DRUKUJ
 
dr Dominika Stadnicka-Strzembosz
Ponad samego siebie
Wychowawca
 


Czego się spodziewamy, podejmując trud wychowania? Pragniemy uczynić z dziecka „dobrze wychowanego człowieka”. Kim jednak jest ten, kogo można określić tym zaszczytnym mianem? I czy przypadkiem ta oczywista konsekwencja, jakiej możemy oczekiwać od wychowania, nie została dzisiaj zapomniana?
 
Zagubiony sens
 
Doświadczenie naszego codziennego języka i codziennego życia pozwala utożsamić dobre wychowanie z kulturą: człowiek dobrze wychowany to po prostu człowiek kulturalny. Zapomnienia dobrego wychowania, jako pierwszej konsekwencji wychowania w ogóle, zaznajemy być może za sprawą dotkliwego kryzysu dotykającego kultury. Na czym ów kryzys polega? To problem złożony, wydaje się jednak, że mamy w nim do czynienia z zanikiem istotnego sensu zawartego w słowie, a co za tym idzie, w samym zjawisku kultury. Być może zresztą kolejność jest odwrotna – zawirowania związane z dotykającymi nas wielowymiarowymi zmianami pociągają za sobą dewaluację pojęcia.
 
Jakkolwiek jest, sens wyraźnie się zagubił i niełatwo daje się znów odnaleźć. W znacznej mierze wynika to z niewielkiej już dziś atrakcyjności kryjącego się w słowie „kultura” sposobu myślenia i ujmowania świata. Kultura bowiem, wywiedziona z łacińskiego colere, to troska i dbałość o dostępne nam za ich sprawą, na pierwszy rzut oka zupełnie nieoczywiste – dobro.
 
Dobro (nie)konieczne
 
O jaki rodzaj dobra dba kultura? Choć zabrzmi to osobliwie, kultura jest – zarówno wówczas, kiedy myślimy o niej jako o sposobie bycia, jak i wtedy, gdy chodzi nam o gromadzony przez wieki dorobek ludzkiego ducha – dbaniem o dobro niekonieczne. Wiadomo, że słowo „kultura”, odnoszące się początkowo do uprawy ziemi czyli tego, co podyktowane jest przymusem, jaki wywiera na nas potrzeba zdobycia pokarmu, stało się później określeniem pracy, którą człowiek wkłada w ożywienie i „uprawę” swojego umysłu. Cultura animi, w przeciwieństwie do cultura agri, nie jest wyrazem biologicznej potrzeby utrzymania się przy życiu, ale raczej pewnym naddatkiem, który pojawia się wówczas, gdy podstawowe potrzeby zostają zaspokojone. W tym sensie można więc mówić o niekonieczności kultury. O ile bowiem nie da się pomyśleć życia bez dostarczania naszemu ciału pokarmu, o tyle można je sobie wyobrazić bez uczestniczenia w dobrach oferowanych nam przez kulturę. Okazuje się nawet, że niekiedy nie jest to kwestia wyłącznie wyobraźni, a całkiem dobrze się mającej praktyki.
 
Czy jednak, kiedy myślimy o wychowaniu, może chodzić nam tylko o takie życie, które nie przekracza ram biologicznych związanych z nimi potrzeb? Odpowiedź jest jasna: oczywiście nie o to chodzi. I chociaż bez domowego zacisza, w którym dziecko może bezpiecznie rosnąć, spokojne o to, że będzie miało co zjeść, gdzie zasnąć i w co się ubrać, nie sposób pomyśleć o wychowaniu, to przecież niepodobna również uznać, że zapewnienie tych podstawowych warunków rozwoju, a później także życia dorosłego już człowieka stanowi wszystko, do czego jako ludzie mamy nie tylko możliwość, ale i obowiązek dążyć.
 
Znaleźć argument
 
Kultura jest zatem konieczną troską o sprawy niekonieczne. Jednak niekonieczne nie znaczy nieważne, ale takie, które – pozostając poza koniecznością i związanym z nią przymusem – wprowadzają człowieka w przestrzeń wolności. W tej przestrzeni, inaczej niż w sferze tzw. potrzeb podstawowych, nie obowiązuje „muszę”, lecz „chcę”. A jeśli muszę, to tylko w sensie właściwym zagadnieniom moralnym. Oferowana przez kulturę przestrzeń może nas zatem pociągać, zapraszać do uczestnictwa i współtworzenia. Co sprawia, że chcemy na to zaproszenie odpowiedzieć?
 
Można przypuszczać, że samo „nie muszę”, związane z pewnym sposobem rozumienia wolności, ma dla człowieka urzekającą moc i nawet wówczas, gdy wydaje się stanem ostatecznie nieosiągalnym (zawsze przecież coś musimy), jesteśmy gotowi mu ulec. Niestety, jest to przypuszczenie naiwne. Chociaż psychologia przekonuje, że przymus niszczy wszelki zapał, jednak nietrudno spostrzec, że prawo to nie działa w odwrotną stronę. Są dziedziny, w których brak przymusu nie rozpala automatycznie gorliwości – zgodzi się z tym każdy, kto na przykład próbował przekonać dzieci do utrzymywania porządku w ich pokoju. Nieczęsto można usłyszeć: „Nie muszę, zatem z przyjemnością zrobię”.
 
Nie chodzi zatem tylko o brak przymusu. To nie jest stan, który sam w sobie byłby pociągający. Może wobec tego kultura dysponuje jakimś nieodpartym argumentem, który przekonuje nas o tym, że jest to rzecz ważna, a my sami winniśmy być kulturalni? Oczywiście takich argumentów jest sporo, a posługiwanie się nimi jest w wielu sytuacjach słuszne. Lubimy wiedzieć, że robimy coś dla czegoś.
 
Można więc przekonywać, że kiedy mówimy ludziom „Dzień dobry”, to dobrze o nas myślą, a gdy jesteśmy uprzejmi, to się nam odwdzięczają. W tym samym duchu, posługując się kategoriami bezpośredniego pożytku, jakim jest kulturalne obycie, poszerzanie własnych horyzontów czy zdobywanie wiedzy, można też uzasadniać chodzenie do teatru, czytanie książek, uczestniczenie w wystawach i koncertach. Mimo iż przekonujące, jest to jednak podejście błędne. Traktuje ono kulturę instrumentalnie, jako środek do innego celu niż ona sama. Choć byłby to cel słuszny i wzniosły, rezultat będzie zawsze ten sam: żałosny. W perspektywie, która chciałaby odsłonić istotny sens kultury, nie ma właściwie większej różnicy między oglądaniem obrazu po to, żeby – jak pisze Hannah Arendt, analizując dotykający współczesną kulturę kryzys – udoskonalić własną wiedzę na temat danej epoki, a „praktycznym” wykorzystaniem go do zasłonięcia dziury w ścianie (Arendt 2010: 244). Zarówno w jednym, jak i w drugim przypadku posługujemy się dziełem sztuki jak narzędziem. A to oznacza, że równie dobrze moglibyśmy do swoich celów użyć czegoś innego.
 
Tymczasem kultura, tworzące ją dzieła, a także gesty, słowa, obyczaje, wreszcie sami ludzie są nie do zastąpienia, a ich istnienia nie da się uzasadnić poprzez odwołanie do argumentów pragmatycznych. To jest zasadniczy sens, a zarazem też trudność, jaka towarzyszy myśleniu o wychowaniu w kontekście kultury, a więc w kontekście cierpliwego dbania o ukazanie w materialnej, ulotnej przecież postaci tego wszystkiego, co zasadniczo niematerialne i tym samym niezmienne, zawsze tak samo ważne, a równocześnie osłonięte nieodkrywalną tajemnicą. Ma to wyraźnie moralny wydźwięk.
 
Co nam to da
 
Dzisiejsze czasy poradziły sobie z tą trudnością. Zrezygnowały ze stawiania jej czoła przekonując, że wszystko da się zastąpić czymś innym: nowszym i lepszym. Ta nowość i lepszość, stanowiąca często jedyny i wystarczający argument, pozwala uznać, że także to, co uznajemy za ważne, jest względne i przemijające. Kultura zaś, związane z nią obyczaje i cały dorobek w postaci wielkich dzieł, które dotychczas pokazywały człowiekowi to, co tworzy sens jego życia, uzmysławiając, że – chociaż nie do końca uchwytny – jest on niezmienny, ta kultura zaczyna ustępować miejsca czemuś, co nazywa się niby tak samo, ale nie jest tym samym. Chodzi o kulturę określaną jako masowa. Masowość, która w założeniu miała sprawić, że dobra kultury staną się dostępne każdemu, w istocie czyni coś zupełnie innego. Nie mamy tu do czynienia z wysiłkiem sięgania ku nurtującym ludzki umysł pytaniom o Boga, świat i człowieka, znajdującym odpowiedź w kulturze. Trudno sobie wyobrazić, by V Symfonia Beethovena ze słynnym motywem losu pukającego do drzwi, wygrywana przez straganową pozytywkę, robiła na kimkolwiek przejmujące wrażenie. Chociaż melodia została udostępniona, to przecież nie można się spodziewać, by tego rodzaju przeżycie estetyczne skłaniało do głębokiej refleksji nad własnym losem.
 
Jeśli więc wytwory kultury masowej odebrały człowiekowi możliwość konfrontacji z pytaniami natury egzystencjalnej, to musiały zaoferować coś w zamian. Tak się też stało: oferowały przekonanie, że nie warto marnować życia, zastanawiając się nad jego sensem, bo to i tak nic nie da. Z życia trzeba jak najwięcej czerpać! Wszystko, czemu warto poświęcić czas i uwagę, musi nam natychmiast coś dawać, najlepiej jakąś formę miłej rozrywki.
 
Tę postawę widać nie tylko w przemyśle rozrywkowym, trudniącym się zapewnianiem ludziom beztroskiej formy wypoczynku, której w jakimś stopniu potrzebuje każdy z nas, ale też w innych sferach naszego życia. Z przykrością trzeba stwierdzić, że również w wychowaniu: wówczas, gdy proponuje ono sprowadzenie wszelkiej podejmowanej przez dziecko aktywności wyłącznie do sprawiającej przyjemność zabawy, zatrzymując je na wiecznym etapie niemowlęctwa. W obliczu atrakcyjności tej oferty trudno się dziwić postępującej interesowności, pojawiającej się także tam, gdzie jej być nie powinno – w naszych międzyludzkich relacjach. Zarówno w tych luźnych, nawiązywanych na ulicy, w szkole, czy w pracy, jak i tych, w jakie wchodzimy (niestety już tylko czasami) na całe życie. W tle czai się zgubne pytanie: co nam to da?
 
Spalić niebo
 
Dążenie do osiągnięcia wymiernych rezultatów towarzyszy większości naszych codziennych zajęć. Myśląc o wychowaniu, łączymy je z ucieleśnieniem wiązanego z nim zamysłu. Nasz trud ma nam coś dać. Spodziewamy się, że owego – wspominanego na początku – dobrze wychowanego człowieka. Gdybyśmy go jednak nie mieli otrzymać, to czy zaryzykowalibyśmy mimo wszystko? Jeżeli nie możemy przewidzieć, kim będzie człowiek, którego nam powierzono i jest to ryzyko nieodłączne wychowaniu, to po co w ogóle wychowywać?
 
W obliczu wychowawczych niepowodzeń jest to pytanie kuszące, ale źle postawione. Próba odpowiedzi na pytanie, po co wychowujemy nasze dzieci, skoro nie wiemy, co z nich wyrośnie, napotyka podobną trudność jak pytanie, po co artysta stworzył dzieło. Czasem może po to, żeby zarobić na chleb. Jednak rzeczywiste pytanie o dzieło jest jak pytanie o stworzenie świata, który – na co możemy się nieraz uskarżać – wydaje się odbiegać od Bożego zamysłu. A jednak świat został stworzony.
 
Jest taka wymowna opowiastka o tym, jak pewna kobieta szła w kierunku świątyni, niosąc w jednej ręce naczynie z płonącym ogniem, w drugiej zaś miseczkę wody. Zapytana, co zamierza zrobić, odpowiedziała, że chce spalić niebo i zgasić piekło, żeby ludzie kochali Boga nie z powodu spodziewanej nagrody czy ze strachu przed karą, a jedynie ze względu na Niego samego. Żeby kochali Go nie po coś, ale dla Niego.
 
Mówiąc o wychowaniu niesłusznie jest pytać „po co?”, ale „dlaczego?”. Otóż dlatego, że kultura, z którą obcowanie może (chociaż nie musi) zaowocować dobrym wychowaniem, uwodzi człowieka tym, o co się troszczy. Uwodzi dobrem, pięknem, przebłyskiem odnajdywanego sensu. Wychowujemy nasze dzieci oraz nieustannie nas samych ze względu na możliwość uczestniczenia w tym wszystkim, co nie jest tylko dla nas samych, ale co otwiera nas na obecność innych.
 
Ponadzmysłowy sens
 
Okazuje się, że chociaż nie ma za to żadnej zapłaty, to jednak nie można powiedzieć, że pozostaje bez znaczenia. Ukłon, uśmiech, podanie dłoni, spojrzenie, dobre słowo, obyczaj, o którym się pamięta, wiersz, powieść, która zmienia życie, teatralna sztuka, urzekający pięknem obraz, rzeźba, muzyka, katedra wznosząca się do nieba – wszystko to pozwala obcować człowiekowi z czymś, co nie jest bezpośrednio użyteczne (Arendt 2010: 257) i czego nie da się skonsumować, ale bez czego niepodobna żyć. Nie tylko w sensie radości czerpanej z estetycznych uniesień. Bez kultury, rozumianej jako wyjście poza sferę tego, co będąc życiową koniecznością koncentruje moją uwagę na mnie samym, pod znakiem zapytania staje cały świat naszych międzyludzkich więzi, włączając w to również biologiczną podstawę naszej egzystencji. Czyż bowiem życie, wraz z jego znaczeniem poddawanym dzisiaj pod deprecjonującą je dyskusję, nie należy do tych najbardziej niewymiernych spraw, których nie da się uzasadnić żadnym praktycznym argumentem?
 
Kultura zatem tylko pozornie, tylko w pewnym sensie jest dbałością o rzeczy niekonieczne. Pozbawieni jej tracimy nie tylko głowę (w dosłownym znaczeniu), ale i grunt pod nogami. Kultura nie jest jedną z ludzkich fanaberii – jest nieusuwalną koniecznością, niepodważalnym fundamentem. Jej fenomen polega na tym, że pozwalając człowiekowi oderwać się od tego, co jest jedynie biologicznym bytem, kierując jego uwagę ku temu, co nieuchwytne i niewątpliwie niepraktyczne, pozwala mu również wrócić, ale inaczej – ukazując ponadzmysłowy sens tego, w czym bez przebycia owej drogi można go nigdy nie dostrzec.
 
Pozostaje nam życzyć sobie, żebyśmy jako wychowawcy mieli dość subtelności, cierpliwości i odwagi, żeby ów nieoczywisty przecież sens dostrzegać w sprawach tak codziennych, że na pozór go pozbawionych.
 
dr Dominika Stadnicka-Strzembosz 
Wychowawca 12/2014
 
fot. Foundry Girl 
Pixabay (cc) 
_______________________________
Literatura:
Arendt Hannah. 2010. Między czasem minionym a przyszłym, tłum. Mieczysław Godyń, Wojciech Madej, Warszawa: Wydawnictwo Aletheia.