DRUKUJ
 
Barbara Chyrowicz SSpS
Marzenia o Kościele, marzenia o nas
Więź
 


Marzy mi się Kościół… O tym marzeniu chcę tu opowiedzieć. Marzenia o Kościele są oczywiście zawsze także marzeniami o nas samych – bo to my Kościół tworzymy, to w Kościele wzrastają też ci, którzy go później jako instytucję reprezentują.
 
Marzy mi się Kościół, który się nie boi…
 
Źródłem lęku zawsze są jakieś zagrożenia. Niektórzy widzą ich tyle wokół siebie, że aż strach! Coś się na nas wiecznie czai – za węgłem, za biurkiem, za drzwiami, na ekranie telewizora, na szpaltach gazet, na wyborczych plakatach… Boimy się, że to czające się na nas "monstrum" coś nam zabierze, skądś nas zepchnie (najczęściej ze zdobytej z takim trudem pozycji), w czymś nas przyćmi… Skoro bowiem gdzieś udało się nam już wspiąć, coś zyskać czy nawet zdobyć, to za wszelką cenę nie chcemy tego stracić. Posiadamy…
 
Posiadanie to nie tylko dobytek, który można wywieźć mniejszą bądź większą ciężarówką, to także nasze zdanie, opinie, pomysły, pozycja, dobre imię, przyzwyczajenia, przywileje, plany… Im dłużej żyjemy, tym więcej udaje się nam tego nazbierać. Jacyż my jesteśmy przez to ciężcy! Przyduszeni tym ciężarem tracimy lekkość, która unosiłaby nas ku Bogu. I zarazem boimy się, że moglibyśmy zostać tego balastu pozbawieni... 
 
Napisane jest jednak w Biblii, że miłość usuwa lęk... (1J 14,8). Jeśli zatem w Kościele ciągle tyle lęku, to znaczy, że ludzie tego Kościoła – my, chrześcijanie – nazbierali cokolwiek za dużo, że instytucja Kościoła, której się na co dzień przyglądamy, zyskała pozycję i wypracowała tradycję, której nie chce utracić.
 
Kontestatorzy i buntownicy
 
Marzy mi się Kościół, który nie boi się kontestatorów i buntowników. Oni przecież często z mozołem szukają prawdy, a kto nie jest przeciwko nam, ten jest z nami.
 
Kościół skutecznie zmieniali zawsze ci, którzy tkwiąc w nim i kochając go, nie bali się wytykać jego błędów. Zmieniali go nie sfrustrowani apostaci, lecz ci, którzy nie lekceważyli utartych dróg, ale jednocześnie wskazywali, że są inne, że nie trzeba się obawiać inności, bo do Boga wiedzie bardzo wiele dróg, także wewnątrz Kościoła.
 
Nasza ograniczoność chciałaby czasem zamknąć nieskończoność Boga w schemacie tego, co znane, a przez to bezpieczne i oswojone; tego, "co moje". Dobre jest to, "co już było", bo "zawsze tak było"… Kontestatorów postrzegamy jako wrogów, bo wytrącają nas z naszej "małej stabilizacji". Nie narażaliby się jednak oni tak bardzo na ostracyzm, gdyby nie kochali Kościoła. Gdyby z Kościoła odeszli, mogliby nawet odgrywać pokrzywdzonych bohaterów wolności słowa. A jednak w nim zostają, znoszą podejrzenia i oskarżenia, traktowanie jak "element niebezpieczny" i odsuwanie od wpływania na jakiejkolwiek decyzje – zyli kochają.
 
Kontestatorów nie trzeba się bać. W tym, "co zawsze było" kryje się bowiem  jak to w Kościele – zarówno boski, jak i ludzki element. Tylko ten pierwszy jest niezmienny. Drugi zmienia się – tak jak zmieniają się czasy i wizje natchnionych artystów przedstawiających na sklepieniach kościołów święte postaci. Raz wyglądają one tak ascetycznie, że można by nimi zapełnić oddział dla anorektyków, a innym razem krągłe są jak w czas obfitości.
 
Dróg do Boga jest znacznie więcej niż natchnionych wizji, różnorodność jest bogactwem... Nie boi się krytyki Kościół otwarty na dialog.
 
Świeccy
 
Marzy mi się Kościół, który nie boi się słuchać świeckich. Duch Święty wieje przecież, kędy chce i Jego łaska spływa nie tylko na duchownych.
 
Taki Kościół jest nasz - nie ma w nim ostrego podziału na "my – duchowni" i "wy – świeccy". W takim Kościele idziemy razem, pełniąc różne funkcje stosownie do zajmowanego miejsca. Funkcja nie oznacza jednak wyższości. Tutaj nie tylko czeka się, aż ktoś przyjdzie – tutaj wychodzi mu się naprzeciw! Taki Kościół głosi, ale jeszcze więcej słucha. Może raczej: słucha, żeby mógł głosić. Taki Kościół nas niesie... Nie trzeba przypominać, że jesteśmy za niego odpowiedzialni, bo mamy poczucie jego współtworzenia.
 
Taki Kościół jest miejscem spotkania... Spotykają się w nim ludzie wzajemnie otwarci na siebie. Nie wznoszą między sobą barier i nie dzielą się w czasie liturgii znakiem pokoju z kamiennym filarem, który "szczęśliwie" stoi w miejscu anonimowych bliźnich. Nikt w takim Kościele nie podnosi głosu i nie twierdzi, że posiadł wszelką możliwą wiedzę. W takim Kościele urzeka niewinność dzieci, entuzjazm młodych i doświadczenie starszych, wiedza teologów i prostota niewykształconych. Kościół jest "ich wszystkich", bo to nasz Kościół... Jeśli nie uznamy, że wszyscy jesteśmy w nim ważni, to jakże inaczej możemy "być jedno"?
 
strona: 1 2 3