DRUKUJ
 
Łukasz Kaźmierczak
Ty tu urządzisz, Boże
Przewodnik Katolicki
 


Sugeruje Ojciec, że zanika dziś poczucie grzechu?
 
Może bardziej sama formacja. Zanika w nas krytyczny osąd rzeczywistości – zarówno tej wewnętrznej, jak i zewnętrznej. Wynika to także ze współczesnej cywilizacji, która ciągle podsuwa nam różne nowe cacka i wmawia, że coś jest świetne, bo chce nam coś sprzedać albo czymś zachwycić. Mam wrażenie, że straciliśmy trochę taki krytyczny osąd, bo zewsząd słyszymy: „Ty wybieraj, Ty jesteś gość, ty wiesz, co jest dobre”.
 
Ty tu urządzisz…
 
O tak, ty jesteś tym najważniejszym kryterium, ostatecznym odniesieniem. A potem człowiek rzeczywiście zaczyna sądzić, że we wszystkim może być takim kryterium. I często gubi się wtedy moralnie. Hasło „Ty decydujesz” zaczyna być wtedy przenoszone także na sferę moralną. To ciągle jest pokusa bardzo rajska: będziecie jak Bóg, będziecie znali dobro i zło. To prosty mechanizm: skoro bowiem w innych sektorach życia ja decyduję i to ja jestem najważniejszy, to bardzo szybko dochodzę do wniosku, że mogę także decydować o tym, co jest dobre, a co złe. Ale to się kończy kiepsko. Często otrzeźwienie następuje dopiero wtedy, kiedy uświadomię sobie skutek moich wyborów, którym jest na przykład ból drugiego człowieka albo moje własne cierpienie.
 
Zawsze znajdzie się ktoś, kto powie: to nie grzech, to słabość.
 
Słabość albo pomyłka. Ja się pomyliłem, czyli typowy błąd poznawczy, a nie błąd mojej decyzji, żaden tam błąd moralny czy zły uczynek.  
 
A skoro tak to „wybaczone”.
 
Nie, nie wybaczone, w ogóle „nie ma problemu”. Jak się pomyliłem, to sorry, pomyliłem się, nie wiedziałem, przysnąłem, no problem. To się nie liczy.
 
Mam wrażenie, że trochę staliśmy się dziś w kulturze mistrzami w znieczulaniu sumienia. Właśnie takie robienie wszystkiego, żeby jak najmniej nas bolało. Kto jest winny? Struktura, rząd, proboszcz, żona, rodzice – wszyscy tylko nie ja. To w jakieś mierze może być nawet prawdą, ale najczęściej w wielu decyzjach ostateczny wybór należy przecież do mnie. Oczywiście, może być i tak, że zachowanie innych, ich wybory, wpłynęły na moją decyzję – przykładowo, jeśli ktoś był bity od wczesnej młodości, to być może będzie miał potem problemy z agresją – ale jeżeli sobie to uświadamiam, to mogę coś z tym zrobić.
 
Chyba że zafunduję sobie pełne znieczulenie.
 
Wówczas grzech będzie przede wszystkim wpływał na mój ogląd siebie. Będę się starał na siłę albo usprawiedliwić, albo go zakryć, a przez to nie będę miał prawdziwego obrazu siebie. I zaczyna robić się problem, bo wtedy trudno pojednać się z drugim człowiekiem. Skoro bowiem nie popełniam błędów ani nie grzeszę, to trudno mi przyznać, że zrobiłem coś złego. Będę raczej domagał się, żeby ktoś przepraszał mnie, bo w końcu to ja jestem centrum świata. Ale taka postawa jest de facto bardzo bolesna, ponieważ ostatecznie skazuje człowieka na samotność. Prędzej czy później inni zaczną ode mnie uciekać albo trudno będzie mi znaleźć z nimi kontakt, bo to ja będę im dyktował, jacy mają być dla mnie, nie pozwalając im być wolnymi.
 
Jaki więc powinien być naprawdę dobry rachunek sumienia?
 
Wszystko musi zacząć się od spotkania z Bogiem. Póki sobie nie uświadomię, kim tak naprawdę jest Bóg i kim jestem ja oraz co to znaczy, że nawracam się do Boga – że zwracam się do Niego, że chcę być Jemu wierny – to sakrament pokuty będzie zawsze wisiał w powietrzu. A zatem odwrócenie się od grzechu to właśnie najpierw uświadomienie sobie, kto jest tak naprawdę pierwszy w moim życiu. Zrozumienie, że pierwszy jest Bóg, a dalej moje obowiązki wobec drugiego człowieka. Siłą rzeczy zaczynam dokonywać wówczas jakiegoś porządkowania i dopiero wtedy moja spowiedź ma sens.
 
Sama wyliczanka grzechów to też jest już jakiś rodzaj porządkowania.
 
Zgoda, ale jeśli w moim rachunku sumienia zabraknie wspomnianych wyżej odniesień, to będzie on tylko taki pitowo-wyliczeniowy: zrobił, nie zrobił, winien, ma, per saldo i koniec. Ale wtedy grozi nam silne zrytualizowanie sakramentu spowiedzi. Stanie się on jak wizyta w Urzędzie Skarbowym: przychodzę do okienka, oddaję PIT i z głowy, coś tam załatwiłem.
 
Tymczasem, jeżeli to jest ta moja historia zbawienia pisana z Bogiem, to muszę ciągle poszukiwać tego,  jaki jestem w świetle na przykład Kazania na górze albo w konfrontacji z Chrystusem – czy staram się rosnąć w tym kierunku, który On mi zadaje? Bo przecież moje wybory sumienia nie są tylko wyborami „nie czyń czegoś”, ale także wyborami „czyń coś”. Moralność chrześcijańska nie jest tylko zakazowa, ale przede wszystkim proponująca: „Kochaj Boga”, „Kochaj bliźniego jak siebie samego”.
 
No właśnie „pozytywy” – niemal zupełnie zapomniany element rachunku sumienia.
 
To stara dobra tradycja spowiednicza: zobaczyć dobro, bo to dobro zawsze gdzieś jest. Wiadomo, że mamy tendencję do mówienia o złu i to jest też taka typowa przypadłość medialna – wylądowało trzydzieści tysięcy samolotów i nic, cisza, ale  kiedy jeden z nich spadnie, to jest od razu news. W taki sam sposób myślimy często o naszym życiu: nie przyjdzie nam do głowy, że udało nam się trzydzieści tysięcy rzeczy i możemy za to podziękować, ale wystarczy jeden nieudany drobiazg i zaczynamy wokół tego tańczyć.
 
Zakończmy więc optymistycznie…
 
Optymizmem przede wszystkim jest sam Bóg, który tak mnie kocha, że posłał swojego Syna, który umarł i zmartwychwstał po to, żeby zwyciężyć grzech. I ten Jego Syn, po zmartwychwstaniu, ustanowił sakrament pokuty, mówiąc: „Którym grzechy odpuścicie, są im odpuszczone”. I to jest centralny wymiar naszej radości.
 
Łukasz Kaźmierczak
Przewodnik Katolicki 7/2015
 
fot. Psyberartist, salt flats Bolivia 
www.flickr.com   
 
strona: 1 2 3