DRUKUJ
 
Krzysztof Jasiewicz
"Dzika" historia - "cywilizowana" współczesność
Znak
 


 Przeczytałem kiedyś w instrukcji NKWD, opatrzonej nadzwyczajnymi klauzulami tajności, że funkcjonariusz musi wyczuć moment, w którym potencjalny agent potrzebuje w sumieniu już tylko alibi dla samego siebie, by zdradzić. Należy mu wówczas powiedzieć, że to, co robi, z pewnością nie jest donoszeniem, tylko rodzajem jakiejś misji, posługi, ważnej działalności społecznej.
 
W ciągu ostatnich 15 lat, podczas których odwiedziłem większość archiwów posowieckich w europejskiej części b. ZSRR (Litwa, Łotwa, Estonia, Rosja, Białoruś, Ukraina, Mołdawia), najbardziej traumatycznym przeżyciem był dla mnie kontakt z archiwaliami byłego sowieckiego aparatu bezpieczeństwa. Przez moje ręce przeszło kilkaset tysięcy stron (kilka tysięcy teczek) dokumentów, głównie z lat 1939–1941, opisujących różnego rodzaju aspekty funkcjonowania struktur NKWD, NKGB, MWD, MGB i KGB – matek chrzestnych i niedoścignionych wzorców polskich UB i SB. Najstraszniejsze dotyczyły łamania ludzi w śledztwach i przymuszania ich do współpracy agenturalnej.
 
Czytając niektóre teczki, a natrafiałem w nich na nazwiska polskich konspiratorów i partyzantów do dziś szanowanych w legendzie narodowej, a tym bardziej rodzinnej, byłem wstrząśnięty zeznaniami. Mówili wszystko. O sobie, rodzinie, szkole, harcerstwie, „Strzelcach”, pracy, przyjaciołach, wrogach, o detalach i rzeczach z pewnością ważnych. Mówili ochoczo, bez zająknienia, nieważne, że tym samym obcym dla siebie slangiem – dziełem umysłu i ręki sledowatiela. Miałem wrażenie, że kołatało we mnie, jak drugie serce, motto: „oto marność nad marnościami”.
 
Jednak w tych zeznaniach było też coś bardzo ludzkiego i godnego współczucia – niewyobrażalny ból katowanego człowieka. A bito strasznie. Z rekwizytami lub bez, prymitywne, bez finezji, ale do skutku.
 
W polskich relacjach opisujących pobyt w więzieniach sowieckich odnajdujemy kilkadziesiąt sposobów bicia. Możemy pokusić się nawet o ich typologię. W zależności od liczby katów – bicie pojedyncze lub zbiorowe; według natężenia bólu – bicie ciągłe lub z przerwami; według użytego przez kata narządu (i narzędzia) – bicie ręką, nogą, głową, ręką otwartą i pięścią, kolanem i piętą z obcasem, z użyciem kolby nagana, karabinu, metalowego pręta, pałki, gumy, łańcucha, deski, nogi od taboretu itd. Według anatomii ciała ofiary – po całym korpusie bądź jego czułych miejscach; wedle adaptacji innych czynności – deptanie, duszenie, plucie, skakanie po ofierze. Biciu zawsze towarzyszył wrzask, najordynarniejsze przekleństwa oraz słowa odbierające nadzieję.
 
W dokumentacji wewnętrznej NKWD bicie nazywano przeważnie enigmatycznie: jako niedopełnienie lub przekroczenie obowiązków służbowych. Płonna to nadzieja, że chodziło o potępienie metod. Mowa o skutkach – o śmiertelnych zejściach podejrzanych, co dla sledowatiela mogło skończyć się równie dramatycznie.
 
Trudno było przejść przez taką próbę i pozostać czystym. „Sypanie” dla ulżenia tortur stawało się normalnością, mogło czasami polegać na obciążaniu ludzi nieżyjących, będących za granicą lub dotyczyć spraw znanych już Sowietom. Ale to nie było takie proste, a oni, mimo oczywistego prymitywizmu i braku wykształcenia, potrafili postępować bardzo sprytnie i podstępnie, szybko robiąc z konspiratora swojego agenta, choćby celowego (tj. wyciągającego informacje w celach od „będących w śledztwie” aresztantów).
 
Czy złamanie człowieka po sowiecku i przerobienie go na konfidenta można w ogóle porównywać do pozyskania kogoś do współpracy z SB w późnym Peerelu za obietnicę otrzymywania paszportu czy podobne głupstwo?
 
Najbardziej utkwił mi w pamięci pewien szczególny dokument, opatrzony nadzwyczajnymi klauzulami tajności. Zaprzyjaźnieni archiwiści pozwolili mi go przeczytać, w swojej obecności, bez prawa robienia notatek. Była to instrukcja o sposobach pozyskiwania agentów, nazwijmy umownie, metodami tradycyjnymi, bez przymusu fizycznego. Jeden jej fragment ustawicznie do mnie powraca. Mówi się w nim, że funkcjonariusz musi wyczuć moment, w którym potencjalny agent potrzebuje w sumieniu już tylko alibi dla samego siebie, by zdradzić. I że nie wolno funkcjonariuszowi – mówimy tu już o poważnej pracy wywiadowczej – tego momentu przegapić i nie wolno potem agentowi odbierać honoru i godności. Wręcz odwrotnie: należy mu powiedzieć/wmówić/podsunąć to, co chciałby usłyszeć. Że na przykład to właśnie on jest patriotą, a jego koledzy warchołami; że to on dobrze służy ojczyźnie, a oni ją zdradzają; a nawet że to, co robi, z pewnością nie jest donoszeniem, tylko rodzajem jakiejś misji, posługi, ważnej działalności społecznej, wybieganiem w przyszłość. Wiara agenta w ten świat fikcji jest niezbędna dla jego równowagi psychicznej i jego dobrego prowadzenia.
 
I ta wiara – jak się wydaje – staje się opoką agenta. Nawet w obliczu najbardziej miażdżących dowodów on nie uwierzy, że robił źle. To zresztą bardzo ludzkie, bo dla naszych niezbyt chlubnych zachowań, łatwo znajdujemy rozgrzeszenie.
 
 
 
strona: 1 2 3 4