logo
Czwartek, 18 kwietnia 2024 r.
imieniny:
Apoloniusza, Bogusławy, Gościsławy – wyślij kartkę
Szukaj w
 
Posłuchaj Radyjka
kanał czerwony
kanał zielony
 
 

Facebook
 
Drukuj
A
A
A
 
Robert Wieczorek OFMCap
Pęknięte Serce Afryki
Wydawnictwo Serafin
 


stron: 296
format: 123 x 194 mm
oprawa: miękka
Wydawnictwo: SERAFIN
www.e-serafin.pl
ISBN: 83-60512-06-X

 
Początek rebelii... cz. III
 
Zdębiałem – po raz pierwszy w życiu zobaczyłem na własne oczy samolot strzelający na serio do ludzi. To Libijczycy (na polecenie prezydenta RCA!) bombardują rakietami dzielnicę stolicy, opanowaną przez rebeliantów. Zaniemówiwszy obserwowaliśmy jeszcze kilka takich popisów, zanim zapadający zmrok zmusił samolot do powrotu na ziemię. Przyznaliśmy się potem sami przed sobą – z przerażenia ciarki chodziły nam po plecach.
 
Patassé do pacyfikacji miasta wezwał też żołnierzy zza rzeki, podkomendnych Jean-Pierre’a Bemby, separatysty z północy Zairu. Te zbiry bez skrupułów, pod ochronną ręką swojego herszta robią, co im się żywnie podoba: kradną, gwałcą i zabijają. I na to wszystko zezwala Prezydent naszego kraju! Dlatego: Patassé! Jesteś dla mnie skończony!
 
Te fakty tylko utwierdzają nas w decyzji wyjazdu. Nazajutrz trudno nam się jednak zebrać. Zwłaszcza panie ze służby zdrowia załatwiają jeszcze jakieś, Bóg wie, na co potrzebne, papiery, a my się denerwujemy, bo czas płynie. Tomek z Robertem decydują się na wyjazd – choć nie mają papierów. Na prowincji powinni czuć się bezpieczniej. W końcu ruszamy dopiero o 11.00, z zapewnieniem telefonicznym, że Zbyszek z SMA i dr Jone są za nami tuż, tuż. Rendez-vous wyznaczamy sobie w Boda, gdzie znajduje się rozwidlenie dwóch możliwych dróg.
 
Biskup Rino z Mbaiki przyjmuje nas gościnnie i kompetentnie tłumaczy detale czekającej nas drogi. Tam też dogania nas Zbyszek, zapewniając, że wyprzedził niedawno czerwoną toyotę Jone z jej pasażerami.
W Boda jesteśmy dopiero o 15.00, bo asfalt, który gładko zawiódł nas do Mbaiki zmienił się w typowe afrykańskie „po górach, dolinach”.
 
Jak Skrzetuski w czasie drogi biję się ze sobą w myślach. Mogę jechać do SMA, do Berberati i stamtąd prosto na zachód do Yaoundé. Z drugiej strony musiałbym „podrzucić” Zosię Zenkowi, a ich samochód jest już przepełniony. A gdy nadjeżdża Jone poczucie solidarności bierze we mnie ostatecznie górę nad prywatą. Jest ich siedem osób – tylko trzy w kabinie, a reszta z tyłu. Prowadzi dr Regina, Niemka, główna odpowiedzialna za SOMESCA, czyli zrzeszenie służby zdrowia Kościołów chrześcijańskich w RCA. Nadto s. Franka, energiczna Włoszka z Baboua, jakaś kobieta wracająca ze swym maleństwem ze szpitala z Bangui oraz dwie panie z Yaoundé – przybyły tu samolotem, by prowadzić w Bouar sesję o edukacji młodzieży, aż tu nagle przyszło im z powodu zamieszek tłuc się po takich wertepach. Perspektywa jazdy z tyłu samochodu nocą to doprawdy nic ciekawego. Jeśli ja się zdecyduję nadłożyć z nimi drogi na północ, każdy będzie miał miejsce w kabinie.
 
Krótka umowa z Panem Bogiem: „Widzisz, że chcę im pomóc, ufam, że i Ty mi pomożesz w mej gonitwie za Rodziną do Kamerunu”. I wyjeżdżamy: Zenek pierwszy – rozpoznaje drogę, dr Jone w środku, a ja zamykam pochód. Jest umowa, że zachowujemy kontakt wzrokowy. Droga zapowiada się długa i nocą, a nikt nie wie dokładnie, ile kilometrów nas czeka. Zresztą nie to się liczy, lecz stan nawierzchni, a ta jest paskudna: pełno dziur i kolein, średnia prędkość to 20 km/h. Paradoksalnie tylko mostki są w dobrym stanie. Tam bowiem, gdzie ruch jest duży, służba drogowa potrafi jeszcze od czasu do czasu naprawić nawierzchnię, choć mosty są często połamane i trzeba je objeżdżać przez wodę. Tutaj na odwrót, droga jest tak tragiczna, że już nikt nią nie jeździ, ale dzięki temu mosty zachowują się w dobrym stanie.
 
Po dziesięciu kilometrach czuję zapach ropy – nie wiem skąd dochodzi. Okazuje się, że to samochód Jone. Miała z tyłu bidon z rezerwą paliwa, lecz byle jak umocowany wywrócił się i większość cennej cieczy poszła w ziemię. Zatrzymaliśmy się. Na takim bezludziu to poważna strata. Markotny, wlewam pozostałą resztę do baku. Kontynuujemy podróż.
 
Około godz. 17.00 Jone ponownie się zatrzymuje. Mówi, że usłyszała jakiś huk po prawej stronie z przodu i koła się zablokowały. W zachodzącym słońcu widzę kapiący płyn hamulcowy.
Zapytany przechodzień pociesza, że do Yaloké jeszcze jakieś 80 km... To był pierwszy i ostatni człowiek spotkany tego dnia na drodze. Jestem w dziewiczym buszu, z dwoma samochodami i siedmioma kobietami, które liczą na mnie, że coś poradzę. Mrok zapada. Wysyłam najpierw Reginę i Zosię, by goniły Zenka i Michaela - powinni już przecież zauważyć, że nas zabrakło. Po cichu liczę, że coś poradzimy we trójkę. Wraz z nieubłagalnym upływem czasu przekonuję się, że jeżeli umiem liczyć, to powinienem tylko na własne siły. Nikt nie wraca! Jak się później okazało, moje wysłanniczki dopadły naszych „przodowników” dopiero na barierze po czterdziestu kilometrach!
 
A tu tymczasem: unieruchomiona toyota i ja z mą weterynaryjno-teologiczną formacją... Taki ze mnie mechanik, że nie jestem w stanie wytłumaczyć Wam co zrobiłem, bo nie znam nazw części. Dość powiedzieć, że po odkręceniu koła usunąłem blokujące go części rozwalonego hamulca i zatkałem upływ resztek płynu z otwartego przewodu. Samochód mógł jechać, ale bez hamulców – tylko ręczny i biegami.
 
Siadam za kółkiem i próbuję zachować równowagę między łagodzeniem stresu mych pasażerów wiezionych bez hamulców po dziurach, a pragnieniem dotarcia w końcu kiedyś do Yaloké. Jeszcze rano naiwnie marzyłem o nocy spędzonej w Bouar, potem już choćby w Baoro, a teraz sukcesem będzie wykonanie choćby połowy zaplanowanej drogi.
 
Psychicznie trudno znoszę jazdę nocą, a tu – umęczony walką z dziurami na drodze – widzę kilometry na liczniku kapiące jak krew z nosa. Po czterdziestu kilometrach dostrzegam światła. To Michaele zawrócił mi na pomoc. Na pobliskiej barierze tracimy dobry kwadrans na głupie formalności żołnierzy, nierozumiejących naszego zmęczenia. I tu moja ograniczona odporność psychiczna dostaje nowego kopa. Na pytanie, ile nam pozostało jeszcze kilometrów do Yaloké, pada odpowiedź: 81! Czyli to tak, jakbym nic nie przejechał od tamtego miejsca awarii!
 
Ale zmuszam się do jazdy dalej. Modlę się i wpadam w pewien automatyzm. Tematy rozmów wyczerpały się. Na licznik nie patrzę, by się nie irytować. Rzucam okiem tylko na zegarek – mniej więcej co pół godziny. Tak mija dziewiąta, a my wciąż na pustkowiu. Drętwota i pustka w głowie. Wpadamy w trans skakania z dziury w dziurę. Pod górkę i w dół. Ciemna noc, ani śladu księżyca. Nagle coś błysnęło, światła zgasły, jeszcze raz zamigotały i ciemność. Wysiadam i kontroluję: mam tylko prawy migacz, gdy włączę światła awaryjne... Zanim zdążyliśmy się załamać, ludzie z zagubionej w tym miejscu chatki pocieszyli nas, że do Yaloké tylko 5 kilometrów.
 
Michaele jadący dotąd za mną wyprzedza mnie, by pokazywać kierunek, a ja mrugając mu na czerwono „macam” za nim drogę. Zapewniam Was, można tak jechać, byle nie za szybko. Około dziesiątej jestem wykończony, ale znajduję nocleg i wodę do mycia u rodziny amerykańskiego pastora z Ewangelicznego Kościoła Braci. Poznałem już kiedyś tych miłych Państwa, gdy przyjechali zwiedzić seminarium w Yolé.
 
Następnego dnia marzy mi się dojechać do Garoua-Boulai na granicy z Kamerunem, ale dość szybko podróż się komplikuje. Cóż z tego, że asfalt i szybka jazda, jeżeli w Baoro tracimy ponad godzinę na kontrolę papierów. W ciągu tych paru dni na wieść o walkach w Bangui posterunki na drodze powyrastały jak grzyby po deszczu. Zgoda, że otrzymali taki „prikaz” – niech spiszą, co mają do zanotowania, ale oni specjalnie komplikują formalności i mnożą trudności, by na końcu zażądać pieniędzy.
 
Łupiąc tak wszystkich przejezdnych na drodze, wymagają rzeczy wykraczających poza ich kompetencje, np. od dr Reginy żądają żółtej książeczki szczepień przeciw chorobom tropikalnym (konieczna tylko na lotnisku). Kuta na cztery nogi babka uświadamia gościowi:
- To ja pracuję w Instytucie Pasteura i ja sama robię innym szczepienia!
 
Typ wyraźnie gra na zwłokę. Rozłożył swój tłuszcz w fotelu, siedząc okrakiem trzyma między nogami kałasza i wyciągniętymi mocno do przodu rękami, omijając sterczącą mu przed nosem lufę, ślamazarnie notuje nasze dane w zeszycie rozłożonym na ustawionym jeszcze dalej stoliku. Ma kapelusz w ochronne barwy wywinięty z jednej strony „a la muszkieter” i okulary na nosie z połową lewego szkiełka. My otaczamy go pokornym wianuszkiem. Nerwy mnie ponoszą. Mówię do Zenka po polsku: „Rozmawiajcie z nim wy, bo ja mu zaraz coś powiem i jeszcze skomplikuję sprawę”.
 
Podobna scena powtarza się po 60 km na rogatkach Bouar. Trzymając twardo nasze pozycje nie dajemy się obłupić, ale czas płynie. Jest też okazja zamienić parę zdań z innymi żołnierzami, nie zainteresowanymi bezpośrednio tym, co kombinują ich koledzy w biurach. Jeden zdradza poufnie:
- My tu mamy Patasségo dość. Trzydzieści dwa miesiące zaległych zarobków...!
A ja po cichu mam dość was, żołnierzyków, bo jedno, na co was stać, to wypróżniać kieszenie cywilom!
 
W sumie do Bouar dojeżdżamy dopiero w południe. Wieść o przyjeździe moich pań z Kamerunu stawia na równe nogi wszystkich uczestników prawie już anulowanej sesji, czekających nań bezskutecznie od dwóch dni. Ja natomiast zbieram solenne podziękowania za to, że wybawiłem pasażerki czerwonej toyoty z kłopotu. Okrzykują mnie ich „wybawicielem” i „Schumacherem”. Tego drugiego to akurat nie bardzo pojąłem, bo co to ma wspólnego z czołowym napastnikiem niemieckiej drużyny piłkarskiej z lat siedemdziesiątych. Dopiero później kibice śledzący na „satelicie” wyścigi Formuły I uświadomili mi, że chodzi o mistrza kierownicy ze stajni Ferrari. Jak to człowiek ciągle się uczy...
 
Nadłożyłem jeden dzień jazdy w mej pogoni do Yaoundé, ale dobrze być solidarnym. Również i dzisiaj muszę zredukować swoje plany – nie ma już mowy o dotarciu do granicy. 150 km paskudnej drogi wymaga co najmniej pięciu godzin podróży. Z całego konwoju zostaje nas trójka: ja, Zosia wracająca do Baboua i dr Regina, która ma w sobotę samolot z Yaoundé. Odpowiada mi to bardzo, bo lepiej się jeździ w towarzystwie.
 
Pojawia się widmo nowego problemu, którego nie przewidziałem: granica jest podobno zamknięta! Na całej drodze do Baboua nie spotykam ani jednego samochodu, a to przecież główne okno RCA na świat, tratowane od lat przez koła ciężarówek wywożących ogromne pnie drzew nad ocean. Dziś nikogo! Jeszcze raz zbieram się w sobie i mówię:
- Panie Boże! Nie robię innych planów, niż na dzisiaj. Każdy dzień ma dość swojej biedy. Staram się być uczynnym dla innych, ufam, że i Ty mi pomożesz jakoś dotrzeć do moich.
Wieczorem ks. Marek, proboszcz z Baboua, pociesza mnie – jeszcze tego samego dnia był w Kamerunie.
 
Następnego dnia, już tylko we dwójkę z Reginą, przekraczamy granicę. Od strony RCA ja gram rolę starego bywalca i przechodzimy gładko, natomiast po drugiej, w Kamerunie to Regina jest u siebie (zanim przyjechała do RCA przez 12 lat pracowała w koordynacji służby zdrowia w Kamerunie). Jak ona to wyczarowała, nie wiem, ale wpuszczono mnie za granicę bez płacenia ani centa za wizę! Co za ulga! I jeszcze nowość, o której słyszałem, ale nie widziałem: w Garoua-Boulai zaczyna się piękny asfalt, który zaprowadzi nas w trzy godziny do Bertoua. Kiedyś ta sama droga ciesząca się sławą najgorszej, jaka istnieje, zabierała cały dzień katorżniczej jazdy.
 
Po drodze odnawiam stare przyjaźnie z polskimi misjonarzami na całej długości łańcuszka misji, ciągnących się do Yaoundé. Reginie odstępuję kierownicę. Na asfalcie Niemka czuje się świetnie, ja – przeciwnie – nieswojo. Mamy czas na długie rozmowy. To ciekawa osoba, zaangażowana chrześcijanka, wyrosła w ruchu Focolare, poświęciła całe swe życie i posługę lekarską Kościołowi afrykańskiemu. Zamiast pędzić jednego dnia do Yaoundé zatrzymujemy się na noc w Bertoua u Ewy Gawin, polskiej pielęgniarki, która jest starą znajomą Reginy z kameruńskich czasów, a i moją z racji nacji.
 
W piątek po południu rozstaję się z Reginą, która z Yaoundé jedzie jeszcze na moment do Douala, a sam telefonuję do ks. Jurka Sędzika, sercanina. Nie znam go, ale jest on przyjacielem Jacka i to on ma nas przyjąć na niespodziewaną gościnę. Już po zmroku trafiam do seminarium Księży Sercanów, gdzie Jerzy jest wykładowcą. To Ngoya – mówi się, że jeszcze Yaoundé, ale to już wioska w górach poza miastem i, co więcej, nawet inna diecezja – Obala.
 
Nazajutrz mam jeszcze czas odpocząć przed przyjazdem gości, zrobić pranie i zapoznać z miejscem. W seminarium teologii uczy się około 40 kleryków, pochodzą z Kamerunu, Zairu, Angoli i Mozambiku, a wśród ekipy wychowawczej oprócz Jurka jest jeszcze drugi Polak, ks. Jan. Okazuje się, że spotkaliśmy się już kiedyś dwa razy: z okazji wizyty papieża w Yaoundé w 1995 roku oraz na święceniach biskupa Jana Ozgi. Był nas tam spory tłumek, trochę czasu minęło, więc twarze pozamazywały się w pamięci, ale jest okazja, by się sobie przypomnieć.
 
Wieczorem – długo oczekiwana chwila – jedziemy seminaryjnym „pulminem” odebrać Wieczorków z samolotu. Lotnisko znajduje się dokładnie po drugiej stronie miasta, więc czeka nas – bagatelka – 50 km do zrobienia w jedną stronę.
Na miejscu zdziwienie: taki obiekt! Budynek naprawdę piękny, oświetlony, przestrzenny, czysty i zadbany. Solidna robota Niemców, bo to oni go zafundowali z sentymentu dla swej dawnej, utraconej po I wojnie światowej, kolonii.
 
Za szybą w sali odpraw pierwszy pojawił się Krzysiek. Gdyby nie brzuch i koloratka, pewnie bym go nie poznał – zmienił uczesanie i zapuścił włosy. (Ja natomiast, przeciwnie, na okazję ich przyjazdu ostrzygłem się w Bangui). Reszta okazała się być normalnie rozpoznawalna i cały ten widok sprawił mi ogromną radość. Podwójne: „Wreszcie!” wyrwało się nam z ust przy powitaniu, bo widzimy się po długiej rozłące, ale zwłaszcza po niepewności ostatniego tygodnia. Dzięki Ci, Panie Boże, że mi pomogłeś! By ich odnaleźć zrobiłem dobre 2000 km, ale przecież jesteśmy w końcu razem!
 
Nie mam aparatu ani kamery, ale spróbuję opisać to, co widziałem, czyli Ich wizyta moimi oczami.
Bawi mnie ich zaskoczenie na widok milionowego miasta, w nocnych światłach całkiem podobnego do naszych. I komórka nawet działa! Iwona zostaje wydelegowana, by dać z Afryki pierwszy znak życia rodzicom, którzy są jeszcze nieświadomi całych przejść.
- Jestem w Yaoundé. Czuję się zdrowa i jem wszystko! – kończy, by dodać otuchy Mamie.
- Termity też – dodaję pieprzu do całego kłamstwa, bo przecież jeszcze nic nie tknęła. Wkrótce też łgarstwo o wszystkożerstwie zemściło się na niej, gdyż skapitulowała przed zapachem manioku.
 
W Yaoundé jest na co popatrzeć. Kameruńczycy mają się czym pochwalić. Z satysfakcją słucham wypowiedzi mych gości, zaskoczonych znalezieniem miasta tak mieszczącego się w ich europejskich normach. Pojadą dalej – będą jeszcze mieli czas się załamać. Cieszę się w sumie, że powikłane koleje tej podróży pozwolą im poszerzyć sobie horyzont widzenia.

Zobacz także
Ewelina Steczkowska
Zaczęliśmy modlić się codziennie przez wstawiennictwo św. Rity, bo wiedzieliśmy, że jest to święta, która pomaga w najtrudniejszych sytuacjach. Mijały kolejne tygodnie bez zmian, ale my się nie poddawaliśmy. Mówiliśmy: św. Rito, jeśli chcesz, na pewno jesteś w stanie pomóc... To wyjątkowa patronka od spraw nie tylko trudnych, ale wręcz beznadziejnych. Łaski, które wyprasza, po ludzku są nie do wytłumaczenia. 
 
o.Stanisław Cieślak SJ
Był jedynym kardynałem na świecie, który na emeryturze pracował jako wikariusz w parafii misyjnej. Kard. Adam Kozłowiecki, jeden z największych polskich misjonarzy XX w., zmarł 28 września 2007 r. w szpitalu w Lusace. Przeżył 96 lat, z których blisko 60 spędził na misji w Afryce...
 
Jacek Stojanowski
Niedawno przeżywaliśmy najwspanialsze Święta dla wszystkich chrześcijan. Pan Zmartwychwstał! Niestety, świętowanie nie trwało długo... Trzeba było wrócić do pracy, nauki czy też innych zajęć i swoją postawą nieść wszystkim radosną wieść o tym, że śmierci już nie ma. Święta Zmartwychwstania dla wszystkich chrześcijan powinny być czasem ładowania akumulatorów...
 

___________________

 reklama
Działanie dobrych i złych duchów
Działanie dobrych i złych duchów
Krzysztof Wons SDS