logo
Piątek, 19 kwietnia 2024 r.
imieniny:
Alfa, Leonii, Tytusa, Elfega, Tymona, Adolfa – wyślij kartkę
Szukaj w
 
Posłuchaj Radyjka
kanał czerwony
kanał zielony
 
 

Facebook
 
Drukuj
A
A
A
 
Robert Wieczorek OFMCap
Pęknięte Serce Afryki
Wydawnictwo Serafin
 


stron: 296
format: 123 x 194 mm
oprawa: miękka
Wydawnictwo: SERAFIN
www.e-serafin.pl
ISBN: 83-60512-06-X

 
To nie jest zły sen
 
Obudziłem się nagle. Nie wiem, dlaczego - tak sam z siebie. W ogóle rzadko zdarza mi się przebudzić przed północą. Był jeszcze 2 stycznia nowego 2003 roku, 23.30 na budziku. Pełna świadomość otoczenia i trzeźwa percepcja, jakby po dobrze przespanej nocy - dziwne... Nie mam jednak czasu na zastanawianie się. Spośród podmuchów wiatru wyróżnia się coraz wyraźniej odgłos nadjeżdżającego samochodu. Złudzenie? Nie, nie mylę się! Samochód o tej porze? Tuż blisko zrywa się człapanie gumiaków biegnącego do bramy stróża. Za chwilę podwórze wypełnia się krzykami zmieszanymi z warkotem pracujących silników. To nie spóźnieni goście! Jestem przy oknie - widzę dwa samochody i kilkanaście światełek latarek ręcznych. Chciałbym, choć przez moment, żeby to był zły sen! Ileż to razy w życiu, gdy czasem w głowie mąciły mi senne koszmary, w porę docierała zbawienna myśl: po prostu - obudź się! I już spokój, przyjemny rzut oka na tulącą do snu noc, zmiana tematu myśli - majak odpłynął na zawsze... Tym razem nic z tego. Stoję na własnych nogach, a przed domem są rebelianci. I to właśnie mnie przypada wyjść pierwszemu, bo nie na darmo uhonorowano mnie rangą gwardiana. Jesteś przełożonym? Wyłaź więc! Do wskakiwania w habit przynagla mnie niepokój, co z braćmi. Podwórze jest duże. Przybysze zatrzymali się obok domu Piotra i nowicjuszy. Ja mieszkam sam, całkiem po przeciwnej stronie. Zanim wyszedłem, kilku zapuściło się już w tym kierunku, zwabionych zapalonym światłem. Stojąc na werandzie przed pokojem spotykam wzrok kilku zamaskowanych postaci i lufy skierowane w moją stronę. Wiatr przynosi o tej porze roku nocny chłód znad pustyni. Jest jakieś 15° C. Czuję, że cały drżę i nie wiem: bardziej ze strachu, czy z zimna? Kłapiącą szczęką zadaję w sango głupie pytania, jakbym nie wiedział, co się dzieje:
 
- Kim jesteście? Po co przyjechaliście?
 
Jeden z nich wali prosto:
 
- Dawaj klucze od tego samochodu! - pokazuje na moją toyotę.
 
Z daleka widzę jasny habit Piotrka obok nowicjackiego nissana - ten też biorą. Wycofuję się po klucze do pokoju. Za mną włazi dwóch:
 
- Dawaj pieniądze!
 
Bez słowa wyciągam kilkadziesiąt tysięcy, które mam w zanadrzu. Bierze razem z portfelem, który kiedyś dała mi Mama. W świetle mam okazję się im lepiej przyjrzeć: cywil-banda. Tylko dwóch ma ubiór quasi-wojskowy. Większość przewiązała twarze szalikami-turbanami. Spoglądają na mnie przekrwione, lekko skośne oczy. Ludzie ci są nieduzi, szczupli, powiedziałbym, że wręcz zabiedzeni. Cerę mają ciemną. Dość czasu tu żyję, bym umiał rozróżnić afrykańskie fenotypy. To mieszkańcy głębokiej pustyni na północy Czadu, a może i Sudanu.
 
Milczący dotąd typ stojący obok odzywa się w niezrozumiałym dla mnie języku. Nie trzeba być filozofem, by się domyślić, że to arabski. Ma natarczywy ton i potrząsa swym jednostrzałowym karabinem. Bezradnie rozkładam ręce i do mego dotychczasowego rozmówcy znającego sango mówię:
 
- Nie rozumiem, o co mu chodzi!
 
Niech dotrze do nich, że w tym kraju narodowym językiem jest sango, a nie arabski. Typ tłumaczy:
 
- On pyta, gdzie masz karabin…
 
To mi przywraca nieco pary w gębie:
 
- Jestem kapłanem katolickim i człowiekiem pokoju – nie mam żadnej broni!
 
Ale co ten muzułmanin zrozumie z mego franciszkańskiego pacyfizmu?
 
Ciężką ręką wydaję kluczyki od toyoty.
 
- Dolać paliwa do pełna – pada rozkaz.
 
Wychodząc z pokoju, ów znający sango daje mi radę przyciszonym głosem:
 
- Zamknij drzwi za sobą!
 
Idę im napompować paliwa. Przy warsztacie, gdzie też trzymamy beczki, spotykam się z Piotrkiem – uspokajamy się wzajemnie po polsku.
 
Załapałem, że obsługujący się „klienci naszej stacji benzynowej” wzięli ze sobą nie tylko ropę do baku, ale i lejek oraz pełne kanistry. W tak zwanym międzyczasie odnajduje mnie jeszcze inny drab. Wie, że jestem tu szefem, więc mam mu wydać motory, które podobno posiadamy. Pokazuję mu stary włoski rower z wiecznie przebitymi kołami. A bierz sobie tego grata! Zobaczymy, jak daleko na tym złomie zajedziesz.
 
Rabusie kręcą się wszędzie. Samochody zaczynają się zapełniać – materace z łóżek, najbardziej objętościowe, widoczne są z daleka. Wśród nieznajomych rozpoznaję naszego stróża z centrum – co on, u licha, tu robi? Stoi też Max, jeden z nowicjuszy.
 
- Mieli się ubrać w habity i nie wychodzić. Po co więc wylazł i to na cywila? – irytuje się pod nosem Piotrek.
 
Najeźdźcy zdają się zbierać do drogi powrotnej. Zdobyłem się na próbę perswazji, że te samochody służą nam do pracy: buduję teraz dwie szkoły i dwa punkty zdrowia. Deklarują wspaniałomyślnie:
 
- Przecież zostawiamy wam dwa samochody! – tu wskazują na dwudziestoletnią toyotę proboszcza André (najstarszy model Land Cruisera BJ45 o archaiczno-prostackim wyglądzie – sam to wiem najlepiej, dzięki pieczołowitej opiece samochód jest w bardzo dobrym stanie, jak na swój wiek). Jest też druga toyota, zielona, odpowiedniczka tej pierwszej, ale ta to już się rozpada – to taczka, a nie samochód, wyeksploatowana przez katorżnicze lata transportu na rozlicznych budowach, jakie prowadzili moi poprzednicy. Nawet jeśli chcieliby ją teraz zapalić – nie daliby rady.
 
Nieduży, na wojskowo ubrany gość, zaczyna coś krzyczeć po arabsku, wymachując kategorycznie rękami. Rozumiem, że to przełożony. Żołnierzyki zaczynają skwapliwie wyrzucać na ziemię z samochodów rzeczy przed chwilą załadowane. Uczciwy złodziej – budzi się doń we mnie nutka sympatii.
 
I - jakby zapomnieli w całym rozgardiaszu – w ostatnim momencie rzucają jeszcze hasło:
 
- Macie tutaj radio?
 
Trudno próbować zaprzeczyć, skoro antena sterczy na dachu.
 
- Pokazać! Ale szybko!
 
- Ale to tylko proste radio do kontaktu z diecezją – próbuję bagatelizować wagę sprawy.
 
- Wiemy, że macie kontakt z Miskinem – pada absurdalny zarzut.
 
Tu wyjaśniam: chodzi o żołnierza środkowoafrykańskiego, pół-krwi Czadyjczyka, który zasłużył się prezydentowi Patasse w wyganianiu band rabusiów na północy kraju. Wydania go w swe ręce domagał się prezydent Czadu Idris Deby pod bardzo mało prawdopodobnym pretekstem, że jest on byłym rebeliantem z południa Czadu, zbiegłym pod ochronę RCA (żeby było śmieszniej, Deby sam sięgnął po władzę drogą rebelii). Osoba Miskina stała się kontrargumentem wobec żądań Patasségo o wydanie generała Bozizé, który schronił się w Czadzie po nieudanym puczu.
 
- Nie znam żadnego Miskina - polemizuję. - Jestem obcokrajowcem i misjonarzem. Pracuję dla kościoła, a nie bawię się w politykę.
 
Jak grochem o ścianę. Muszę otworzyć pokój, gdzie jest radio. Po ilości przycisków i gałce nawet ignorant domyśli się, że nie jest ono takie „proste” jak mówię, ale może zmieniać częstotliwość. Biorą bez zbędnego gadania. Już siadając za kierownicą, nowy kierowca mojego samochodu chowając aparat za siedzenie rzuca mi przez ramię:
 
- Przynieś 500 tysięcy, a zwrócę ci radio…
 
Mam ochotę dać mu w mordę. Gram dalej rolę biednego – prześladowanego:
 
- A gdzie ja tyle znajdę?
 
Zalazłbym, bo są – schowane, ale nie w takich okolicznościach. Jakie wredne uczucie (nigdy go nie zapomnę): odpalają twój samochód, a ty stoisz jak głupi i nic nie możesz zrobić! Bezsilność… Jeszcze żołnierz stojący z tyłu na pace mierzy we mnie swoją rurką, bym respektował wymagany dystans.
 
I odjechali pospiesznie, pozostawiając nas w powoli opadającym kurzu. Powraca normalna nocna cisza: cykady grają, jak grały, gwiazdy świecą spokojnie dalej. Patrzymy po sobie, stojąc na placu przypominającym pobojowisko. Nocny stróż z nowicjatu, Philippe, poczciwa dusza, popłakał się z tego wszystkiego jak dziecko.
 
- Wzięli dwa samochody, radio… – nie mieści mu się w głowie.
 
- Philippe, ważne, że żyjemy i nikomu nic złego nie zrobili…
 
No właśnie, co z resztą braci? Nie trzeba na nich czekać. Powychodzili z pokojów. Cele nowicjuszy są w dwóch korytarzach. Do jednego rebelianci weszli. Drugi był zamknięty, więc zostawili. Max i Paterne przyznają się do paru solidnych kuksańców, jakie zainkasowali i straszenia karabinem. Utracili wiele drobiazgów. Musieli wyjść, bo łotry żądały wydania naszych wirtualnych motorów, a że napastnicy nie byli w stanie pojąć, że ich nie ma, więc dlatego ratując skórę od garbowania, wysłali ich do mnie. Czarny czarnemu nie przepuści – takie są realia. Wtedy ta prawda dotarła do mnie bardzo mocno, a później niejeden raz jeszcze Bogu dziękowałem, że mam białą skórę. Mówię to bez najmniejszego cienia rasizmu! Po prostu Europejczyka taki jeszcze uszanuje, ale swojemu da po buzi.
 
Valentin, Czadyjczyk, który szczęśliwie uchował się w ukryciu swego pokoju potwierdza, że mówili po arabsku – to byli jego rodacy z północy.
 
- Gabriel – zwracam się do stróża z centrum – co się tam stało, że cię tu przywieźli?
 
We wsi jest wspólnota sióstr, szkoła, szpital i misja koło kościoła, w której od trzech lat już nikt nie mieszka – tam właśnie stróżuje Gabriel.
 
Rebelianci przyjechali najpierw tam. Gabriel widząc światła samochodu myślał, że to może ktoś z nas (z rzadka, ale zdarzało mi się czasem wracać już w nocy z buszu). Oślepiony światłami, dopiero w ostatniej chwili połapał się, że to żołnierze. Wtargnęli na teren koncesji zdziwieni, że żywej duszy nie ma. Dali jednak wiarę tłumaczącemu się stróżowi, że odkąd umarł proboszcz Gildo, nikt już tu nie mieszka (tu nieścisłość historyczna, bo po Gildo był jeszcze ostatni proboszcz – rezydent w centrum, nasz brat Józef Lendzion, a od czasu jego wyjazdu, czyli połowy roku 2000, kapucyni ulokowali się tylko w nowicjacie poza wsią).
 
- W takim razie pokaż nam, gdzie teraz biali mieszkają! – wzięli go na samochód, więc musiał nas im wydać.
 
To wyjaśnia, jak to możliwe, że rebelianci trafili na nasze ustronie.
(...)

Zobacz także
ks. Stanisław Zwyrtek

Pragnienie, by zostać księdzem, zrodziło się we mnie już we wczesnym dzieciństwie. Miałem chyba cztery lata, kiedy przy niedzielnym obiedzie podczas rozmowy rodzinnej o tym, jak było w kościele, uświadomiłem sobie, że ja również mógłbym być kapłanem. Było to dla mnie wielkie odkrycie. Nie zdradziłem tego pragnienia nikomu, przede wszystkim z racji jeszcze wtedy nieuświadomionej ambicji: chciałem, zgłaszając się do seminarium duchownego, wszystkich zaskoczyć.

 
Ks. Mariusz Berko
W porze deszczowej na Bahia w Brazylii, woda spada z nieba nagle, obficie i zmienia wszystko w rwące rzeki lub rozległe jeziora w środku wielkiego miasta, Salvador.W czasie takiego deszczu widoczność spada do zera i najlepiej wtedy wjechać na jakieś wzniesienie i czekać... W taką właśnie pogodę jechałem do centrum, aby odprawić Mszę św. w jednym z kościołów. Na jednym ze skrzyżowań wielka laguna wody, a w środku stojąca dziewczyna...
 
Elżbieta Tąta
Rozdarta jestem, bo tyle wyborów, które przecież wyborami nie są, a koniecznością odrzucenia tego, czy innego rozwiązania, tej lub innej alternatywy, szukaniem priorytetu, motaniem się w niepewności, ciągłym szukaniem nie tylko siebie. Już nie raz zdarzyło mi się wstać rano z ogromnym pragnieniem, by nagle gdzieś się zaszyć, zapaść pod ziemię, bo właściwie i tak mnie jest... za mało, nie potrafię pojawić się wszędzie tam, gdzie rzeczywiści muszę, a grafik pełen miejsc, osób, wydarzeń. Jestem tylko człowiekiem...
 

___________________

 reklama
Działanie dobrych i złych duchów
Działanie dobrych i złych duchów
Krzysztof Wons SDS