm: wpatrzenie w siebie, uznanie, że jestem w centrum, tylko ja istnieję, nikt inny się nie liczy. W tym kontekście bardzo pomocne jest Jezusowe wezwanie: miłuj bliźniego jak siebie samego. Nie: miłuj siebie, a potem bliźniego, ale miłuj bliźniego, naprawdę go kochaj. W tym zdaniu to nie ja jestem na pierwszym miejscu. Ono sugeruje, że jeśli siebie nie zaakceptuję i nie pokocham, nie będę miłował bliźniego. Będzie to fikcja, bo albo będę się bał popełnienia błędu, albo będę drugą osobę nieustannie kontrolował i wytykał jej najdrobniejsze pomyłki. Ale czy to będzie miłość bliźniego?
 
Zobacz także
Małgorzata Szewczyk
Kim jesteśmy, by oceniać tych ludzi, osądzać ich? Nie znamy okoliczności, w jakich nastąpił rozpad małżeństwa, nie wiemy, jakie były powody odejścia od współmałżonka itd. Zwykle oni wiedzą doskonale, że ich związek jest przeciwny nauczaniu Kościoła, od którego się nie odżegnują. Stąd też nie ma potrzeby wypominać im tego przy byle okazji.

O małżeństwach niesakramentalnych z Józefem Augustynem SJ – jezuitą, znanym rekolekcjonistą i kierownikiem duchowym rozmawia Małgorzata Szewczyk
 
 
Anna Sosnowska
Ci, którym brak wiary, mówią, że charyzmaty to fanaberia, a ci, którzy są blisko Boga, mówią, że to pokusa taniego przyciągania ludzi. A przecież to wszystko pochodzi od Boga.
 
Z Michałem Olszewskim SCJ rozmawia Anna Sosnowska
 
o. Dominik
Serce człowieka, jego duchowa natura najpierw słyszy przez odczucie ciała, że jest chciane i kochane. Nadzieja – ten oddech duszy – rodzi się w dziecku najpierw przez ciepły dotyk. Dopiero wówczas, gdy dziecko czuje, że jest chciane – również chce istnieć. Tak więc zaproszenie do życia przychodzi w ciele i poprzez ciało. Dzieci potrzebują dotyku, spojrzenia, słów miłości, by się rozwijać. Te, które nie są pieszczone, głaskane, tulone, do których nikt nie przemawia z czułością – chorują lub umierają. 
 

___________________

 reklama
Działanie dobrych i złych duchów
Działanie dobrych i złych duchów
Krzysztof Wons SDS