DRUKUJ
 
Lilla Danilecka
Będę biegać w niebie
Miłujcie się!
 


 
 Kiedy w 2002 r. jedenastoletnia Ania umarła, ktoś z personelu szpitala, do którego przywieziono ją po wypadku, powiedział jej ojcu, że „to chyba ulga, bo przecież takie dziecko było tylko ciężarem”… Świadectwo o Ani Szałacie jest dowodem tego, jak bardzo pozory mogą mylić.
 
Rdzeniowy zanik mięśni. Konsultacje w klinikach w kraju i za granicą. Pielgrzymki na Jasną Górę i do Lourdes z prośbą o uzdrowienie. W końcu – nowoczesny elektryczny wózek i przeprowadzka z bloku na warszawskim Bródnie do podwarszawskiej Zielonki, gdzie w nowym domu Ani miało być wygodnie. Kilkadziesiąt metrów do szkoły, do której mogła sama dojeżdżać na swoim wózku, i tylko nieco dalej do parku nieopodal klasztoru Sióstr Dominikanek, gdzie lubiła zbierać kasztany. I nareszcie wymarzony pies.
 
Właśnie do parku po kasztany, niedługo po przeprowadzce, 26 października 2002 r. Ania wybrała się z mamą na spacer. Była sobota. Gdy wracały do domu, Ania wjechała na przejście dla pieszych. Wtedy to właśnie młody kierowca „zagapił się” i wydarzył się dramat: dziewczynka upadła na jezdnię kilkadziesiąt metrów dalej, a jej mama leżała obok ze zmiażdżoną nogą. Ania była jeszcze przytomna. Tak zwanym przypadkiem, ulicą przechodził ksiądz proboszcz. Znał dobrze rodzinę Szałatów. Nachylił się nad Anią i usłyszał jej ciche słowa, których nigdy nie zapomni: „Żeby mama żyła. Ja mogę nie żyć”. Mama była przecież potrzebna jej starszemu rodzeństwu Uli i Michałowi. Mamę Ani uratowano, poskładano jej nogę jak się dało, a potem założono jej aparat Ilizarowa, żeby wydłużyć krótszą o trzy centymetry kończynę. Ania zmarła w szpitalu, kilka godzin po wypadku.
 
Była darem, a nie ciężarem
 
Rodzicom Ani nigdy nie przyszłyby do głowy słowa, jakie usłyszeli w szpitalu, chociaż na pewno wielokrotnie było im ciężko – nie tylko fizycznie, kiedy dziewczynka rosła i coraz trudniej było się nią opiekować – ale przede wszystkim było im ciężko na sercu, kiedy musieli patrzeć, jak ona sama cierpi, jak po operacji, którą musiała przejść w 1999 r. niemal nie umarła z powodu komplikacji. Czy ojciec z matką mogą spokojnie patrzeć, kiedy ich dziecko na szpitalnym łóżku mówi, że umiera z bólu?... Modlili się o cud, żeby żyła – i cud się wydarzył. Ania wróciła do domu jeszcze na trzy lata.
 
Wtedy jeszcze bardziej niż przedtem stała się darem. Promienna, ujmująca uśmiechem, otwarta na świat i zaskakująco wymowna. Kiedy pewna pani zaczepiła ją na ulicy i zapytała „z troską”, czy kiedyś będzie mogła chodzić, Ania odpowiedziała dobitnie: „Ależ oczywiście, że tak. Będę biegać w niebie! Aniołowie też nie chodzą po ziemi, a są szczęśliwi”. Komuś innemu, kto użalał się, jaka z niej biedna, chora dziewczynka, odparła: „Nie jestem wcale chora, w zeszłym tygodniu miałam chrypkę, ale już mi przeszło”. Znała swoje ograniczenia i wiedziała, że bez pomocy innych nie da sobie rady, ale też umiała pomagać dobrym słowem, pocieszeniem, a czasem dopingowaniem innych do pracy. Koledzy i koleżanki w szkole zapamiętali, że Ania była bardzo ambitna i nie tolerowała taryfy ulgowej dla siebie tylko dlatego, że jeździła na wózku. Była druhną w harcerstwie, gospodynią klasy i aktywnie działała na rzecz misji.
 
Mała misjonarka
 
Ania miała szczęście, bo miała mądrych rodziców, którzy nie pozwolili, aby świat kręcił się wokół jej wózka. Doktor Kazimierz Szałata, wykładowca filozofii i etyki na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie i założyciel Fundacji Polskiej Raoula Follereau pomagającej trędowatym i ubogim, bardzo wcześnie zaraził swoją córkę sprawami misyjnymi. Ania chętnie brała udział w różnych akcjach misyjnych, a przede wszystkim zaczęła się żywo interesować losem ubogich dzieci w krajach misyjnych. Opowiadała o tym swoim rówieśnikom, brała udział w telewizyjnym programie Ziarno, jeździła w trasy koncertowe z „Arką Noego”. Robert Litza wspomina, że kiedy raz podpisywał płytę dla niej, chciał napisać: „Aniu, bądź świętą”, ale zamiast tego, sam nie wie czemu, wyszło: „Aniu, jesteś święta”.
 
 
 
strona: 1 2