DRUKUJ
 
o. Michał Adamski OP
Na przekór wszystkiemu
List
 


Śmierć bliskiej osoby, zmaganie się z nieuleczalną chorobą czy grzechem są doświadczeniami, które potrafią nawet najbardziej hardych i opanowanych ludzi zepchnąć na dno rozpaczy. Przez otaczającą ich ciemność niezwykle trudno się przebić. Raczej nie pomogą wtedy słowa: „Weź swój krzyż! Zaufaj Panu, a wszystko będzie dobrze". Nie odważyłbym się nigdy nikomu tak powiedzieć.
 
Łatwość, z jaką pocieszamy innych i siebie równie banalnymi stwierdzeniami, może być usprawiedliwiona jedynie tym, że tak naprawdę nie wiemy, jak zachować się w takiej sytuacji. Cierpienie, zwłaszcza niezawinione, przerasta każdego z nas, nie zgadza się z naszym obrazem świata. Z doświadczenia wiem, że najbardziej odpowiednie w takim momencie jest milczenie i modlitwa. Powoływanie się na Jezusa, wskazywanie na krzyż, jakkolwiek może słuszne, najczęściej jest zbyt daleko idącym uproszczeniem, próbą usprawiedliwienia swojej czy też czyjejś sytuacji, co więcej, może się okazać krzywdzące i niebezpieczne.

Pozwolić sobie na ból
 
Kiedy spotyka nas cierpienie lub borykamy się z trudnościami, bardzo często uciekamy w fałszywy optymizm. Szukamy dla niego także religijnego uzasadnienia. „Jezus też cierpiał – mówimy – może nawet bardziej niż ja, ale w końcu zmartwychwstał". Traktujemy opowieść o tym, co się zdarzyło na Golgocie, jak kolejną historię z happyendem. Znamy ich przecież tak wiele: ktoś ciężko zachorował, stracił majątek, ale zły los się odwrócił... Sami również z niejednej opresji wyszliśmy cało. Z perspektywy lat wydaje nam się to oczywiste. Wystarczy tylko zacisnąć zęby i przetrwać najgorszy okres. „Wytrwał Jezus, wytrwam i ja" – próbujemy sami siebie przekonać. Skutek jest jednak odwrotny: chcemy uwolnić się od bólu, a w ostateczności stajemy się jego zakładnikami.
 
Motyl i skafander
 
Oglądałem ostatnio film „Motyl i skafander. Wywarł na mnie ogromne wrażenie. Jean Dominique Bauby, którego historia została w nim opowiedziana, miał wszystko: dom, rodzinę; był u szczytu kariery zawodowej. Pewnego dnia wybrał się w podróż wymarzonym sportowym samochodem. Gdy poczuł się słabo, nie zdążył nawet zjechać na pobocze – stracił przytomność. Kiedy obudził się w szpitalnym łóżku, musiał zmierzyć się z wyrokiem. Rozległy wylew doprowadził do całkowitego paraliżu, sprawne pozostało tylko jedno oko. W jednym momencie skończyło się dla niego życie, mimo że przecież żył nadal.
 
W filmie obserwujemy jego bunt, niezgodę na to, co się stało, momenty załamania – realistyczne sceny, które pozwalają nam odczuć jego niemoc. Widzimy go siedzącego samotnie w nocy przed telewizorem, wpatrującego się w pusty, migoczący ekran. Nie może wstać i wyjść, poprosić kogoś o pomoc, a nawet odchylić głowy w inną stronę.
 
Nie jest to kolejny film o spektakularnym cudzie, główny bohater nigdy nie podniósł się z łóżka o własnych siłach, nie odzyskał sprawności. Zachował jednak coś cennego, co pozwoliło mu odszukać życie w na wpół martwym ciele. W jego otoczeniu nic się nie zmieniło, przemiana nastąpiła w jego wnętrzu. Wyobrażał sobie, że jest dziewiętnastowiecznym płetwonurkiem zamkniętym w ciężkim i niewygodnym skafandrze, rzuconym na głębię. Ze światem łączy go jedynie długi gumowy wąż. Nie można się na nim podciągnąć i wypłynąć na powierzchnię, żeby wreszcie zrzucić skafander, ale tylko dzięki niemu można zaczerpnąć powietrza.
 
Zakładnicy bólu
 
Traktowanie cierpienia jako swoistego testu na wytrzymałość najczęściej sprowadza się do walki z własnymi emocjami. Usilnie staramy się je stłumić, zagłuszyć w sobie. Wydają się nam one czymś wstydliwym, czymś, co nas obnaża i osłabia. Jesteśmy przekonani, że jeśli pozwolimy sobie na chwilę słabości, nie będziemy w stanie już nigdy się podnieść. Za wszelką cenę próbujemy więc zachować spokój, całą energię skupiamy na nieodczuwaniu, w końcu zaczynamy niemal pielęgnować to, co nas niszczy. Zamykamy się w swoim świecie, gdzie jesteśmy tylko my i ból.
 
Tymczasem patrząc na ukrzyżowanego Jezusa, zobaczymy, że Jego twarz jest pełna autentycznego bólu. Nie wygląda na kogoś, kto jest przekonany, że to, czego doświadcza, jest tylko próbą, której zakończenie jest już przesądzone. Nie pociesza się, ale zmaga się z samym sobą. Nie tak dawno witano Go jak króla, a teraz kona, przybity do krzyża, obok zwykłych złoczyńców, niezrozumiany przez nikogo, zdradzony przez przyjaciół, opuszczony przez uczniów. Scena ukrzyżowania jest obrazem przegranej, ale jednocześnie to ikona, odsłona Boga żywego, tego, co dla nas zrobił i Kim dla nas się stał. Jezus, umierając na krzyżu, nie tylko jest solidarny z człowiekiem, który przeżywa rozpacz, ale także wchodzi w konkretne doświadczenie bólu i niemocy. Pokazuje, że niczego w moim życiu nie muszę zafałszowywać czy koloryzować. Jeżeli coś ma dla mnie smak goryczy, to może go mieć, a wątpliwości, które mnie trapią, miały prawo się pojawić. Jezus nie przymykał oczu na ciemność, którą był otoczony, nie ukrywał swoich uczuć i bólu, ale zawierzył je Ojcu. Ofiarował Mu swoją rozpacz, swoje obawy, swoje ostatnie tchnienie.
 
strona: 1 2