DRUKUJ
 
Jacek Salij OP
Temu, kto nie ma, zabiorą nawet to, co ma
Miesięcznik W drodze
 


To jest niestety smutna prawda o nas. W czasach, kiedy ludzie różnych światopoglądów otwarcie deklarują swoje duchowe przynależności, my zachowujemy się tak, jakbyśmy chcieli ukryć to, że jesteśmy katolikami.
 
Świadectwo Ignacego Domeyki o Adamie Mickiewiczu
 
Czy pełzającą apostazję da się zatrzymać? Jakie są szanse rozbudzenia wśród nas dumy z tego, że jesteśmy katolikami? Jak przezwyciężyć naszą duchową bierność, tak abyśmy przynajmniej nie uciekali od pytań o wiarę, stawianych nam przez dzieci czy znajomych?
 
Poruszające świadectwo przebudzenia religijnego, które się dokonało w latach 1833–1834 wśród stosunkowo zimnych religijnie polskich emigrantów w Paryżu za sprawą przede wszystkim Adama Mickiewicza, zostawił nam jego serdeczny przyjaciel Ignacy Domeyko:
 
„Z tylu dobrych i prawych Polaków, którzy składali naszą emigracją, mogę powiedzieć, że za przyjściem do Francji nie znałem jednego, który by się odznaczał z pobożności swojej i dawał z siebie przykład drugim; nie sarkano wprawdzie na Kościół, nie szydzono z księży, nie bluźniono, ale bardzo mało mówiono o Panu Bogu, więcej o rewolucji, o bataliach, o błędach dowódców i Rządu Narodowego, którym nade wszystko przypisywano upadek sprawy; mało księży polskich przyszło z nami, a i ci, zimniejszego charakteru, przyłączyli się zaraz do parafialnych kościołów francuskich i przy nich służbę pełnili.
 
Schodzili się wprawdzie wszyscy prawie bez wyjątku, i tak nazwani arystokraci, i tak nazwani demokraci, i ci, którzy byli wolni od owych nazwań, na rocznicę naszego powstania (29 listopada) na mszę do grobu króla Jana Kazimierza w kościele St. Germain des Pres i słuchali mszy z uwagą, przystojnie i smutno; przyklękali na podniesienie i przeżegnał się każdy wchodząc i wychodząc z kościoła; ale żaden nie przyniósł z sobą książki do nabożeństwa; ktoś obaczywszy, że Mickiewicz ruszał wargami, rzekł z zadziwieniem do drugiego: Patrz, wszak doprawdy Mickiewicz mówi pacierze – i nie chciano wierzyć.
 
Co gorsza, demokracja nasza poczęła wiązać się z saint-simonistami, fouryerystami, socjalistami, masonami i całą bezbożną gawiedzią paryską i dawał się przebijać w mowach, dyskusjach, dzienniczkach emigranckich ów liberalizm nieschludny, co powstaje na wszelką wiarę, a bardziej na wiernych i wierzących.
 
Tak było pierwszego roku emigracji. Ale przy końcu roku i na początku drugiego poczęła się za łaską Bożą objawiać w niektórych, młodszych mianowicie, wychodźcach jakaś nowa dążność i nowe usposobienie.
 
Zbierali się dosyć licznie nasi Litwini i niektórzy z innych dzielnic, Wołynia i Podola, u Mickiewicza, a w jego rozmowie przebijał się duch katolicki i umiał on nas przenosić żywo i gorąco do domowych stron, do szlacheckiego, domowego życia, do naszych kościołków, odpustów, świąt i procesji. Lubiliśmy go słuchać i powoli pobożność stawała się wybitniejszą cechą i przedmiotem rozmowy między nami, mianowicie tymi, co do naszego koła należeli” [1].
 
Ktoś po usłyszeniu tego świadectwa powiedział: „Musimy się modlić o to, żeby Bóg również w naszych czasach powołał takich przywódców religijnego odrodzenia!”.
 
Tutaj przypomnę starożytną anegdotę: Bogacz modli się o to, żeby nikt w jego mieście nie cierpiał głodu. Na to znany opiekun ubogich, słysząc jego modlitwę, powiada: „Wiesz ty co, daj mi połowę twego majątku, to ja nakarmię nawet ubogich z przedmieścia!”.
 
Rzecz jasna, trzeba się modlić o religijne odrodzenie naszego społeczeństwa. Ale być może niektórzy z czytelników tego tekstu mogliby ponadto sami siebie zapytać: A może właśnie ja mógłbym chociaż odrobinę się do tego odrodzenia przyczynić?
 
Jacek Salij OP
W drodze 5 (489)/2014
___________________________
Przypisy:

[1]  Ignacy Domeyko, Moje podróże. Pamiętniki wygnańca, Wrocław–Warszawa–Kraków 1962, t. 1, s. 166–167.
 
strona: 1 2