DRUKUJ
 
o. Jan Andrzej Kłoczowski OP
Wschód to tylko religie, Kościół to wiara
List
 


Wschód to tylko religie, Kościół to wiara
 
o bogactwach i zagrożeniach religii Wschodu z o. Janem  Andrzejem  Kłoczowskim, dominikaninem, filozofem religii, rozmawiają Jowita Guja i Sławomir Rusin
 
Od pewnego czasu możemy zaobserwować duże zainteresowanie religiami Wschodu, zwłaszcza buddyzmem i hinduizmem. Skąd ta moda?
 
Oddziaływanie kultury Wschodu na naszą nie jest niczym nowym. Pamiętajmy, że Grecy za Aleksandra Wielkiego doszli aż nad Ganges, i ślady tego możemy odnaleźć w filozofii europejskiej. W systemie Plotyna możemy dostrzec wpływ Upaniszad, które wchodzą w kanon  świętych ksiąg hinduizmu. Sam Plotyn jest filozoficznym inspiratorem europejskich nurtów mistycznych. Tak więc okazuje się, że nasze kultury nigdy nie były dla siebie aż tak obce, jak się potocznie wydaje.
 
A moda? Ona pojawia się od czasu do czasu. W wieku XVIII panowała moda na islam, chociaż ludzie tak naprawdę nie bardzo wiedzieli, na czym on właściwie polega, a w wieku XIX  wyrazem fascynacji Wschodem była filozofia Schopenhauera. Dzisiaj moda na Wschód wróciła i przybrała formę postmodernistycznego, eklektycznego poszukiwania głębokiej duchowości.
 
Czy to źle?
 
Samo poszukiwanie nie jest czymś złym. Stanowi dowód na to, że człowiek jest „nieuleczalnie religijny” i z rozmaitych źródeł chciałby się napić religijnej żywej wody. Zainteresowanie innymi religiami jest próbą znalezienia odpowiedzi na prawdziwe duchowe potrzeby. Jednak z tradycji Wschodu czerpie się najczęściej w sposób fragmentaryczny i zniekształcony.
 
Czyli jest jakaś rozbieżność pomiędzy tym, co te religie mówią naprawdę, a co człowiek Zachodu z nich bierze?
 
Przykładem może być tutaj zaczerpnięta z hinduizmu i buddyzmu nauka o reinkarnacji. W naszej kulturze koncepcja ta zyskała popularność na przełomie XIX i XX w. Ludzie postrzegali ją bardzo optymistycznie. Zobaczyli w niej nadzieję na wieczne życie, cieszyli się, że ich zmarły kotek jest teraz pieskiem itd. Mało kto zdawał sobie sprawę z tego, że dla ludzi Wschodu wędrówka dusz to nieszczęście, przekleństwo. Nacisk położony jest w niej nie na to, że człowiek będzie się wielokrotnie radował życiem, ale że wiele razy będzie umierał. Zarówno w hinduizmie, jak i buddyzmie szczęściem wcale nie jest nieskończone życie, ale wyrwanie się z kręgu narodzin i śmierci (sansary), unicestwienie samego siebie po to, żeby dostąpić wyzwolenia. Zachodnia wizja reinkarnacji pokazuje, że często według własnego uznania zapożycza się z obcej tradycji tylko wybrane jej elementy, eklektycznie i naiwnie łączy się rozmaite wątki przekazów duchowych niczym różne smaki różnych przypraw. Nie wierzę, żeby w ten sposób można było dojść do czegoś poważnego.
 
Więc człowiek Zachodu nie może stać się prawdziwym buddystą czy hinduistą?
 
Są tacy, którzy próbują. Ja natomiast z dużym szacunkiem cytuję opinię Carla Gustava Junga, który jako psychiatra, a przy tym wielki znawca religii Indii, twierdził, że dusza czy psychika Europejczyka są inaczej ukształtowane niż Hindusa, dlatego wchodzenie w pewne, wypracowane przez tradycję Wschodu, praktyki jest dla człowieka Zachodu trudne, a nawet niebezpieczne, może na przykład doprowadzić do zaburzeń psychicznych.
 
Niektórzy jednak twierdzą, że obie te tradycje wcale tak bardzo nie różnią się od siebie, że mistycy Wschodu i Zachodu „widzą” to samo.
 
Gazetowe skróty czasami sugerują, że mistyka jest jakby wspólnym jądrem wszystkich religii, że może połączyć wszystkich ludzi religijnych, bo tak naprawdę dzielą ich tylko kapłani – każdy z nich stoi z batem i pilnuje swojej trzody... Ta wizja to współczesny mit. Nie ma wspólnego mianownika religii Wschodu i chrześcijaństwa. Bardzo kompetentnie pokazał to Rudolf Otto w książce „Mistyka Wschodu i Zachodu”. Porównał w niej myśl dwóch mistyków: chrześcijańskiego, Mistrza Eckharta, i hinduistycznego, Śankarę. Na początku przedstawił wiele niezwykłych podobieństw pomiędzy nimi: opisy drogi ascezy i doświadczeń mistycznych, a potem wykazał, że pomimo tych zbieżności myśli Eckharta i Śankary są jednak nieporównywalne. Mistyk – stwierdził Otto – jest zawsze mistykiem na gruncie własnej tradycji religijnej. Ten, który wyrósł nad Gangesem, jest zupełnie inny niż ten, który karmi się myślą objawioną nad Jeziorem Galilejskim.
 
Czyli istnieje tylko podobieństwo językowe?
 
Nie, jest to podobieństwo pewnego typu doświadczeń na poziomie psychofizycznym i duchowym, jednak samo jądro religii jest inne. Można wskazać na podobieństwo dwóch drzew różnych gatunków: każde z nich ma korzeń, pień i koronę, wyrosły jednak na różnej glebie i dają różne owoce.
 
Na czym więc dokładnie polega różnica między religiami Wschodu i chrześcijaństwem?
 
Ta różnica jest fundamentalna, dotyczy ona obrazu Boga. Obraz ten jest zawsze paralelny z obrazem człowieka i jego zbawienia, a formuła zbawienia w tradycji Upaniszad, podstawowym nurcie tradycji hinduistycznej, brzmi: tat twam asi, to znaczy: ty jesteś tym. Mówi ona, że mój duch, atman, jest tożsamy z duchem wszechświata, czyli Brahmanem. Bycie osobą, jednostką, jest więc złudzeniem. W zbawieniu chodzi o to, żeby wyzwolić się z tego złudzenia i dojść do tożsamości z Brahmanem, Pierwotnym Bytem. Mamy więc pierwszą różnicę – w odróżnieniu od chrześcijaństwa nie ma tutaj osobowego zbawienia, ideałem jest unicestwienie własnej osoby i rozpłynięcie się w Brahmanie.
 
Po drugie – w chrześcijaństwie zbawienie jest darem, a w tradycji Wschodu człowiek zbawia się sam. Zgodnie z systemem wedanty, ułudą jest też zróżnicowany postrzegalny zmysłowo świat, a tym, co prawdziwe, rzeczywiste i wartościowe jest tylko Brahman. Chrześcijaństwo natomiast mówi, że świat, człowiek, wielość bytów zostały stworzone przez Boga, są przez Niego zaaprobowane i dobre, bardzo dobre. Świat nie jest ułudą, zasłoną Maji, ale tworem Boga.
 
Oczywiście, w hinduizmie istnieją też teistyczne systemy, które głoszą, że do zbawienia można dojść przez pełne miłości oddanie się Bóstwu. Są to różne formy bhakti. Simone Weil uważała, że  Bhagawadgita, która o tej miłości mówi, jest największą z ksiąg religijnych, jest zapowiedzią i przygotowaniem miłości chrześcijańskiej.
 
A więc to, co mówią religie Wschodu, nie jest prawdziwe?
 
Jestem zwolennikiem wprowadzenia takiego podziału: czym innym jest religia a czym innym wiara. Religia jest uprawnionym poszukiwaniem przez człowieka ostatecznych odpowiedzi na pytania o sens życia i śmierci. Pytania te stawiane są w kontekście Boga, boskości, jakiejś ponadempirycznej rzeczywistości. Natomiast wiara jest przyjęciem odpowiedzi, jaką Bóg udzielił na pytania, które stawia człowiek religijny. Wiara znajduje się jakby w innym porządku niż religia, nie w porządku ludzkiego poszukiwania, ale przyjęcia odpowiedzi, którą daje sam Bóg.
 
W tym sensie można powiedzieć, że istnieją religie Wschodu i chrześcijaństwo, które jest nie tyle religią, co wiarą, chociaż posługuje się religijnym językiem. Każda religia jest prawdziwa, gdyż jest prawdziwym pytaniem stawianym przez człowieka. Jednak odpowiedzi są różne, mogą zawierać w sobie przeczucie Objawienia, ale pełna odpowiedź przyszła przez Jezusa Chrystusa i Pismo Święte. Przyjmujemy ją w wierze.
 
Stwierdzenie, że chrześcijaństwo nie jest religią, jest trochę zaskakujące...
 
Zgadzam się, jest zaskakujące. Odwołałem się tu do myśli protestanckiego teologa Karla Bartha, który zwrócił uwagę na to, że wszystkie religie, w odróżnieniu od wiary, są tworem ludzkim. Mawiał o religiach, że są przeciwieństwem wiary, że są „bezbożne”. Daleki jestem od negatywnego postrzegania religii, ale sądzę, że rozróżnienie między religią a wiarą trafnie ujmuje różnicę między chrześcijaństwem, które pochodzi z Objawienia Chrystusa, a wspaniałą, wielką, duchową tradycją Wschodu.
 
Dlaczego więc ludzie szukają głębi na Wschodzie, a nie w rodzimej tradycji?
 
Może dlatego, że często rodzima tradycja wydaje się płytka, czysto socjologiczna, skostniała, nie otwierająca na głębsze pokłady życia duchowego. Do tego dochodzi czar pewnej egzotyki; guru mówiący nowe, fascynujące rzeczy wydaje się osobą ciekawszą od proboszcza z własnej parafii. Poza tym pamiętajmy, że w epoce postmodernistycznej mamy „wolny rynek religii” i każdy szuka na tym rynku takiego towaru, jaki mu najbardziej odpowiada... Oczywiście, jest to spostrzeżenie natury socjologicznej, a nie teologicznej...
 
A może Kościół nie pokazuje takiego Boga, jakiego człowiek szuka, i dlatego zwraca się on ku innym nurtom?
 
Problem polega na tym, że człowiek nigdy nie szuka takiego Boga, jakim On jest, tylko takiego, jakiego pragnie. Myślę, że Tertulian nie miał racji, kiedy mówił, że dusza ludzka jest z natury chrześcijańska. Przeciwnie – dusza ludzka jest z natury pogańska i obraz Boga zawsze jest antropomorficzny; wyobrażamy sobie Boga na własny obraz i podobieństwo. Dlatego człowiek nie staje się chrześcijaninem tylko przez fakt uczestniczenia w jakiejś tradycji, ale poprzez nawrócenie, które polega na tym, że wciąż odrzucam fałszywe obrazy Boga, a przyjmuję Tego, który jest prawdziwy, a jest On widoczny tylko w Twarzy Jezusa Chrystusa.
 
Jednak ludzie zwracają się czasami ku Wschodowi także dlatego, że łatwiej jest im tam znaleźć duchową głębię. Czy  chrześcijaństwo im się „opatrzyło”?
 
Z jednej strony jest to trochę tak jak z ludźmi, którzy chodzą na Mszę św. i są nią już znudzeni, chociaż jej nie zrozumieli. Szukają więc duchowości w innych kulturach, chociaż wcale nie zgłębili własnej tradycji. Z drugiej strony – trzeba „niestety” zwrócić uwagę na to, jak bardzo my, chrześcijanie, zubożyliśmy naszą tradycję: zamieniliśmy chrześcijaństwo na pewien system etyczno-społeczno-polityczny, a uciekła nam gdzieś sfera mistyczno-kontemplacyjna, filozoficzno-medytacyjna. Dlatego religie Wschodu, które tej sfery nie zaniedbały, wydają się takie atrakcyjne. Nasi wschodni bracia przypominają nam o wadze i konieczności elementu kontemplacyjnego w religii, który przecież w chrześcijaństwie zawsze był, trzeba go tylko wydobywać.
 
Problem chrześcijan polega dziś na tym, że jesteśmy w sytuacji zagubienia, zatracenia własnych korzeni, natomiast zainteresowanie religiami Wschodu świadczy o tym, jak bardzo Europejczycy czy Amerykanie pragną autentycznego pogłębionego życia duchowego. Nie znajdują jednak duchowych przewodników, wydaje im się, że duszpasterze chrześcijańscy nie potrafią mówić takim językiem, który by by odpowiadał na duchowe potrzeby, szukają więc gdzie indziej.kają więc gdzie indziej. Tymczasem droga do duchowej głębi wcale nie wiedzie przez eklektyczne dobieranie różnych elementów obcej religii, ale przez wejście do środka, czyli pogłębienie własnej tradycji, wiary w Jezusa Chrystusa. Jest więc wielką sprawą chrześcijaństwa wydobycie tej głębi, która w nim jest. Mamy cudowne wielkie doświadczenia. Wystarczy zresztą popatrzeć, jak ludzie spontanicznie szukają, jak bardzo popularne są na przykład sentencje Ojców Pustyni. Toteż duszpasterze zamiast pomstować na to, że ludzie interesują się buddyzmem, powinni zabrać się do roboty i pokazać całą głębię chrześcijaństwa.
 
Od czego powinno się zacząć poszukiwanie duchowej głębi?
 
Duszpasterze powinni zaproponować ludziom drogę do pogłębionego życia wewnętrznego, choćby przez pokazanie im bogactw form duchowości wypracowanych na przykład przez dominikanów czy karmelitów. Powinni nie tylko wskazać na pewne  ścieżki duchowego rozwoju, lecz przede wszystkim zadbać o kształtowanie wrażliwości sakralnej i o rozumienie bogactwa symboliki niesionej przez liturgię. Konieczne jest także przyłożenie większej wagi do funkcjonowania małych grup wewnątrz parafii, duszpasterstw akademickich, grup modlitewnych. A wszystko po to, żeby pokazać, że modlitwa to nie tylko „paciorek”, który odmawiamy rano i wieczorem, ale że modlitwa jest formą przyjaźni z Bogiem. Chodzi też o to, żeby takie przykościelne organizacje były oparciem dla każdego, żeby niedzielna Msza święta przestała być czymś nudnym i niezrozumiałym, a dzięki współpracy wszystkich, którzy w niej uczestniczą, była głębokim doświadczeniem, dającym ludziom materiał do pracy duchowej na cały tydzień; parafia powinna być wspólnotą wspólnot. Trzeba by też przemyśleć sprawę wychowania dzieci i młodzieży oraz duchowości rodziców. Ważne jest, żeby to nie była tylko duchowość dominikanów czy karmelitów, ale żeby ci ludzie umieli wypracować sobie własną drogę rozwoju. Przewodnikiem przecież nie musi być wcale kapłan, może jakaś pobożna para małżeńska potrafi lepiej poprowadzić modlitwę wspólnoty. Nie wystarczy dać tzw. świeckim wiernym dziesięciu przykazań i pięciu przykazań kościelnych – ludzie chcą więcej, i mają do tego prawo.
 
To nie jest takie łatwe, a Wschód oferuje gotowe metody. Podobno ludzie, którzy zaczynają medytować lub uprawiać jogę, bardzo szybko widzą jakieś efekty.
 
Nie wierzę w takie szybkie efekty – to są psychologiczne złudzenia. W każdej tradycji, zarówno naszej, jak i wschodniej, prawdziwe efekty są owocem długich lat pracy. Szybkie efekty, mistyka instant, to efekt operacji psychotechnicznych – nie mają one z duchowością wiele wspólnego. Poza tym wiemy przecież, że zbawienie nie jest w medytacji, ale w miłości. Jak już powiedziałem: w chrześcijaństwie zbawienie jest darem, a w tradycji Wschodu człowiek „zbawia się sam”. Poprzez konfrontację z różnymi odmianami gnozy soteriologicznej mamy szansę zrozumieć, jaki dar otrzymaliśmy od Boga. Takie było właśnie zamierzenie sesji zorganizowanej niedawno w Opactwie Tynieckim przez wybitnego znawcę tej problematyki dr. Krzysztofa Pawłowskiego. Autentyczny dialog z myślą Wschodu ujawni blask Prawdy i moc miłości, od której nic nie może nas oddzielić. Nie powinniśmy się więc lękać. Poza tym chrześcijanin też musi medytować, ale chrześcijańska medytacja (i to trzeba niezwykle mocno akcentować) jest zogniskowana na Chrystusie, czy to Jego Osobie kontemplowanej w liturgii, czy to w Jego słowie, które nam pozostawił.
 
Ale to właśnie medytacja ludzi przyciąga.
 
Bo łatwiej jest medytować, niż kochać.
 
W takim razie, czy jest w ogóle coś, co możemy z religii Wschodu przejąć?
 
Sądzę, że na pewno nie na zasadzie eklektycznego zapożyczania pewnych elementów, przyszłość religii nie leży w tym, że wszystko się ze wszystkim zmiesza. Powinniśmy nie tyle zapożyczać, co w pewnym sensie wzorować się. Na Wschodzie godna podziwu jest religijność jako taka, zdystansowane podejście do tego, co świeckie, świadomość życia wobec tajemnicy.
Powinniśmy jednak pogłębiać naszą własną tożsamość, a nie korzystać z cudzej.
 
Czy w chrześcijaństwie człowiek może znaleźć to, czego poszukuje w innych tradycjach?
 
To wszystko, i jeszcze więcej, bo samego Boga.
Istnieje cudowna opowieść, zapisana przez Martina Bubera w „Drogach człowieka według nauczania chasydów”. Otóż Ajzykowi z Krakowa śniło się, że musi iść do Pragi, bo tam, pod mostem Karola, znajdzie skarb. Najpierw się opierał, ale ponieważ sen często się powtarzał, w końcu poszedł. W Pradze, pod mostem spotyka pewnego kapitana i wyjawia mu, co go tutaj sprowadziło. On mu na to odpowiada: „Panie Ajzyk, ale pan głupi. Mnie się też śniło, że w Krakowie u Ajzyka za piecem znajdę skarb, ale przecież ja nie jestem taki głupi, żeby wierzyć w sny”. Tak więc Ajzyk  podziękował mu, wrócił do siebie i za własnym piecem znalazł skarb.
 
Dla mnie jest to opowieść o tym, że przechowujemy skarb we własnej tradycji, ale z takich czy innych przyczyn szukamy go gdzie indziej. Czasami człowiek udaje się po ten skarb bardzo daleko, aż tam zdarzy się coś takiego, że znajdzie go... u siebie. Dlatego bym specjalnie nie rozpaczał z tego powodu, że ludzie szukają duchowych bogactw gdzie indziej, bo być może będzie to dla nich okazja, żeby w końcu, okrężną drogą, odkryć własną tradycję.
 
rozmawiali Jowita Guja i Sławomir Rusin