DRUKUJ
 
o. Michał Zioło OCSO
O jedynym pragnieniu Boga
Miesięcznik W drodze
 


Czy nie mówimy przypadkiem: „Poczekaj, teraz jeszcze popracuję dla Ciebie, napiszę książkę o Tobie, przygotuję cykl wykładów, przypilnuję ascezy i modlitwy, będę codziennie obecny na mszy świętej, będę spotykać się regularnie z duchowym przewodnikiem, a nawet – jak modliła się pewna święta kobieta –  przyrzekam Ci wybrać sobie nudnego, starego i brzydkiego przewodnika. Przyrzekam Ci to i tamto, że będę dobry, będę pił mleko, oddam ostatni grosz na ubogich, zaangażuję się w obronę ginących gatunków, będę protestował przeciwko ludziom chodzącym w futrach i przeciwko globalizacji, ciało moje wydam na spalenie”. „Nie tego chcę. Chcę Ciebie!”.
 
Jak ufne dziecko
 
„Chcę Ciebie!”. Powiem coś, co może zabrzmieć w dzisiejszych czasach jak obelga. Biskup Wojtyła przed laty wygłosił króciuteńką konferencję o pokorze. Mówił, że człowiek powinien być jak narzędzie „dobrze skręcone” w ręku Boga. I siła, która nadaje narzędziu pożądany stan, to że nie lata ono niebezpiecznie w ręku robotnika, którym przecież był przed laty – jest właśnie pokora. Człowiek jak „dobrze skręcone” narzędzie Boga? Właśnie. „Chcę, abyś się mną posłużył” – modlił się kardynał Newman. Chcę, Panie, być Twoim narzędziem. Oddaję się Tobie cały, w ten sposób pragnę dotknąć Twojego serca, zasmakować w Twojej miłości, znaleźć się w Twoich ramionach jak ufne dziecko.
 
Czy przypadkiem nie odczuwacie wstydu i zażenowania, czytając takie słowa? Czy przypadkiem nie szykujecie przyjacielskich oskarżeń o antropomorfizm? Nie łudźmy się, nie unikniemy antropomorfizmu w teologii, a nasze zażenowanie? Cóż, da się z nim żyć. Choć lepiej zadać pytanie, jak być pokornym, by właśnie tak powierzyć się Bogu? Mówimy pokora, ale przecież ma ona liczne oblicza. Myślę, że w tym przypadku nosi ona imię dyspozycyjności. Być dyspozycyjny. To wszystko. Wiem, ile właśnie taka postawa sprawia nam trudu i goryczy. Oczywiście nasza własna wola (a często i „samowola”) ściera się z Bożą miłością. To prawdziwy, choć skrzętnie ukrywany przez nas konflikt. Wystarczy, że coś nie idzie według mojego planu. Warto wtedy popatrzeć do lustra. Mówię sobie: „ta twarz jest zła”.
 
Bardzo cenię filozofów i teologów piszących o ludzkiej twarzy objawiającej Boga, ale rzeczywistość pewnie jest mniej romantyczna. Przypatrzmy się naszemu ciału – często jest to prawdziwe miotanie się, posłuchajmy naszego głosu: ile w nim irytacji, zbolałych tonów, zimnej jak stal grzeczności, ile niebezpiecznej i teatralnej czułości i naiwności, którą zamierzamy oswoić wariata zmieniającego nasze plany… Nasza wola oprócz pantomimy uprawia jeszcze teatr słowa. Posłuchajmy siebie. Tradycja zakonna doskonale namierzyła ten rodzaj ekspresji wewnętrznego sprzeciwu i walki, nazywając go szemraniem (murmuratio). Nie, to nie zrzędzenie sobie pod nosem, ale słowne sianie zamętu, podkopywanie dobrego imienia innych, bezlitosna ironia ośmieszająca decyzje, które naruszyły mój spokój, oczywiście cechą murmuratio jest… dyskrecja – nigdy w obecności osoby, którą oskarżam i której polecenia jednak spełniam. Opisałem tu murmuratio w postaci czystej. Jednak o wiele bardziej niebezpieczne jest szemranie skryte choćby za duchową poradą, która niczego w moim życiu nie zmienia, bo jest pochlebstwem, jest jak płatne proroctwo; za propozycją tak przykrojonego chrześcijaństwa, że zadowala wszystkich i nie jest znakiem sprzeciwu. Czy naprawdę tego chce Bóg? „Nasza wola” potrafi urządzać także happeningi. Nazywam to składaniem zdechłego barana na ołtarzu. Inaczej mówiąc – równie dobrze w naszych czynnościach, które mamy wykonać, mógłby nas zastąpić bezduszny mechanizm. Naszą nawet wzniosłą służbę potrafimy spełniać bez przekonania.
 
Minuta po minucie
 
W dalszych rozważaniach pora teraz zadać proste pytanie związane właśnie z naszą dyspozycyjnością wobec woli Bożej, wobec tej wymagającej miłości, która pragnie zjednoczenia z nami i nasze pragnienie zjednoczenia z Bogiem podtrzymuje w sposób namacalny. Jak rozróżnić „wolę starego człowieka” w nas i Boże wołanie? Można powiedzieć, że dla kogoś, kto uwierzył w miłość, nie jest to trudne. Dane są nam tradycyjne, czyli sprawdzone środki, które wolę Bożą objawiają. Najpierw przykazania Boże, przykazanie miłości, osiem błogosławieństw.
 
Jednak również nasi niełatwi na co dzień przełożeni mówią o woli Bożej zadania, które właśnie mi powierzono. Dotyczy ono mojego stanu, jak małżeństwo czy kapłaństwo, i obowiązków tego stanu lub też mojej samotności, którą przyjąłem jako bardzo trudny dar. Bożą wolę wyrażają przypadki życia, sytuacje zaskakujące, które możemy przemienić, pozostając w Bożej orbicie; słowo Boże inspirujące i powstrzymujące moje wysiłki, napotkani na naszej drodze ludzie, ba, fragment książki, wysłuchana właśnie audycja.
 
Nie, nie jesteśmy pozostawieni samym sobie, ale minuta po minucie przyzwalamy budować Bogu w naszym sercu Jego królestwo. Przez Jego moc wzrastamy w świętości. I dzieje się to właśnie zawsze w konkretnym czasie i przestrzeni. Oczywiście, słysząc „Chcę Ciebie”, wzdragam się, boję się ogołocenia, rozprawiam wtedy o wolności, zasłaniam się duchowością grupy, zakonu, który właśnie na co innego kładzie nacisk w swoim nauczaniu i formacji. Potrafię też już samego siebie zawstydzić… To działa jak zimny prysznic nad ranem. Nie mogę już wtedy oskarżać Boga o przykracanie mojej dumnej wolności. Powiedzmy, że ta metoda to nic wielkiego – sięgam do proroka Micheasza, do rozdziału 6, w którym padają słowa rzeczywiście wstrząsające naszym przemądrzalstwem: „Ludu mój, cóżem ci uczynił?! Czym żem zasmucił albo czem zawinił? To Ja wywiodłem cię z domu faraona, Ja oswobodziłem!”. Ten Bóg jest Bogiem wolności, tak, trudnej wolności, która zawsze „krzyżami się mierzy”.
 
 
strona: 1 2 3 4 5