DRUKUJ
 
Robert Krawiec OFMCap
Gdzie szukać prawdziwej radości?
Głos Ojca Pio
 


Spotkałem się z taką opinią, że podobno radość pojawia się wtedy, kiedy się jej nie szuka.
 
Radość może być zaskoczeniem, zgodziłbym się z tym. Nie uznaję radiowych ani telewizyjnych programów rozrywkowych, dlatego że zwykle efekt humorystyczny wywołują w nich sytuacje, z których śmiać się nie powinniśmy. No bo jak mówić o radości, gdy wyszydza się cnotę, wiarę, czyjąś uczciwość. Natomiast taka radość zaskakująca człowieka, taka na bieżąco, taka wynikająca z sytuacji, jest najbardziej autentyczna. Jest darem samego Pana Boga. Do zobrazowania tej myśli znowu posłużę się anegdotą. Wracałem pociągiem z Opola do Wrocławia. Było to przed laty, więc pociąg przepełniony, ścisk, pot, gorąco. I nie wiadomo z jakiego powodu, bo przecież PKP nie informuje o tym swoich pasażerów, podróż zamiast godzinę trwała trzy godziny. Wśród podróżnych zapanowała bardzo zła atmosfera, bo nie wiadomo, co się dzieje, niewygodnie, duszno. A więc złe słowa, przekleństwa, złorzeczenia. Proszę sobie wyobrazić, już widać dworzec główny, może czterysta metrów zostało do stacji i wtedy pociąg jeszcze raz się zatrzymał. Zdenerwowanie ludzi sięgnęło zenitu: spalić pociąg, porąbać wagon... Nagle zapadła cisza, z głębi wagonu dobiegał tylko głos jakiegoś jąkającego się pasażera: – Sssłuchajcie, dddobrze że się nnnie cofa. Tak rozładowało to atmosferę, że wszyscy ludzie, przed chwilą gotowi zdemolować kolejnictwo w węźle Wrocław Główny, wychodzili uśmiechnięci.
 
Dlatego śmiem twierdzić, że radość to dar Ducha Świętego dany w konkretnym momencie dla załagodzenia sytuacji. Nie wykład, nie memoriał, nie protest, tylko zwykły humor sytuacyjny.
 
Trudno jednak się cieszyć, gdy się cierpi. Jak pogodzić cierpienie z radością? Czy to w ogóle jest możliwe?
 
To nieprawda, że gdy się jest kaleką, inwalidą, nieuleczalnie chorym, trzeba zachowywać wyłącznie śmiertelną powagę. Wydaje się, że sytuacja cierpienia jeszcze bardziej pokazuje autentyzm radości, choć zwykliśmy sądzić, że kiedy człowiek jest bogaty, syty, wyspany, dobrze ubrany, to tylko wtedy może się cieszyć. Okazuje się, że nie – właśnie wtedy jest znudzony, sfrustrowany itd. Natomiast ten nieborak, zdany na łaskę i niełaskę otoczenia albo stojący wobec widma swojego kalectwa czy nawet śmierci, potrafi dostrzec dar, którego otoczenie nie widzi. To swoisty egzystencjalny paradoks: chlebem cieszy się dopiero głodny, nigdy syty, zdrowiem – chory, wolnością – więzień, przyjaźnią – człowiek samotny. Tak jakoś dziwnie jesteśmy skonstruowani.
 
W czasie studiów seminaryjnych bp Adam Dyczkowski opowiadał nam na wykładach, jak to pewien młody wikary poszedł do umierającego człowieka. Tak był przerażony tą sytuacją, że w końcu ten umierający pociągnął go za komżę i powiedział: – Niech ksiądz się tak nie boi, to w końcu ja umieram, a nie ksiądz. Ten człowiek jeszcze przed opuszczeniem ziemi udzielił mu takiej właśnie ciekawej lekcji.
 
Wiele razy bywałem w szpitalu i wiem, że radość w tym miejscu to szansa. Przecież lekarze, pielęgniarki na co dzień mają do czynienia z bólem, kalectwem, cierpieniem, wobec tego uodpornili się na nie. Ale wystarczy, że ja, przebywając w szpitalu jako pacjent, wejdę do gabinetu i powiem: – Dzień dobry, pani doktor. Jak się pani czuje? Lekarka zostaje zbita z pantałyku, bo to zwykle ona zdawała takie pytanie. A tutaj chory ją zaskoczył. Albo, pamiętam, chirurg ubiera się do zabiegu i tak mówi: – Zakładam rękawice, zakładam maskę… Ja tymczasem siedzę na stole operacyjnym i czekam na męki. Wreszcie coś mnie podkusiło i mówię: – Ale ja i tak pana poznam. (śmiech) Lekarza tak to rozbawiło, że dziewięć minut stracił, zanim był w stanie przystąpić do dzieła.
 
Czy to skłoniło Księdza do napisania książek „Radość w codzienności”?
 
Kiedy opowiadałem na lekcjach religii czy różnych konferencjach te autentyczne wydarzenia z mojego życia, nieraz słyszałem, że warto by je spisać, ponieważ ludzie chcieliby mieć jakiś punkt odniesienia. Pomyślałem, że mogę to zrobić.
 
Niestety dla niektórych czytelników lektura tych książek okazała się bardzo niebezpieczna, mogę pokazać tzw. „corpus delicti”, czyli dowód winy. Otóż jedna z sióstr przełożonych wysyłała swoją podwładną na operację i żeby jej nie było smutno w szpitalu, dała jej pierwszy tom mojej „Radości w codzienności”. Oczywiście ja o tym nie wiedziałem. Po pewnym czasie przyszedł do mnie list, do którego dołączono karteczkę z przyklejoną do niej jakąś nitką. Na odwrocie kartki przeczytałem: „Przełożona dała mi tę książkę. Przeczytałam ją po operacji. Szew pękł, oblizałam nitkę, przykleiłam. Przesyłam księdzu na pamiątkę”. (śmiech) Kobieta pękła ze śmiechu, a przy okazji wyszło na jaw partactwo chirurgów. Dlatego uważam, że nie każdy i nie wszędzie może takie rzeczy czytać. Ale piąty tom mam w planie.
 
Znalazłem w Ewangelii tylko jeden opis Jezusa uśmiechniętego. Czy to prawda, że Jezus rzadko się śmiał?
 
No cóż, tego dowiemy się w niebie. Zapytamy wtedy Ewangelistów, czy aby uchwycili wszystkie sytuacje. Być może chodzi o to, że Ewangeliści nie docenili daru radości.
 
Nie wyobrażam sobie jednak, żeby głosząc Dobrą Nowinę o zbawieniu, Jezus się nie uśmiechał. Zresztą z kontekstu całego Nowego Testamentu wynika jasno, że z samej definicji chrześcijanin musi być człowiekiem radości, ponieważ ma ostateczną perspektywę, wie, jakie jest jego wiekuiste przeznaczenie. Trudno zatem sobie wyobrazić taką sytuację: wesoły uczeń, a smutny nauczyciel. Coś mi tu nie gra.
 
Teza, że Jezus był poważny, jest chyba ostatecznie nie do obronienia, choćby bibliści wywrócili cały tekst Ewangelii na lewą stronę i powiedzieli, że nie ma tego w Piśmie Świętym. Przecież św. Paweł skądś wziął wezwanie: „Radujcie się, jeszcze raz powtarzam, radujcie się” i „zawsze się radujcie”. Gdyby taki wniosek nie wynikał z objawionej mu przez Mistrza nauki, pewnie nie ośmieliłby się tego napisać, bo przecież i Pawła życie nie głaskało.
 
 
strona: 1 2 3