DRUKUJ
 
Ks. Mariusz Berko
Mały gest uratował życie
materiał własny
 


 Pamiętam, kiedyś odwiedziłem starszą panią, już prawie traciła wzrok, żyje sama, zawsze przychodzi do kościoła boso (trzeba dodać, że chodzenie po faveli nawet w butach jest bardzo trudne, ponieważ droga to nie chodnik czy asfalt, ale często pełna kamieni i szkła). Kiedyś mi powiedziała: dobrze, że ksiądz mi nie każe chodzić w butach, bo poprzednik ciągle mnie upominał, że mam chodzić do kościoła w butach, a ja nie umiem chodzić w butach. Ona ma 77 lat. Któregoś dnia przyszły kobiety i powiedziały, że jest ciężko chora. W tej chwili jest już prawie niewidoma, szukaliśmy dla niej jeszcze jakiejś opieki, bo żyje dzięki nam. Zaniosłem też jej kiedyś siatkę ryżu, fasoli, makaronu i gdy jej dawałem popatrzyła na mnie i powiedziała: "proszę księdza, ale po co to? Czy nie ma na Saramandaii ludzi biednych?" Ja byłem zaskoczony, bo sobie pomyślałem: "przecież w końcu ona jest jedną z biedniejszych". Ona uważała się za bogatą, bo miała co jeść i gdzie mieszkać. Wtedy zrozumiałem, że bogaty to nie ten, kto ma dużo, ale ten, co mało potrzebuje. Jej wystarczyło jedzenie na dziś i kawałek podłogi. Ludzie w Polsce tak często mówią, że kiedyś były lepsze czasy, po prostu mniej potrzebowali. Nie mieli samochodu, telefonów komórkowych, ale mieli na codzień proste rzeczy, trochę jedzenia, trochę chleba, za którym trzeba było stać w kolejkach. Dziś potrzebują dużo więcej, dlatego wydaje im się, że są dużo biedniejsi...
 
Kiedy wędruję codziennie po krętych ścieżkach favel, spotykam ludzi o innym kolorze skóry. Pytam się nieraz, dlaczego nie martwią się o jutro, przecież jutro mogą cierpieć głód. Oni mówią: "po co mamy się martwić o jutro, skoro jutro możemy już nie żyć. Po co mamy dzisiaj cierpieć, martwić się i bać o jutro, skoro dzisiaj możemy być szczęśliwi". Oni nie chcą "dziś" zabijać w sobie tej radości lękiem przed jutrem. Tak naprawdę mają się o co bać: śmierć na każdym kroku, brak wszystkiego - lekarstw, opieki medycznej, brak jedzenia. A jednak nie myślą o lęku.
 
Kiedyś, w bardzo upalną niedzielę, odprawiłem już dwie Msze św. na wzgórzu śmierci, o którym już nieraz pisałem, przyszła pijana Murzynka i mówi, żeby iść do lekarza. Myślałem, że właśnie z nią, ale w końcu pokazała mi chłopca siedzącego na ziemi ze spuszczoną głową. Zapytałem się, co mu jest. On odpowiedział, że jest chory. Zauważyłem na jego skórze zielone plamy. Chłopiec miał około 12 lat. Później poznałem historię tego chłopca. Jego matka jest alkoholiczką, która sprowadzała mężczyzn do domu. Chłopiec powiedział, że już kilka dni nie jadł. Podejrzewałem, że matka przyniosła mu wcześniej starą fasolę, którą się zatruł i od dwóch dni źle się czuje. Miałem taki moment wachania. Co dziś jest najważniejsze: te tłumy, które na mnie czekały, czy ten czekoladowy chłopiec o niepewnej przeszłości. Później okazało się, że ten moment był decydujący o życiu człowieka. Młodego chłopca z favel. Wziąłem go za rękę, a on opadł jak listek, nie miał siły, by stanąć nawet na własnych nogach. Wziąłem go więc na ręce jak małe dziecko. Jego chude ręce i nogi wisiały bezwładne.
 
Zaniosłem go do swojego samochodu i zawiozłem do pierwszego punktu medycznego. Pielęgniarka, która go przyjęła dzięki mojej prośbie, zbadała go, stwierdzając że było to ostre zatrucie i odwodnienie. Później poinformowała mnie, że za kilka godzin ten chłopiec na pewno by nie żył. Ale dano mu kroplówkę i po kilku dniach polepszyło sie jego zdrowie. Po tygodniu matka przyszła z nim do naszej szkółki. Poprosiłem, żeby go przyprowadziła, bo nigdy przez 12 lat nie był na żadnej lekcji. W naszej szkole przyparafialnej nie uczą pisać ani czytać, ale przynajmniej jest jedzenie, potrzebne witaminy i opieka starszych. Chłopiec zaczął chodzić do naszej szkoły. Później spotykałem go wiele razy, widząc wielki uśmiech na jego twarzy. Wybiega czasami naprzeciw mnie i pyta, czy może w czymś pomóc. Kiedy widzę uśmiechniętą twarz tego chłopca, tak sobie myślę: "tyle w życiu zrobiłem, choćby w tamtą niedzielę: kazania, sakramenty, ale to ludzkie życie, które wziąłem na ręce, o tych chudych, bezwładnych rękach i nogach dało mi więcej radości i było moim ofiarowaniem. Przez taki mały gest można uratować jednego człowieka od śmierci". Nigdy w Polsce nie miałem tej świadomości, jak ważne są nasze małe gesty, nieraz tak małe, że wydają się nieznaczące a jednak Pan Bóg czyni cuda, cud życia a może cud zabawienia. Warto było zostawić dom, rodzinę, przyjaciół, choćby dla tego życia. Pamiętaj, że jedna chwila wyrwana w twoich planach, aby ztrzymać sie nad innym, może być chwilą zbawienia. Taki mały gest...
 
Chciałbym serdecznie podziękować wszystkim, którzy wspierają moją misję przez modlitwę, ofiary i pamięć. To, co opowiadam, to jest kilka historii, spotkań i tylko Pan Bóg wie ile cudów zdziałał, ile łask ci ludzie otrzymali przez ludzką zwykłą solidarność. To nie ja. To wszyscy wierni tu w Polsce, ci, którzy się modlą, ci, którzy ofiarują kawałek swojej kromki, kawałek swojego chleba, kawałek swojej modlitwy, kawałek swojego serca. Nieraz te sytuacje mnie samego zaskakują, bo, jak napisałem wcześniej, nie myślałem, że jakieś spotkanie, jakieś słowo może uratować ludzkie życie i to chyba jest Ewangelia. Niech Pan Bóg Wam wszystkim błogosławi.
Na koniec chciałbym zadedykować tekst:
 
Stanąłem kiedyś przed Bogiem,
niespodziewanie, bez zapowiedzi,
chciałem powiedzieć kilka słów,
ale wszystkie słowa zostały na ziemi,
chciałem się pokazać, ale miałem tylko wątłe ciało starca,
chciałem pokazać ile napracowałem się dla Pana Boga,
ile kościołów, ołtarzy, kazań,
ale w moim ręku było tylko pół kromki z dżemem,
którą podzieliłem się z kolegą,
kiedy byłem jeszcze chłopcem
i te pół kromki pokazałem Bogu z nadzieją,
z nadzieją na życie wieczne.
 
favela Saramandaia, Salvador, Brazylia
ks. Mariusz Berko
www.favela.republika.pl