logo
Piątek, 29 marca 2024 r.
imieniny:
Marka, Wiktoryny, Zenona, Bertolda, Eustachego, Józefa – wyślij kartkę
Szukaj w
 
Posłuchaj Radyjka
kanał czerwony
kanał zielony
 
 

Facebook
 
Drukuj
A
A
A
 
o. Michał Zioło OCSO
Spokój czy rozbrojenie?
Pastores
 


Mnisi, podobnie jak inni ludzie, jednym pociągnięciem potrafią zrujnować swoje życie w odwecie za niespełnione marzenia, doznane cierpienia i niemoc w zrozumieniu sensu tak właśnie ułożonego i funkcjonującego świata. Ale to tylko jedna z wielu oznak rozpaczy, której korzeniem jest zwykłe samolubstwo. Zdaje się, że jej formą szczególnie niebezpieczną jest nosząca wszelkie pozory spokoju klasztorna, zakrzepła wegetacja, pod skorupą której tli się niebezpiecznie upór (mylony z wolnością), umiejętność przystosowania się (mylona z roztropnością) oraz potrzeba zaspokajania najdzikszych duchowych pragnień (mylona z kontemplacją). Ostatecznym owocem takiego życia jest duchowa śmierć. Stan ten sami zainteresowani rozumieją jednak nieco inaczej – jako smakowanie egzystencji osobnika nadzwyczajnego, wymagającego ustawicznej atencji i w pewnym sensie wykraczającego poza ciasnotę epoki, w której przyszło mu żyć i która rękami współbraci zniszczyła tę nadzwyczajność i jedyność. Jeśli ktoś taki nie opuszcza w asyście kamer klasztoru, to również dlatego, że nie ma gdzie pójść (brak domu, brak widowni) i nie umie przezwyciężyć ukrytego pod nawarstwionymi przyzwyczajeniami lenistwa.
 
Błąd początkowy
 
Doświadczenie pokazuje, że bardzo rzadko udaje się przywrócić do życia tak umarłych, choć dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych. Realizm i uczciwość nakazuje nam raczej pamiętać o początkach kontemplacyjnej drogi, kiedy to rozpisujemy niejako „wzór matematyczny” naszego przyszłego życia, i nie zapominać, że błąd początkowy będzie powtarzać się w nim aż do końca. 
 
Takim błędem jest bagatelizowanie głównego zadania kandydata do życia mniszego, jakim jest rozpoznanie przemocy w sobie, jej nazwanie, skanalizowanie (nazwanie jest już w pewnym sensie „kanalizacją przemocy”) i przemianę w dobro, wreszcie, przyjęcie ofiarowanego nam stanu rozbrojenia, czyli uwolnienia naszego wnętrza przede wszystkim od fałszywych potrzeb i fałszywych wartości, które stawiane są jako nadrzędny cel naszego życia przez tkwiące głęboko w nas aspiracje, źle wychowane emocje czy nieubłagane mody – obsesje bezlitośnie fundowane przez rzekomo wolny świat. Ale to dopiero połowa sukcesu, gdyż to formująca kandydata wspólnota powinna codziennie rozpoznawać własną przemoc i nie pozwolić jej obrastać w łuski nobliwej tradycji.
 
Rozpoznanie: cicha przemoc
 
Warto więc postawić pytanie: jaki rodzaj przemocy może zagrozić wspólnocie kontemplacyjnej? Bo nie ulega wątpliwości, że przemoc, choć nie każda, może się zakraść za klasztorne mury. Nie jest to przemoc fizyczna (choć i taką św. Benedykt uwzględnił w swojej Regule); okoliczności klasztornego życia narzucają tak zwaną przemoc cichą, która nie pozostawia właściwie śladów „pobicia”. Jej katalizatorem najczęściej bywa źle rozumiana odpowiedzialność związana ze sprawowaniem ważnej czy mniej ważnej funkcji. Kiedy odpowiedzialność myli się ze skutecznością,  może  dojść  do  poważnych nadużyć w sferze wolności drugiego człowieka, gdzie tak zwane święte argumenty spełnią rolę uśmierzającą wobec zdroworozsądkowego bólu (wszelkie funkcje mają być skuteczne za wszelką cenę, gdyż tylko wtedy wspólnota będzie poprawnie obsłużona, uchroniona przed szemraniem i najzwyczajniej szczęśliwa, co znów wpłynie na wydłużenie wieku życia, liczbę powołań, jakość świadectwa chrześcijańskiego itd.).
 
Tak więc przemoc codzienna może objawić się na przykład w żądaniu i przyjmowaniu usługi jako czegoś absolutnie normalnego, gdyż dokonywanego w szczytnych celach, które znów nie stronią od wysokich ofiar. Ponieważ monastyczna tradycja ceni sobie tak zwane posłuszeństwo natychmiastowe, zdarza się, że ta „natychmiastowość” nadwyręża dialog, tłumi sugestie, a w końcu jest powodem zapadnięcia na chorobę bezosobowości w pracy i liturgii.
 
Nadużycia wolności skłaniać mogą znów do odwetu, który w tak specyficznym środowisku przyjmuje postać różnego rodzaju bojkotu w sferach liturgii (milczenie podczas wykonywanych śpiewów), fizycznej pracy (nagłe choroby, migreny), kuchni (dyskretno-ostentacyjnej głodówki w refektarzu), lub niesprawiedliwej krytyki i bezwzględnej oceny sprawowanych funkcji przy okazji wspólnotowych spotkań. W tym dialogu głuchych cicha przemoc czasami korzysta z pomocy niedopuszczalnych praktyk językowych: zmiana znaczeń wyrazów, odwrócenie znaczeń symboli (nasza wściekłość zostaje zinterpretowana jako bezwarunkowe oddanie sprawie lub prorocki gniew), pojawia się również podmiana liczby pojedynczej na liczbę mnogą: sukces – ja, klęska – my. Oczywiście, cichej przemocy nie brakuje inwencji i tak doznana uraza potrafi zaowocować w postaci bezinteresownej promocji naszego konkurenta czy krytyka. Z emfazą przedstawiamy jego cechy i talenty pospolite, „zapominając” o jego rzeczywistych zdolnościach – na przykład brata X, który doskonale włada greką i łaciną, przedstawiamy jako doskonałego ogrodnika, kiedy ogrodnikiem jest marnym itd. Zasada dobra wspólnego również może stać się narzędziem cichej przemocy w momencie, gdy intelektualne dobra drugiego traktujemy jako własne, dokonując bezpardonowych zawłaszczeń. Do aktów tego rodzaju dochodzi również wtedy, gdy w dyskusjach szlachetnie ustępujemy pola mówcom, z tą nadzieją, że ich wystąpienia dostarczą nam potrzebnego i dobrze zredagowanego materiału. Ale potrafimy również ofiarować się z pomocą, oddać swój czas i umiejętności, tylko dlatego, by później uprawiać uczuciowy szantaż i przyjąć na siebie rolę porzuconej przez niewdzięczników ofiary, która – jak się okazuje – dysponuje całkiem sporym zasobem energii używanej do pełnej inwencji manipulacji, dzielącej wspólnotę na godnych i niegodnych zainteresowania, przyjaźni, poświęcenia itd. I, już na koniec, cicha przemoc posiada również wydatny rys komiczny rodem z Moliera. Są to przysłowiowe już postacie strażników prywatnych, dziwacznych tradycji, które próbują oni z poświęceniem godnym lepszej sprawy narzucić całej wspólnocie. Wiecznie niezadowoleni, cierpiący i mający wszystkim coś za złe, każdy centymetr przestrzeni wypełniają trucizną tyranii, która wchodząc w reakcje z uczuciami innych, ich zmęczeniem i dobrą wolą inteligentnie przemienia braterską litość w poczucie winy.
 
Wędrówka przez pola śmierci

Pole pierwsze: brak jasnych reguł
 
Wypada teraz zapytać: co pozwala rozwinąć się tak uwolnionej przemocy? Próbowałem kiedyś zarysować na własny użytek „pola śmierci”, których wyziewy podtrzymują w nas naturalną przemoc, i okazało się, że pierwsze z tych pól zostało stworzone przez zanik jasno określonych reguł postępowania popartych zdrową tradycją – chodzi mi w tym przypadku o kulturę stroju, gestu, słowa, stołu i sakralnej przestrzeni. Zanik sprowokowany między innymi dość już dziś leciwą i śmieszną modą z lat sześćdziesiątych – tej na „spontaniczność” i „naturalność” oraz ideologię bezwarunkowego dialogu ze światem, który zdawał się pochwalać i akceptować tylko to w systemie obrzędów, co miało sens (ustalany, zresztą, bez większego skrępowania przez ten właśnie świat). Szkoda, że przestroga o. Basila Penningtona OCSO pojawiła się tak późno: „Odrzucanie czegoś dlatego, że wydaje się nam to nie mieć sensu, może być wielką pomyłką. Może trzeba, abyśmy zaryzykowali i pozwolili, by czynności odsłoniły swoje znaczenie; wiedząc, że jeśli naprawdę nie mają one sensu, to nie wytrzymają próby czasu i zanikną. Możemy to zrobić tylko wtedy, gdy nie traktujemy siebie zbyt poważnie, lecz potrafimy z uśmiechem przyjąć oczywisty nonsens niektórych czynności, które razem wykonujemy”1. Jasności reguł nie sprzyjają zbytnio obecne zabiegi restauracyjne, polegające na mechanicznym przywracaniu gestów i znaków, które już „nie dają do myślenia” – niektóre więc wspólnoty monastyczne przypominają w tym względzie modne dziś grupy rekonstrukcji historycznych. Tymczasem monastycyzm posiada wciąż – jak wierzę – „rezerwy” praktycznej mądrości zdolnej ochronić nas przed sklerozą powołania, a nade wszystko przed rozpaczliwym, samotnym szukaniem Boga w zdezorganizowanym miejscu, które – wydane drzemiącym w nas siłom destrukcji – powoli staje się przedsionkiem piekła, gdzie grasują karierowicze, wodzowie, fałszywi przewodnicy, prorocy – uwodziciele, dyrektorzy zakładów przeróbki warzyw i owoców i wszyscy ci, którzy dla ratowania dobra wspólnego biorą wreszcie sprawy w swoje „indywidualne” ręce. Mądrość ta polega na cierpliwym szukaniu i wybieraniu tego, co najważniejsze, zawsze pod opieką starszego doświadczeniem mnicha, który nie uzurpuje sobie tytułu przewodnika-starca, lecz legitymuje się zaufaniem całej wspólnoty. To on podprowadza powierzonego mu brata „pod Chrystusa”, odwołując się nie do swojej „prywatnej” mądrości, ale do mądrości całego zakonu i Kościoła. A ta mówi między innymi, że nie można się „zrobić mnichem” – trzeba być bowiem przyjętym przez wspólnotę, która zawsze jest starsza w wybraniu, obietnicy i doświadczeniu od pragnącego do niej dołączyć kandydata, co również oznacza wezwanie do ufności i pokory na samym wstępie powołania. Nie pomija też potrzeby ascezy – nie jest ona przecież celebracją własnego egotyzmu i dziwnie pojętej ambicji świętości, ale praktyką służącą zrealizowaniu w nas wezwania: „Bądź wola Twoja”. Uczy, że zostaliśmy zgromadzeni dla oddawania chwały Bogu, który nigdy nie sądzi mnichów z pozycji siły, lecz pełną szacunku miłość do siebie i bojaźń buduje w nich, opierając się na swojej niezachwianej dobroci, pokorze i pięknu, odbijających się w architekturze, liturgii i naturze. Radzi, żeby mnich był uważny, nie pragnął zdobycia mocy, władzy, panowania i duchowej inteligencji, która liczy tylko na samą siebie. Ma on zawsze zajmować ostatnie miejsce i cieszyć się z doznawanych upokorzeń, gdyż jego jedyną ambicją jest – na wzór Syna Bożego – kenoza, czyli miłość posunięta do ofiary z życia.
 
Pole drugie: brak ojca
 
Kolejny obszar śmierci to bez wątpienia kryzys ojcostwa, a dokładniej zanik ojcowskiego instynktu u sprawujących funkcję przełożonych, temat do znudzenia poruszany na wszelakich zakonnych sesjach i dokształcających kursach dla przyszłych „duchowych ojców”, w rzeczywistości zaś objawiający się nader boleśnie brakiem godnego zaufania „pozasakramentalnego” interlokutora, któremu bezpiecznie można wyjawić swoje uczucia i który pomoże nam zbudować (czy odbudować) szacunek do siebie, pomoże nie tylko nazwać i docenić nasze rzeczywiste dokonania, ale i nauczy nas o nich pamiętać, odwoływać się do nich w momentach kryzysu i przed podjęciem nowych wezwań. 
 
Jednym słowem, za pośrednictwem kogoś takiego – dyskretnego, niezazdrosnego, otwartego na współpracę z powierzonymi mu zakonnikami – zostanie nam ofiarowany dar bezpieczeństwa, który, choć cenny, nie powinien być luksusem skąpo i warunkowo wydzielanym. Dar ten ma być czymś codziennie dostępnym i wyrażać się w prostym i radosnym przekonaniu: „Tak, jesteś potrzebny!”. 
 
Zdziecinnienie niektórych mnichów, unikanie przez nich brania na siebie odpowiedzialności, próby panicznego zasługiwania przez dość krępującą usłużność – to dowody braku takiego przekonania. Nie ma nic bardziej zabójczego w ojcostwie jak mówienie słowem i gestem: „Kocham cię, ale cię nie cenię”. Dar bezpieczeństwa może przyjść tylko za pośrednictwem „bezpiecznego ojca”, takiego, który potrafi „zarządzać” własnym strachem, niekomfortowymi sytuacjami obnażającymi jego niekompetencje oraz momentami uczuciowego szantażu ze strony członków wspólnoty. Nie do pomyślenia jest odreagowywanie swojej klęski na najbardziej bezbronnych we wspólnocie, czy przybieranie „rodzicielskiego tonu”, bo – pominąwszy inne ważne kwestie – ojciec ten równocześnie jest przecież... naszym bratem.

Pole trzecie: śmierć modlitwy
 
I wreszcie pole trzecie i ostatnie w moich wyliczeniach – pole, na którym umarła modlitwa. Nie zewnętrzna jej forma, ale jej istota: więź z Bogiem, spotkanie rozciągnięte w czasie, podczas którego, w wolnym rytmie godzin kanonicznych i prywatnej adoracji, powoli przenika do naszej świadomości prawdziwe znaczenie naszego życia, a wola nasza skłania się do wypełniania pragnień Boga i rezygnuje z wyborów dyktowanych strachem, pożądaniem i nienawiścią. To dziwnie spokojny, ba, nawet banalny stan uważnej duszy, jeśli, oczywiście, za „niebanalny” uznamy fajerwerki odczuć, natłok smacznych literacko myśli, pomysłów na kazania i artykuły. Stan, któremu obcy jest odwet, melancholia, litowanie się nad sobą, zawsze śmieszna dziarskość i nieco straceńczy w smaku animusz – wszystko to uważamy już za stratę, ale nie wielką stratę, bo nic nie jest dostatecznie wielkie wobec Boga, który jest z nami tak blisko, że nie potrzebujemy jasnych manifestacji Jego obecności.
 
A jednak istnieje coś dostatecznie wielkiego, co potrafi wypchnąć bezbronną miłość Boga z naszej modlitwy-spotkania. To nasza pycha. Szalona lub cicha, ironiczna lub ogromnie poważna, spragniona specjalnego traktowania, cielesna a zarazem podsycająca w nas pragnienia tak absolutne, że dla ich realizacji gotowi jesteśmy zdetronizować Boga, niszczycielska dla ludzi i litująca się szczerze nad śmiercią rzadkich poczwarek, poświęcająca się w wyrzeczeniach do granicy samobójczej anoreksji i zarazem wynagradzająca sobie w sposób wyrafinowany wszystkie poniesione ofiary, łaskawa dla niższych, niszcząca dla równych, wymowna i kłamliwa dla naiwnych, potrafiąca uzasadnić największe świństwa, używająca na co dzień strasznej a dowcipnej formuły przebaczenia: „Przebaczam wam to, co wam uczyniłem”. Sama decydująca o wszystkim. Pycha, która wie lepiej. Pycha zawiedziona Bogiem, wciąż głodna hołdów, nieskrępowana niczym, głucha na głos rozsądku i złożone wcześniej przyrzeczenia, siostra diabła – pierwszego zabójcy i agresora.
 
Alternatywa: pole życia i jego mieszkańcy
 
Język Biblii może szokować swoim bezpardonowym optymizmem – niesie w sobie prawdziwie radosne rewelacje, mówi o pierwotnym projekcie Boga wobec człowieka i świata, projekcie wciąż aktualnym, którego witalność nie jest związana z potężną i zachwycającą siłą, której nikt się nie oprze, ani z budzącą strach apokaliptyczną nawałnicą, ale właśnie z rozbrojeniem. Bóg proponuje człowiekowi „wspólnotę losu”: przez swoich wybranych i zgromadzonych w jedno przyjaciół mówi o realnym smaku Jego wzrastającego powoli królestwa, gdzie Bóg jest Bogiem, a ludzie ludźmi – czyli wszyscy są na swoim miejscu i jest im z tym dobrze. Gdzie nie panuje logika zdobyczy, ale daru, gdzie ludzie potrafią być sobie nawzajem posłuszni i są gotowi – jak mówi Reguła św. Benedykta – „pojednać się przed zachodem słońca”, gdzie okazuje się szacunek każdemu człowiekowi. Ale to jeszcze nie wszystko. Te wymienione zasady mogą do złudzenia przypominać programy XIX-wiecznych falansterów, gdy zapomnimy, że panowanie Boga nie jest wzniosłą, lecz nieszkodliwą deklaracją, pobożnym życzeniem lub czystym wymysłem osobników rekompensujących sobie trudy życia nieskrępowaną konfabulacją. Możemy mówić o niej jako o obejmującej całego człowieka przedmiotowej realności również dlatego, że zmienia nasze życie, staje się w nim czymś konkretnym – tak konkretnym, że stajemy się do Niego podobni. I jak On mamy również do opowiedzenia historię. Bo nie ulega wątpliwości, że pewnego dnia zostaniemy osaczeni przez pytania szukających prawdy ludzi: „Co mam czynić dziś, aby przybliżyć w sobie królestwo Boga?”. Odpowiedź powinna być zawsze konkretna jak obecność Boga, historyczna, czyli oparta na faktach z naszego życia. Nie wiemy, gdzie zostaniemy poproszeni czy zmuszeni do dania świadectwa – ale już dziś królestwo Boga woła do nas, ostrzega nas i zaprasza do spowiedzi z naszej przemocy. Bo nikt nie może tam wejść, jeśli wprzódy nie rozbroi się i nie uwierzy, że prawda broni się siłą samej prawdy, a prawdziwych cudów dokonują choćby i te, naiwne, ułożone przez Korczaka prawa: „Nie zawstydzaj, nie strasz, nie krzycz, nie lekceważ, pocałuj, przytul, pochwal, posłuchaj, pociesz”. Albo mówiąc inaczej – rozbrój się, czyli nie wpuszczaj między ludzi demonów.
 
Michał Zioło OCSO 
Pastores 60(2013)

 
fot. Unsplash Ocean
Pixabay (cc)
 
Zobacz także
Jacek Salij OP
Rozpoznawszy początki piekła już na tej ziemi, możemy niejako empirycznie przekonać się, że prawdziwa nasza nadzieja jest tylko w Bogu, i w ten sposób uniknąć piekła wiekuistego. Ostrzeżenia przed potępieniem wiecznym będą jednak dla nas prawdą martwą i szkodliwą, jeśli nie zobaczymy, że są one słowem Bożej miłości do nas. Co to znaczy i co z tego wynika dla głoszenia tej prawdy?
 
Andrzej Sobczyk
Możemy się tak zagmatwać w naszej codzienności, że nie rozpoznajemy znaków, nie potrafimy ustalić właściwych priorytetów; wydaje się nam, że to co robimy w naszym codziennym zaganianiu musi być najważniejsze, bo każdy robi to samo, a my chcemy innych przegonić, albo chociaż im dorównać. Okazuje się jednak, że patrzymy bardzo krótkowzrocznie.
 
ks. Ryszard Nowak
Pamiętam, sprzed ponad dwudziestu już lat, nocne czuwanie modlitewne w krypcie katowickiej katedry. Wtedy wielokrotnie, jak refren, pojawiało się zdanie, które wyryło się i pozostawiło mocny ślad w mojej pamięci: „Jak możesz się spodziewać, że wieczność nastąpi potem, skoro nie ma jej w tobie teraz?”.
 

___________________

 reklama
Działanie dobrych i złych duchów
Działanie dobrych i złych duchów
Krzysztof Wons SDS