DRUKUJ
 
Agata Firlej, Robert Bil
Nawrócenie Alfonsa Ratisbonne’a
Miłujcie się!
 


Tak więc wszystko było ułożone: najpierw podróż po Europie, zaraz po powrocie ślub z Florą (która tymczasem miała osiągnąć pełnoletniość) i objęcie posady bankiera.
Tymczasem jednak „coś” zaczęło się dziać w życiu Ratisbonne’a, to „coś”, dyskretnie, a jednak dostrzegalnie, ingerowało w jego uporządkowane życie. Zaczęło się od nieoczekiwanej zmiany trasy. „Nie miałem najmniejszego zamiaru wyprawiać się do Rzymu, mimo że uporczywie zapraszali mnie dwaj, mieszkający tam, przyjaciele z dzieciństwa” – pisał Ratisbonne w swoim późniejszym liście do przyjaciela, M. Dufriche-Desgenette’a. Na dodatek narzeczona przesłała mu liścik od jego osobistego lekarza, w którym ten stanowczo zabraniał mu udawania się do Wiecznego Miasta, ogarniętego akurat epidemią malarii. Był ostatni dzień starego roku i jeden z ostatnich, które Ratisbonne miał spędzić w Neapolu: wkrótce spodziewał się być już w drodze na Maltę. Wybrał się na spacer po obcym mieście. Czuł się samotny z dala od rodziny i narzeczonej, brakowało mu radosnej atmosfery strasburskiego domu. Wędrował po opustoszałych ulicach zatopiony w myślach.
 
Nie wiemy dokładnie, nad czym się zastanawiał, do czego podążał myślą. Być może jeszcze raz wróciło do niego wspomnienie spotkania, w którym wziął udział tuż przed wyjazdem do Paryża? Kilku notabli, wśród nich Ratisbonne, zebrało się, by wspólnie rozważyć sposoby i możliwości zreformowania żydowskiego kultu. Podczas długiej dyskusji, wspominał później Alfons, ani razu nie padło słowo „Bóg” ani „Mojżesz”, nikt nawet nie napomknął o Biblii. Być może właśnie o tym rozmyślał, kiedy na jego drodze nagle wyrósł gmach kościoła. Drzwi były otwarte na oścież, a w środku właśnie odprawiano Mszę świętą. Po raz pierwszy w swoim życiu Ratisbonne znalazł się wśród zatopionych w modlitwie chrześcijan. Po latach wspominał: „Na swój sposób i ja się modliłem. Za moją narzeczoną, wuja, za mojego zmarłego ojca i kochaną matkę, którą tak szybko utraciłem, za wszystkich moich przyjaciół; prosiłem Boga o inspirację i pomoc w ulepszeniu żydowskiej religii…” – wspominał.
 
Kiedy parę dni później przyjaciel Ratisbonne’a, pan de Réchecourt, stawił się o umówionej porze w porcie, aby pożegnać odpływającego na Maltę, nie zastał nikogo. Drugi przyjaciel, pan de Vigne, który z kolei miał towarzyszyć Alfonsowi w podróży, otrzymał krótki list informujący, że Ratisbonne „nie był w stanie odmówić sobie wyprawy do Rzymu”.
 
Dotarł do celu akurat w święto Trzech Króli. On sam był jak poganin zmierzający do Betlejem, tyle że jeszcze o tym nie wiedział. Na razie zwiedzał. W towarzystwie pewnego Anglika oglądał ruiny, katakumby i świątynie. Rzym nie robił na nim takiego wrażenia, jakiego się spodziewał; czuł się jakby nienasycony, miał wrażenie, że to, co najważniejsze, jeszcze nie nadeszło. Dwa dni później na ulicy ktoś zawołał go po imieniu. Był to przyjaciel z dzieciństwa, Gustaw de Bussiéres, młodszy brat barona Teodora de Bussiéres, który wcześniej przeszedł z protestantyzmu na katolicyzm. Wszyscy trzej panowie spotkali się wkrótce na śniadaniu w domu rodzinnym Bussiére’ów, na które Alfons został natychmiast zaproszony przez Gustawa. Teodor był nie tylko imiennikiem brata Alfonsa, ale i jego bliskim przyjacielem. I już samo to wystarczyło, żeby wywołać jego głęboką antypatię.
 
Mimo wszystko jednak Teodor i Alfons umówili się na jeszcze jedno spotkanie, aby porozmawiać o Oriencie i Sycylii, z których baron niedawno powrócił. „Mogę panu dać również nowy adres Pańskiego brata, właśnie otrzymałem od niego list” – zaproponował de Bussiéres. „Chętnie wezmę” - odparł sucho Ratisbonne. - „Ale nie sądzę, bym miał zrobić z niego użytek”. Spotkanie obu panów musiało jednak okazać się na tyle miłe, że obopólna niechęć została przełamana, a Alfons wziął od barona nie tylko adres brata, ale i… cudowny medalik z wizerunkiem Matki Bożej. Teodor de Bussiéres musiał być wytrawnym psychologiem. Pod pozornym cynizmem i skłonnością do ironii dostrzegł w Ratisbonnie kruchego i spragnionego miłości człowieka. Dostrzegł też, że ziarno wiary, choć na wszelkie sposoby zagłuszane, musiało już wzrastać w tym zdeklarowanym ateiście. Zaproponował mu rzecz niebywałą: odmawianie modlitwy św. Bernarda. Nie chciał swojego nowego znajomego zniechęcać natrętnym nawracaniem – zaproponował mu tylko coś w rodzaju testu, na który Ratisbonne przystał. „Jeśli odmawianie tej modlitwy w niczym mi nie pomoże, to i z całą pewnością nie zaszkodzi” – skwitował Alfons. Ponadto cieszyła go perspektywa wzbogacenia prywatnych zbiorów o piękny odpis modlitwy, podarowanej mu przez de Bussiéres’a.
 
 
 
strona: 1 2 3 4