DRUKUJ
 
Katarzyna Cudzich
Po koncercie Kirka Franklina
Ruah
 


Ale z drugiej strony, gdyby na koncercie znalazła się osoba niewierząca, nie czułaby się indoktrynowana (a nawet jeśli, to muzyka zrobiłaby swoje i skupiłaby wystarczającą ilość uwagi). Było coś magnetyzującego w tym, co działo się na scenie. I nie tylko w samej osobie Kirka. Wokalistki swym śpiewem wprowadzały w inny wymiar. Transcendentny. Na swój sposób przeżywały to, co śpiewały i bardzo różnie interpretowały melodię. Ale trudno byłoby wartościować, która robiła to lepiej. A motyw włączenia do tańca akustyków, basisty, czy perkusisty? Ich swoboda, to, z jaką łatwością zamieniali się instrumentami, zmieniali role, budziło podziw, ale i wiarę, że to naprawdę wyjątkowi ludzie. I nie robili tego po to, by się popisać. By zaimponować „zimnej Polsce”. Bo po co? I tak imponowali – już zanim tu przyjechali. Może chcieli nas zarazić swoim entuzjazmem? Wlać więcej optymizmu i żywotności? Z pewnością pośrednio. Ale przede wszystkim chcieli przybliżyli do Boga tych, którzy mieli otwarte serca. Nie przesadzę, mówiąc, że z tego koncertu wychodziło się odmienionym.
 
Nie po imieniu
 
Kirk to przede wszystkim lider. Osoba, która wszystkim nadzoruje. Z pewnością jest charyzmatycznym przywódcą, który ma potencjał, by wpływać na jednostki i masy. Osobowość, niezwykłe podejście do publiczności, traktowanie jej po partnersku i z dużym szacunkiem. Brak „gwiazdowania”, popisywania.
 
Jednak ważne jest, by nie fetyszyzować jednej osoby. - Słyszałem, że wołaliście mnie po imieniu? - zwraca się do publiczności Brian Fentress na finałowym koncercie kończącym dwudniowe Warsztaty Gospel w ramach Międzynarodowego Festiwalu. - A ja nie lubię, jak się do mnie tak zwraca. Bo wtedy skupia się nie na tej osobie, na której się powinno. Przesada? Nie w ustach Briana. Jego prawdziwość i otwarcie na ludzi zamyka drogę wszelkiemu fałszowi i sztuczności. On nie przesadza. On jest po prostu sobą. Czy to wtedy, kiedy przez dwa pełne dni uczy 250 osobowy chór pieśni gospelowych, czy wtedy, kiedy już na koncercie dyryguje tym chórem, czy wtedy, kiedy w przerwie odpowiada na wszystkie pytania uczestników – nawet te najdziwniejsze i najbanalniejsze („czy mógłbyś zaśpiewać najniżej jak umiesz?”... - na szczęście wybrnął doskonale: zaśpiewał pieśń operową, zamykając wszystkim usta). Pełen zapału i radości z tego, że może uczyć innych bliskich sobie pieśni. - Nauczycielem chóru jestem od trzeciego roku życia – śmieje się, wspominając zabawy z bratem. To co mówi i to JAK mówi budzi zachwyt. I przekonuje w stu procentach.
 

Przekonuje także jego sposób uczenia muzyki gospel. Wśród uczestników większość stanowią amatorzy. Nie wszyscy znają nuty. Dlatego pieśni uczą się ze słuchu. Na początku to zadziwia, bo oni naprawdę pamiętają swoje głosy! I to zasługa właśnie Briana. Przekazuje wszystko błyskawicznie, ale i bardzo trwale. To jest niezwykłe! Uczenie jednego utworu trwa maksymalnie pół godziny. W szkołach muzycznych przeciągałoby się do miesiąca. - Przekonałyśmy się, że musimy zmienić taktykę. Nauka pieśni z nutami trwa paradoksalnie dwa razy dłużej!  – stwierdzają dyrygentki łódzkiego chóru, „The Gospel Time”, Monika Marszałek i Malwina Lewińska. - Postawiłyśmy też warunek, że każdy z chórzystów musi chociaż raz pojechać na warsztaty gospel. To ogromna różnica, kiedy uczy się od źródeł. Tu znikają opory przed otwarciem, bariery, które my, Polacy, tak bardzo pielęgnujemy.
 
Dlaczego?
 
Te warsztaty, podobnie jak koncert Kirka, to nie tylko uczta muzyczna (genialne utwory m.in. Freda Hammonda, który nota bene jest wujkiem Briana!), ale i duchowa. Bo gospel od jego przesłania nie można oddzielić – to naczynia połączone. - Jestem ateistką – przyznaje jedna z uczestniczek - ale będąc na warsztatach gospel, za każdym razem przekonuję się, że to nie jest tak, że całkiem nie wierzę w Boga. Widzę, że mogę w Niego uwierzyć, tylko blokują mnie formy.
 
Na kilka dni przed koncertem finałowym trzeba było zmienić salę. Nawet Mietek Szcześniak nie ściągnął takich tłumów, by koncert mógł odbywać się w sali Akademii Muzycznej. Także na Kirku ilość ludzi nie zachwyca. Dlaczego? Dlaczego w dzień koncertu można kupić bilety? Dlaczego jest tyle wolnego miejsca pod sceną? Jak to możliwe? Wystarczy spytać przypadkowego przechodnia na ulicy, czy słyszał o Kirku Franklinie. Polecam. Prawie nikt nie słyszał. A skoro nie słyszał, to nie da ponad 100 złotych za bilet (pomijając fakt, że kwoty, które trzeba było przeznaczyć na bilety, przerosły możliwości wielu fanów Kirka – i tu pojawia się pytanie: czy to nie nadużycie płacić takie sumy za, jakby nie patrzeć, uwielbienie?). Trudno to zrozumieć i jeszcze trudniej zaakceptować. Ale może nie tak trudno zmienić? Tracimy wielkie szanse na odmianę myślenia ludzi. Może to spojrzenie idealistyczne: jeden koncert przecież nikogo nie zmieni. Owszem – ale może stać się zaczynem, bodźcem, impulsem do zmiany. A już na pewno TAKI koncert. A może za rok sprowadzić Freda Hammonda? Kto wie...
 
Katarzyna Cudzich
 
 
strona: 1 2