DRUKUJ
 
Tomas Molnar
Religia, Kościół, nowoczesność
Fronda
 


Nie ma powodu, żeby za lobby nie uważać również mediów, których ogromna dzisiaj siła stanowi ilustrację naszej tezy: kiedy Kościół przyjął status lobby, nie tyle przyjął równość, co otworzył drzwi dla religijnego statusu innych lobbies. Powtórzmy: w każdym społeczeństwie istnieje pewien centralny kult i jeśli pozycji tej nie zajmie Kościół, to zajmie ją jakieś inne lobby. Naiwni liberalni ideolodzy albo tego nie zrozumieli, albo świadomie to zaplanowali. W ten sposób rozprzestrzeniła się nie tylko powszechna obojętność, sięgająca tak daleko, że Kościół i religia stały się przedmiotem drwin i nienawiści, lecz powodująca również uchylanie się instytucji od podjęcia ciążącego na nich obowiązku. Od czasów Soboru Kościół traci niezliczone rzesze wiernych, maleje liczba powołań kapłańskich i kurczy się jego obecność w sferze kultury: w muzyce, architekturze, nauce. Jest prześladowany dlatego, że oddał władzę i co za tym idzie - zrzekł się swojej misji („Idźcie więc i nauczajcie wszystkie narody, udzielając im chrztu w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego"). Oddanie władzy spowodowało jedynie, że szuka nowego partnera: w liberalnym, zdesakralizowanym społeczeństwie. Bardzo mylił się Romano Guardini, kiedy po wojnie oznajmił: oto stało się możliwe odrodzenie się wiary i moralności katolickiej!
 
Jednakże w ciągu ostatnich trzydziestu lat sława Soboru nieco wyblakła, nie ulega bowiem kwestii, że co poniektórzy wykorzystują go dla swoich partyzanckich celów. Krytycy Soboru i jego idei reprezentują szerokie spektrum, pomimo że operujący z „centrali" liberalni księża i lewicowe media inicjują regularne kampanie przeciwko „wstecznikom". Dosyć trudno jednak postawić znak równości między „integrystycznym" biskupem Lefebvrem i kardynałem Ratzingerem, jakkolwiek obaj krytykowali poszczególne uchwały Soboru, nową liturgię, tłumaczenie mszału. Kiedy arcybiskup Nowego Jorku, kardynał John O'Connor, udostępnia swoją katedrę bratu w biskupstwie, Austriakowi Alfonsowi Sticklerowi, żeby celebrował tam tradycyjną mszę dla tysięcy wiernych, nie można mówić o „zacofaniu", lecz o dbaniu o interesy religijne wiernych wyznania rzymskokatolickiego. Wbrew nostalgii rzeszy byłych katolików, katolicy prawdziwi w głębi serca nie podpisali się pod tą „umową społeczną" ani pod resztą wypływających z niej uchwał soborowych oraz interpretujących Sobór. Widać to choćby po tym, że wierni ci opowiadają się za Rzymem, za papieżem, podczas gdy ich przeciwnicy często brutalnie atakują papieża, zarzucając mu „zacofanie" i „reakcyjne poglądy". Wielka wojna XX wieku toczy się więc nadal również wewnątrz Kościoła i nie ma wątpliwości, która strona jest bliższa właściwego wyboru.
 
* * *

Tak więc z grubsza wygląda sytuacja, trzeba ją jednak zdiagnozować nie tylko w aspekcie wewnętrznych problemów Kościoła, lecz i w szerszym kontekście, w tym smutnym okresię ideologicznych konfliktów. Żyjemy w epoce, w której wielkie instytucje - Kościół, państwo, rodzina, wymiar sprawiedliwości, uniwersytety, świat artystyczny itd. - stopniowo ulegają rozpadowi. Cierpi na tym ich autorytet i maleje szacunek dla siebie samych. Nowoczesność polega między innymi na tym, że jesteśmy świadkami nowego podziału władzy, na czym cierpią przede wszystkim tradycyjnie silne instytucje. Nie wiadomo dokładnie, dlaczego instytucje te podupadają - podobnie jak instytucje rzymskie, które również były w stadium rozkładu, kiedy ustępowały miejsca z jednej strony barbarzyńcom z północy, z drugiej zaś - misteryjnym religiom południowo-wschodnim. Stwierdzamy w ten sposób jedynie podobieństwo, nie wyciągamy wniosków na użytek naszej epoki.
 
Rozpad instytucji, ich słabnięcie pociąga za sobą zjawisko rozproszenia. Niektórzy mówią o diasporze Kościoła, np. Emile Poulat, francuski badacz Kościoła. Jego zdaniem Kościół posoborowy przetrzyma to, co Yves Congar nazwał „kościelną rewolucją październikową" (wszak wielcy buntownicy też umierają), ale nie wystarczy mu już sił i świadomych celu przywódców, byśmy mogli oczekiwać „nowego renesansu", jak chciał Guardini. Papież zajmuje się ostatnimi bastionami, jakie są do zdobycia, głównie ludźmi młodymi. Ale oni, miliony z nich, są ofiarami liberalnej kultury, narkotyków, Michela Jacksona i ogólnego rozprzężenia. Po prostu nie istnieją dzisiaj rzesze, które można by było poderwać do wyprawy krzyżowej. Tymczasem zagrożona jest również zwykła duchowa integralność człowieka, w którą rozliczne trucizny sączą uniwersytety i media, reklamy i sekty.
 
Katolicka „diaspora" oznaczałaby zatem nie tyle poszerzenie dotychczasowej uniwersalności, co rozproszenie, rozmycie w świecie obcych „wartości", w każdym bądź razie osłabienie, poczucie braku silnego centrum. Wielu zwiedzionych hasłami twierdzi, że papiestwo się przeżyło, bo w demokratycznym świecie stanowi ono właściwie jedyny autokratyczny system, dyktaturę. W średniowieczu także dało się słyszeć podobne śmieszne oskarżenia, wystarczy wspomnieć propozycję Marsyliusza z Padwy, by papież był ni mniej, ni więcej tylko cesarskim urzędnikiem i żeby głowa Kościoła zmieniała się okresowo. Po Soborze również pojawił się pomysł pełnego religijnego ekumenizmu (oczywiste kopiowanie ONZ), wedle którego główny urząd sprawowaliby kolejno: papież, mufti, tybetański lama, naczelny rabin itd. Ugodziłoby to w samą istotę Kościoła i doprowadziło jedynie do demokratycznej anarchii. Widzimy jednak, że dzisiaj poważni myśliciele, tacy jak Paul Ricoeur i Marcel Gauchet, oznajmiają, że przeżyła się również sama demokracja i należałoby wypracować nowy system zasad, w którym możliwe byłoby rzeczywiste respektowanie woli ludu.
 
 
strona: 1 2 3 4 5