logo
Czwartek, 28 marca 2024 r.
imieniny:
Anieli, Kasrota, Soni, Guntrama, Aleksandra, Jana – wyślij kartkę
Szukaj w
 
Posłuchaj Radyjka
kanał czerwony
kanał zielony
 
 

Facebook
 
Drukuj
A
A
A
 
Robert Wieczorek OFMCap
Pęknięte Serce Afryki
Wydawnictwo Serafin
 


stron: 296
format: 123 x 194 mm
oprawa: miękka
Wydawnictwo: SERAFIN
www.e-serafin.pl
ISBN: 83-60512-06-X

 
Początek rebelii
– odwiedziny Rodzeństwa
 

Ndim – czas rebelii, rok 2003
(pisane w oczekiwaniu na kolejne wizyty bandytów)
 
Kochani Rodzice!
 
Przepraszam Was, że zaprosiłem Anię i Krzycha do Afryki. Przyjechali ponadto w czwórkę, z Iwoną i z ks. Jackiem. Miało być fajnie. Mogło być niewesoło... Mama Jacka mówiła, że to będzie najdłuższy miesiąc w Jej życiu – jakby proroczo wyczuła, – co też stało się i Waszym udziałem.
 
Zanim wybrałem się do Bangui odebrać naszych podróżników, opuściłem Ndim cały tydzień wcześniej, bo miałem z Zenkiem plany zrobić w Yolé kiełbasę i następnie uczestniczyć w dorocznym diecezjalnym spotkaniu duszpasterskim. Wyjeżdżając z domu przyznałem się szczerze braciom: „Cieszę się z przyjazdu mej rodziny, ale fizycznie jestem zmęczony, czuję znużenie. Perspektywa dalekiej jazdy wcale mi się nie uśmiecha”. Chciałem bowiem od razu z Bangui pojechać wzdłuż 4 równoleżnika do Pigmejów w dżungli i „na słonie”, a wracając na północ odwiedzić po kolei znane misje. Zabrałoby mi to z 10 dni i około 3 tysięcy km na liczniku.
 
Na tę okazję przerwałem też niedokończone prace. Ale w największe rozdrażnienie wprawiło mnie poczucie bezsilności wobec nagłej nowiny, że nowy właściciel przejmujący w dziedzictwie starą fabrykę bawełny SOCOCA w Ndim, postanowił ją zamknąć. Byłem rozgoryczony tą sytuacją, bo nie zapłacili do tej pory za bawełnę większości rolnikom z wiosek mojego sektora i tym sposobem chcieli się też wykpić od tego, czego domaga się fundamentalna sprawiedliwość wobec ludzi. Perspektywa upadku produkcji bawełny oznacza regres w całej ekonomii tego górskiego regionu, gdyż pozbawiona nawozów ziemia – sama w sobie już płytka i kamienista – ulegnie szybko wyjałowieniu. Tajemnicą sukcesu było sianie orzeszków ziemnych jako poplonu po bawełnie. Nie tyle sama uprawa bawełny, co pozostałe po niej nawiezione pola, rodziły obfitość arachidów i to stanowiło faktyczne źródło dochodu.
 
Byłem zły sam na siebie: w ramach dbania o dobro wspólne przyjmowaliśmy na misji tych różnych specjalistów, którzy zjeżdżali tu z Francji i Wybrzeża Kości Słoniowej na „restrukturyzację”, a oni wystawili ludzi „gębą do wiatru”. Ostateczne posiedzenie mieli odbyć tu, na miejscu, właśnie wtedy, gdy zmuszony byłem udać się w podróż. Wokół panował nastrój bezsilności lub zobojętnienia. Prostaczkowie nie umieją się zorganizować na żaden protest. Oj – myślałem sobie – jakby tutaj teraz przydało im się trochę zdrowego proletariackiego komunizmu. Ale „wielcy ludzie” – a kota zo podjęli decyzję, zakład zamknęli, za bawełnę z zeszłego roku nie zapłacili i bez „przepraszam” wyjeżdżają. I jak to jest w afrykańskiej mentalności: skoro „wielcy” coś powiedzieli, nie można się temu sprzeciwiać. Woda w gębę i siedź cicho, mały robaczku! W dodatku ściąłem się na ten temat z mymi braćmi. Wyjechałem więc cały podminowany. Musiałem faktycznie wyglądać nieszczególnie skoro w Bouar wiceprowincjał Agostino poradził mi:
- Odpocznij i wyśpij się, byś uśmiechnięty przyjął Rodzinę.
 
Na kiełbasę przerobiliśmy „Kameruńczyka” – tak nazwano łaciatego knura, którego przed dwoma laty przywieźliśmy z Zenkiem po naszych wojażach w Kamerunie. Ku naszemu zadowoleniu wyrósł on na 200-kilogramowego świntucha. Z robotą uwinęliśmy się w półtora dnia dzięki pomocy braci – Michaele okazał się być biegłym w sztukowaniu mięsa, a Bruno zajął się skórą i wytapianiem smalcu. Głowa i podroby trafiły do Mirka na pasztet.
 
Dwa kolejne dni spotkania duszpasterskiego zniosłem nawet dobrze (szczerze nie lubię nasiadówek – męczą mnie). Sesja na szczęście nie przedłużyła się, więc mogłem już w piątek rano ruszyć do Bangui. Perspektywa wolnego dnia przed niedzielnym przylotem samolotu dawała mi możliwość zrobienia jeszcze koniecznych zakupów, by nie tracić na nie czasu z gośćmi.
 
Na sesji spotkałem się z Zosią – świecką misjonarką z Baboua. Pracuje tu już od dwóch lat, ale widzieliśmy się tylko dwa razy, bo mieszkamy na przeciwległych końcach diecezji. Miała jechać do stolicy w sobotę rano na jakieś spotkanie koordynacji służby zdrowia, ale wybrała się ze mną dzień wcześniej: miałem wolny samochód, zyskiwałem na czasie, by odwiedzić znajomych księży tarnowskich w Bimbo i w końcu mogliśmy się bliżej poznać. Siostra Nicole z Bouar wsadziła mi jeszcze w ostatniej chwili jakiegoś „kuzyna”, młodzieńca, który – jak się okazało – po raz pierwszy jedzie do Bangui. I tak zaczęły się moje „przygody Franka Dolasa, czyli jak rozpętałem II wojnę światową”.
 
Na Kilometr 12, czyli rogatki miasta, gdzie zbiegają się drogi z zachodu, północy i wschodu kraju, dotarliśmy około godziny 14.00. Znudzony południowym upałem żołnierz opuścił łańcuch zagradzający przejazd. Bez kontroli! Nawet nie zareagował na pozdrowienie ręką. Przypominam sobie czasy, kiedy dojeżdżając do stolicy trzeba było legitymować się na kilku posterunkach u ludzi w rozmaitych, trudnych do rozróżnienia uniformach. Wszyscy pasażerowie musieli wysiąść z papierami, zgasić silnik i wylegitymować się (ale z twardym postanowieniem w sercu, by nie dać sobie nic wyciągnąć z portfela, jak to nagminnie działo się w przypadku „normalnych” afrykańskich podróżnych). Przejaw nadmiernej uległości mógł być szybko zinterpretowany jako słabość, a za to się płaci – dosłownie! A dzisiaj – nic! Ani jednej kontroli na całych 500 kilometrach drogi z Bouar. Na dziesiątym kilometrze wysadziłem mego „autostopowicza” (tu wyjaśniam: kilometraż zmniejsza się wraz ze zbliżaniem do „punktu zerowego” w centrum miasta, opartego „plecami” o brzeg rzeki Oubangui, skąd rozbiegają się promieniście drogi w trzech kierunkach – za rzeką jest już Zair). Chłopak był najwyraźniej przerażony: w życiu nie widział takiej masy ludzi!
- Nie bój się – pocieszam go. – Pójdziesz prostą drogą w prawo 1 km i tam znajdziesz „Don Bosco”, czyli parafię Salezjanów.
Tam miał mieć kolejny punkt kontaktowy, by znaleźć swoich.
 
Umówiliśmy się z Zosią, że zostaniemy w mieście do wieczora na zakupach, by zyskać na czasie, bo w sobotę sklepy są czynne tylko do południa. Mieliśmy jeszcze około 40 minut czasu do otwarcia sklepów po sjeście. Tu respektuje się odpoczynek południowy i wolny weekend – nie tak, jak w katolickiej Polsce, gdzie handluje się świątek, piątek czy niedziela. Zatrzymujemy się więc w miłej kawiarni o nazwie „Fenicja” (nie muszę tłumaczyć, że należy do Libańczyka). Przyswajamy po ciachu i kawie, klimatyzacja daje błogie wytchnienie po trudach podróży. Byłoby całkiem miło – tyle tylko, że nadawane wiadomości w telewizji satelitarnej zdominowane były przez ostatnie godziny przez relację z rozpaczliwej akcji czeczeńskiego komando w moskiewskim teatrze (to był 25.10.2002 – za kilka godzin tragedia miała zakończyć się fatalną interwencją rosyjskich sołdatów). Patrzyłem na piękne, ciemno oprawione oczy zamaskowanej dziewczyny i na uda – nad nimi arabski napis wzywający Boga; trotyl na kształtnych biodrach... Czułem się przybity – jakże różna to religijność...
 
Wybiła trzecia i... zaczął padać deszcz. Grzmiało. Wpadłem do apteki obok. Zostawiłem opodal zegarek do naprawy i klucz do błyskawicznego dorobienia – odebrać za 7 minut. Ruszam po gazety w „Maison de presses”, a tu zza rogu wypada truchtem spłoszony tabun ludzi. Dziwne! Taki deszczyk ich przestraszył? Najpierw motocykle i rowery, za chwilę cały tłum z tobołkami, miskami i dziećmi na plecach biegnie, by rozproszyć się jak najdalej od centrum.
- Co się dzieje? - pytam z okna samochodu.
 
Nikt nic nie wie, ale coś wisi w powietrzu. Po raz pierwszy widzę tak jasno działanie instynktu samozachowawczego. Czuję, że coś się kroi. Zachowuję spokój i robię rundę, by odebrać mój ekspresowo dorabiany klucz. Gdzie tam! Błyskawicznie tylko zamknięto budkę – ani śladu ludzkiej obecności sprzed chwili. To samo z zegarmistrzem. Ktoś, spostrzegłszy moje niezdecydowanie, rzuca krótko
- Wracajcie do domu! Na Kilometrze 12 strzelają!
A więc to nie były grzmoty piorunów?!
 
Teraz już nie oglądamy się na nic. Całe szczęście Bimbo leży po całkiem przeciwnej stronie miasta – u wylotu na południe. Za 10 minut zostawiam Zosię u księży na parafii św. Antoniego, a sam skręcam do braci.
 
Droga powrotu do Bouar jest zamknięta przez starcia, ale w całym tym niespodziewanym zamieszaniu jestem relatywnie bezpieczny: Bimbo jest odległe o jakieś 15 km od strefy walk. Do tej pory próby wcześniejszych przewrotów dzieliły stolicę na dwie części: północ – wierną Prezydentowi i zbuntowane południe, a z nim Bimbo, zawsze pełne uchodźców i zagrożone obstrzałem.
 
Tym razem sprawa wygląda inaczej. Konflikt rozgrywa się bowiem między dwoma skłóconymi pobratymcami z północy: prezydentem A. F. Patassé i jego byłym szefem armii, gen. Francois Bozizé. Obydwaj pochodzą z regionu Bossangoa, przez lata byli współpracownikami, aż do czasu, gdy się „popsztykali” i Bozizé salwował się ucieczką do Czadu. Teraz przyszedł rewindykować swe prawa...

Zobacz także
Jolanta Kaczmarczyk
Od dłuższego czasu odczuwałam potrzebę zrobienia czegoś dobrego. Miałam bardzo ogólnikowe pragnienia, żeby np. zrobić kurs wolontariusza hospicjum. Nie myślałam, że inspiracją do tego może być życie któregoś ze świętych. Na co dzień pracuję w kancelarii prawno-podatkowej, dlatego zależało mi na prostej posłudze, niezwiązanej z moją pracą zawodową, – na pracy, w której miałabym bezpośredni kontakt z potrzebującym człowiekiem...
 
Ks. John Gibson
Urodziłem się 16 sierpnia 1951, w pobliżu Chicago, Illinois, USA. Jestem najstarszym z 13 dzieci, z których czterech z nas jest księżmi, dwie siostrami zakonnymi a trzech świeckimi konsekrowanymi. Mój pradziadek, John Gerard Gibson, jako emigrant z Irlandii osiadł w połowie XVIII wieku w Pennsylvanii. Jego rodzina cierpiała prześladowania od swoich sąsiadów za to, że byli głęboko religijnymi katolikami i sprzeciwiali się niewolnictwu...
 
Amelia Pasternak
Była sobie mała dziewczynka. Miała może rok może troszeczkę więcej i bardzo chciała być już samodzielna. Wprawdzie chodzenie bez trzymania się ręki taty nie wychodziło jej najlepiej, ale co jakiś czas zapominała, że jeszcze nie umie sama sobie dobrze poradzić i wyrywała swoją dłoń z opiekuńczego uścisku ojca. Nie mijało wiele czasu i mała przewracała się...
 

___________________

 reklama
Działanie dobrych i złych duchów
Działanie dobrych i złych duchów
Krzysztof Wons SDS