logo
Czwartek, 25 kwietnia 2024 r.
imieniny:
Jarosława, Marka, Wiki – wyślij kartkę
Szukaj w
 
Posłuchaj Radyjka
kanał czerwony
kanał zielony
 
 

Facebook
 
Drukuj
A
A
A
 
o. Jan Malicki OCD
10 rocznica ludobójstwa w Rwandzie
materiał własny
 


10 rocznica ludobójstwa w Rwandzie

Mija właśnie 10 lat od tragicznych wydarzeń w Rwandzie, kiedy to fala nienawiści i wściekłości ludzkiej sięgnęła zenitu w bardzo krótkim czasie, ale też i heroiczność wielu ludzi ukazała siłę miłości mocniejszą niż lęk przed śmiercią. Mając też wyrzuty bezradności i porażki tego czasu, ONZ ogłosiło, 7 kwietnia tego roku, międzynarodowym dniem poświęconym pamięci ludobójstwa w Rwandzie.

"Opcja zero" dla Tutsi

Mimo, że konflikt zbrojny pomiędzy Frontem Patriotycznym Rwandy, a panującą władzą trwał w Rwandzie już od 1 października 1990, nikt się nie spodziewał, że może dojść do tak gwałtownej i brutalnej fali nienawiści zakończonej ludobójstwem. Ekstremiści z plemienia Hutu jak i ludzie mocno związani z władzą chcieli dokonać czystki etnicznej mordując wszystkich Tutsi ("opcja zero") jak i wszelkich przeciwników politycznych z plemienia Hutu. Zapalnikiem do tej eksplozji było zestrzelenie samolotu panującego wówczas prezydenta Juvenala Habyarimany, 6 kwietnia 1994. Do dziś nie wiadomo dokładnie, kto tego dokonał. Był to wieczór, środa po Wielkanocy i nic nie zapowiadało, że może wydarzyć się coś tak bardzo bestialskiego na ogromną skalę, mimo istniejącego napięcia w kraju. Dosłownie apokaliptyczny Smok przekazał władzę Bestii ziejącej ogniem nienawiści. Rwanda weszła w swoją ciemną noc naznaczoną kolektywnym grzechem etnicznego rasizmu.

Od sześciu miesięcy znajdowałem się w Rwandzie jako początkujący misjonarz. Jednak już miałem okazje przejść przez różne tragiczne i trudne sytuacje jak ograbienie naszego klasztoru w Gahunga na północy Rwandy, być świadkiem zamachu stanu i zabicia prezydenta Ndadaye w Burundi, a w marcu zachorowałem ciężko na malarię połączoną z żółtaczką. Przełożony postanowił, abym pojechał trochę odpocząć i zregenerować siły do naszych współbraci w Kongo Demokratycznym w Bukawu. Owego tragicznego dnia 6 kwietnia jak gdyby nigdy nic udałem się z diakonem Zakariaszem, Burundczykiem do nadgranicznego z Kongiem miasta Cyangugu, aby następnego dnia przejść granice do sąsiadującego z nim miasta Bukawu. Niestety, rano już nikt nie mógł opuścić klasztoru Sióstr Słóżek, w którym się zatrzymaliśmy na noc. Miejscowe władze zabroniły, aby ktokolwiek opuszczał miejsce zamieszkania, bo może być posądzony o sprzymierzanie atakującej armii FPR.

Już po kilku dniach klasztor sióstr był wypełniony uchodźcami nie tylko Tutsi, ale też przeciwnikami panującej władzy z plemienia Hutu. Wiadomości "pocztą bananową", jakie dochodziły do nas, to głównie zabójstwa i grabieże bogatych ludzi w Cyangugu. W nocy ciągła strzelanina i wybuchy granatów nie pozwalały na zmrużenie oka, bo mówiło się, że "Interahamłe" (uzbrojone bojówki partyjne - szwadrony śmierci) szykują się do ataku na klasztor sióstr. Tak, więc noce spędzaliśmy przed Najświętszym Sakramentem modląc się o zmiłowanie dla wszystkich przebywających w klasztorze jak i opamiętanie dla bandytów.

W klasztorze sióstr przebywało dużo dziewcząt uczących się w szkole średniej, które po tygodniu tej etnicznej nagonki, były całkowicie wyczerpane psychicznie. Najmniejszy hałas przy bramie wywoływał w nich panikę nie do opanowania, co naturalnie udzielało się pozostałym uchodźcom.
Po dwóch tygodniach sytuacja stał się nie do zniesienia. Przychodzili do nas wysłannicy "Interahamłe" zapowiadający swoje najście i przekonywujący nas o wydaniu wszystkich uchodźców, bo inaczej cały klasztor puszczą z dymem. Wybuchy granatów dosłownie już nas osaczały. Stąd Siostry postanowiły przenieść się wraz z dziewczętami w inne miejsce oddalone od centrum miasta. Po otrzymaniu niezbędnych przepustek wspólnota opuściła klasztor, a my po wielu perypetiach przeprawiliśmy się do Bukawu. Jak się później dowiedziałem nikt z sióstr jak i dziewcząt pod ich opieką nie doznał żadnych obrażeń.

Naturalnie nie wszyscy mieli tyle szczęścia. Warto tu podać przykład siostry Felicyty Niyitegeka, która będąc z plemienia Hutu i jako przełożona wspólnoty poszła na śmierć dobrowolnie wraz ze swoimi podopiecznymi z plemienia Tutsi. Nie skorzystała ze swego przywileju przynależności etnicznej jak również z tego, że jej brat był pułkownikiem w starym wojsku. Widząc, że wszystkie jej siostry Tutsi zostały rozstrzelane wyznała, że jej misja dobiegła końca i pragnie podzielić ich los. Została zabita jako ostatnia. Jej brat kilka minut po egzekucji przyjechał na miejsce tragedii, aby zabrać jej ciało.

Następnie przez jakiś miesiąc pracowałem w obozach dla uchodźców Rwandyjskich w Burundi. Obozy od 3 do 7 tys. osób zapewniały bardzo skromny prowiant, opiekę medyczną i brezent jako dach na zrobione przez ludzi szałasy. Sytuacja polityczno-wojskowa bardzo szybko się zmieniała w Rwandzie, także uchodźcy na siłę pragnęli jak najszybciej wracać do ich kraju. Czasami, kiedy rano przyjeżdżaliśmy z mszą św. nie było już połowy obozu.
 
Z jednej strony opowiadali swoje tragiczne losy jak im udało się uciec, częstokroć za przyczyną swoich sąsiadów z drugiego plemienia, a z drugiej strony już widzieli dla siebie nową przyszłość z powodu dojścia do władzy przedstawicieli z plemienia Tutsi. Tak więc tragedia przeplatała się z iskrą nadziei na lepsze życie.
W obozach dla uchodźców długo nie pracowaliśmy, bo co rusz były próby zamachu stanu w Burundi, a też chcieliśmy jak najszybciej powrócić do naszej placówki misyjnej w Butare w Rwandzie, co nastąpiło z początkiem sierpnia 1994. W naszym klasztorze w Butare ukrywały się siostry klaryski, które zostały ewakuowane samolotami wojsk francuskich. Wcześniej nasi ojcowie usiłowali je wywieźć samochodami, co niestety nie udało się ze względu na liczne kontrole etniczne na barierach w kierunku granicy z Burundi.
Nasz dom zastaliśmy w dużej mierze ograbiony, nie było nawet materaców, aby się jako tako przespać. Jednak zaskoczenie było ogromne, kiedy zobaczyliśmy, że nasza kaplica, "Mater Carmeli" była nietknięta. Życie bardzo pomału wracało do normy. Praktycznie cała nasza dzielnica składająca się z Tutsi została wybita.
 
Opłakane konsekwencje spirali nienawiści

Naturalnie tragedia 94 roku miała swoje smutne konsekwencje wśród ludności z plemienia Hutu, zamieszkującego głownie północ Rwandy. Tam właśnie od 1995 roku zacząłem kontynuować moją misję. Diecezja Ruhengeri została opuszczona przez ludność Hutu jak i miejscowych księży, którzy uciekli do sąsiedniego Konga. Sytuacja była ponownie bardzo napięta. Ciągłe łapanki i obławy na miejscową ludność pod zarzutem ich współpracy z "Interahamłe" i starym wojskiem. Kilkakrotne wojsko przeszukiwało nasze prezbiterium czy czasem nie ma gdzieś ukrytej broni. Masowe rozstrzeliwania i dziesiątkowanie ludności Hutu na północy pod zarzutem ich przynależności do przeciwnego obozu.

W 1996 roku większość ludności jak i miejscowi księża z Ruhengeri zostali zmuszeni przez wojska rwandyjskie działające w Kongo do powrotu do Rwandy. Przez pewien czas miałem dwóch tymczasowych proboszczów w katedrze Ruhengeri, którzy zostali zabici w dość dziwnych okolicznościach. Jeden ze Stowarzyszenia Ojców Białych, o. Gyu Pinard, Kanadyjczyk - zastrzelony w kościele w parafii Kampanga podczas rozdawania komunii św.; a drugi został zastrzelony na głównej drodze wracając z pogrzebu w niedzielne popołudnie. Podobnie zabici katechiści z naszej parafii idący do kościoła na mszę św., rozstrzeliwanie więźniów pod naszym kościołem w czasie mszy św., to tylko nieliczne dramaty ludności rwandyjskiej już po tragedii ludobójstwa. Praktycznie bezpośrednio po wojnie praca misyjna na północy Rwandy była ogromnie utrudniona przez wojsko i władze, które nie chciały, aby pomagać ludności z plemienia Hutu. Taki los spotkał choćby polskie Siostry od Aniołów, które zostały ostrzelane wracając samochodem z pomocy dla parafii Kampanga.
Również do smutnych wydarzeń powojennych należy zabójstwo jednego z bohaterów w czasie ludobójstwa, chorwackiego franciszkanina, o. Vjeko Curica (+ 31.01.1998), który uratował setki ludzi dzięki swoim mediacjom. Został zabity w biały dzień w centrum Kigali. Podobnie i za to zabójstwo nikt nigdy nie został pociągnięty do odpowiedzialności.
Ludobójstwo w Rwandzie trwało trzy miesiące, ale machina śmierci i nienawiści nabrała takiego rozpędu, że trudno ją było natychmiast zatrzymać.

Dziesięć lat po wojnie i ludobójstwie

Dziesięć lat po takiej zawierusze antagonizmów i agresji to z pewnością nie dużo, aby większość problemów naprawić, a poranione serca uleczyć. Sytuacja jest nadal dość skomplikowana, aby jednoznacznie określić panującą rzeczywistość.
Do pozytywów z pewnością należy przywrócenie pokoju i bezpieczeństwa w całym kraju. Mówi się też o dużej reintegracja byłych żołnierzy, którzy powrócili z uchodźstwa do armii FPR.
Prosta ludność może spokojnie uprawiać swoje poletka, młodzież ma możliwość zdobywania wiedzy w szkołach, a studenci w szkołach wyższych. Został położony ogromny nacisk na edukacje bez wizytówek etnicznych. Rozwija się handel i transport komunalny. Bez przeszkód można się poruszać po całym kraju. Różne denominacje religijne mogą spokojnie głosić swoje orędzia, byle nie było w nich spraw politycznych i etnicznych.

W każdej diecezji został przeprowadzony synod na temat problemów rasizmu etnicznego jak i sposobów ich uzdrowienia i pojednania między etnicznego. Z pewnością rocznica 100-lecia Kościoła katolickiego w Rwandzie przyczyniła się do polepszenia relacji między władzą a hierarchią kościelną. Msza św. na stadionie w stolicy Kigali zgromadziła około 30 tys. wiernych, a przy tej okazji była transmitowana przez radio i telewizje. Na zakończenie mszy św. niektóre osoby podały swoje świadectwa na temat przebaczenia i pojednania. Są to rzucone ziarna miłości chrześcijańskiej, które pomału kiełkują.
W parafii Ruhango u księży Pallottynów co miesiąc odbywają się msze św. o uzdrowienia, w których uczestniczą tysiące ludzi. Każda taka msza kończy się świadectwami przede wszystkim o głębokim przebaczeniu. Są to momenty wyciskające łzy z oczu, bo widać nie tylko jak Bóg rozbraja "najeżone" serca, ale i wlewa w nie kojący balsam miłości.
My jako misjonarze Karmelu staramy się też jednać ludzi na różne sposoby. Dajemy im możliwość uczestniczenia w sesjach i rekolekcjach na temat prawdziwego przebaczenia i autentycznego pojednania. Wydaje mi się, że ten zbiorowy wysiłek różnych ludzi Kościoła pomału przynosi owoce.

Z okazji 10 rocznicy Komisja Episkopatu Rwandy "Sprawiedliwość i pokój" zorganizowała sesję na temat "Kościół i społeczeństwo rwandyjskie wobec masakr i ludobójstwa 10 lat później". Sesję zainaugurował Premier Rwandy, a większość konferencji prezentowali biskupi rwandyjscy. Po czym odbyła się szeroka dyskusja przy udziale dziennikarzy różnych opcji politycznych.
W tym kontekście trzeba dodać, że wszystko, co jest związane z polityką i nie po myśli panującej władzy jest bardzo ograniczone i dozowane. Żaden pluralizm polityczny nie jest dobrze widziany, a tym samym bardzo podejrzany. Czasami ma się wrażenie, że karta etniczna zostaje zastąpiona atutem politycznym. W Polsce dobrze znamy czasy jedynie słusznej i przewodniej siły narodu, jakim była PZPR, coś podobnego obecnie przerabiamy w Rwandzie.

Zapowiada się, że w tym roku powstanie jakaś pierwsza, niezależna od władzy stacja radiowa. Rządzący jak i społeczeństwo bardzo pomału dojrzewa do jedności w różnorodności.
Pojednanie to droga pod górę i przez mękę. Dokonuje się bardzo pomału. Około 120 tys. więźniów, w większości siedzą bez procesów i wyroków. Kilka lat temu rozpoczęto system tradycyjnych sądów "gaczacza", które miały skonfrontować więźniów z ludnością zamieszkującą miejsce ich domniemanej zbrodni. Niestety dotychczas są bardzo nikłe rezultaty tych tradycyjnych procesów.

10 rocznica ludobójstwa w Rwandzie to też wzbudzanie emocji i rozpalanie umysłów. Niektórzy obliczają straty, szukają winnych na zewnątrz i domagają się rekompensaty za doznane krzywdy. Z pewnością sprawiedliwości musi stać się zadość, ale też powinno się to dokonywać na sposób autonomiczny i bezstronny. Chyba po wojnie najwięcej uciekło lub wyjechało z kraju sędziów i prokuratorów.
Jeszcze wiele ran jest świeżych i otwartych, a społeczeństwo jest pacjentem, który może już nie jest tak bardzo straumatyzmowany, ale ciągle przechodzi rekonwalescencję.
Pewną jest rzeczą, że nikt nie wyobraża sobie, aby ten dramat mógł się powtórzyć i mam głęboką nadzieję, że do tego już nigdy nie dojdzie na rwandyjskiej ziemi.

o. Jan Malicki OCD

 
Zobacz także
Maria Teresa Trân Thi Lai-Wilkanowicz
W 1535 roku przypłynął do Wietnamu pierwszy misjonarz – Portugalczyk. W tym czasie byli już w Wietnamie Europejczycy, na przykład pewien Holender, który założył dobrze prosperującą fabrykę. W 1626 roku pojawił się bardzo ważny misjonarz, Alexandre de Rhodes, który opracował dostosowany do wietnamskiego języka łaciński alfabet. W tym czasie pracowali w Wietnamie jezuiccy misjonarze portugalscy i hiszpańscy, do których dołączyli Francuzi z Les Missions Etrangeres de Paris...
 
Maria Teresa Trân Thi Lai-Wilkanowicz
Jestem w Jerozolimie… Co prawda Jezus nie jedzie na poczciwym osiołku, ale idzie wąską, dziurawą drogą w czerwonym jak krew ornacie. Trzyma w ręku wątłą gałąź palmy, znacznie mniejszą niż otaczający go zewsząd tłum, śpiewający, tańczący, wymachujący na cześć Niewidzialnego Boga, zielonymi przymiotami Matki Natury...
 
Błażej Tobolski
Wydarzenia Pięćdziesiątnicy nie są jedynie historią – wciąż na nowo dokonują się w Kościele. Cały czas żywe, już od pierwszych wieków chrześcijaństwa, było pytanie: kim jest Duch Święty i jaką rolę spełnia w Kościele? Pisarze i Ojcowie Kościoła od początku jednak wyznawali wiarę w Niego, jako w jedną z Osób Trójcy Świętej...
 

___________________

 reklama
Działanie dobrych i złych duchów
Działanie dobrych i złych duchów
Krzysztof Wons SDS