DRUKUJ
 
Na zaduszki
 


Kiedy w ten dzień palą się smutne, chybotliwe światełka, powracamy pamięcią do zmarłych. Ożywają oni w płomykach listopadowego wieczoru i toczą wielki milczący dialog z naszymi myślami. Są zawsze od nas mądrzejsi o swoją śmierć, choć przypominają nam się we wciąż nie ociekłych strumieniach życia, w jakichś scenach i obrazach o czasem zbyt już zawikłanej chronologii i niejasnym układzie, a jednak nadal realnych, wypełnionych trwaniem i spiętych mocno z pulsującą materią świata. Zdają się krążyć wśród naszych zamyślonych postaci tak, jak kiedyś krążyli niewidzialnie i bezszelestnie wśród innych ludzi, innych pokoleń, innych swoich następstw. Bo Zaduszki zawsze były świętem owego przenikania czy też więzi dwu światów: tego żywego i tego zmarłych. Nasi przodkowie wierzyli nawet, że wówczas ci, co odeszli, odwiedzają swoje domy, że zaglądają do tak samo już odeszłych krewniaków, że słuchają nabożeństw odprawianych w ten dzień przez nieżyjących księży, że wręcz jedzą, popijają i weselą się, jak gdyby całkiem udało im się zdobyć na powrót krainę doczesności. 
 
Czy zresztą już zwyczaje towarzyszące śmierci, a wreszcie pogrzeby nie zawierały w sobie pewnych elementów świadczących o wierze, że zmarli nie różnią się od nas zbytnio i że w istocie ich reakcje, potrzeby, pragnienia są podobne? Przenieśmy się na dawną wieś, dziewiętnastowieczną wieś z melancholijnych obrazów Gierymskiego, Kotsisa czy Szermentowskiego, którzy tak wstrząsająco umieli przedstawić pogrzeby chłopskie, wieś z czarną chorągwią, zwitkiem trzasek albo wiekiem trumny wystawionym przed chałupą, tymi znakami, że tutaj, w którejś izdebce z otwartymi oknami, leży zmarły. Po co otworzono te okna? Dlaczego wyrwano nawet kawał strzechy aż dach zieje dziurą? Dziś może będziemy skłonni widzieć w tym płasko zabieg klimatyzacyjny, a przecież niegdyś miało to cel nie tak pospolity. Oto chciano umożliwić duszy wyjście z domostwa, by czasem, opuściwszy ciało, nie zabłąkała się ona gdzieś na strychu lub w starej komorze, aby później straszyć ludzi wieczorami. Zwłaszcza gdy wynoszono trumnę, te okna, a nawet drzwiczki od pieca musiały być szeroko otwarte: dusza bowiem powinna móc swobodnie powędrować za ciałem, nieznane zaś są drogi, które wybierze, żeby to uczynić. A jak postępowano przy samej śmierci? Jak z kolei przygotowywano zmarłego na spotkanie z wiecznością? 
 
Przychodził ksiądz, spowiadał, wygładzał niejako sumienie parafianina i namaszczał go świętymi olejami. Tak. Ale nieraz wysiłki dobrodzieja jakby nie wystarczały i śmierć trwała długo, co mogło na sądzie ostatecznym być poczytane za dowód grzesznego życia. Trzeba ją było więc przyśpieszyć i uczynić lżejszą. Dlatego zdarzało się, że umierającemu wyciągano poduszkę spod głowy, kładziono go na podłodze i okadzano ziołami, by przy nieustającym wtórze modlitewnych śpiewów, z gromnicą w dłoni, łatwiej się dostał przed Piotrowa bramę. Niekiedy sam umierający, jeśli jeszcze zdołał, pomagał ludziom w tych śpiewaniach choćby szeptem, zwłaszcza że niektóre wyraźnie były formułowane w jego imieniu: 
 
Żegnam cię, mój świecie wesoły, 
już idę w śmiertelne popioły, 
rwie się życia przędza, 
a czas w grób zapędza — 
bije pierwsza godzina. 
 
Żegnam was, rodzice kochani, 
znajomi, krewni i poddani, 
za łaskę dziękuję, 
z opieki kwituję — 
bije druga godzina. 
 
Żegnam was, mili przyjaciele, 
mnie czas pod głaz grobowy ściele, 
gdy śmiertelne oczy 
wieczny sen zamroczy — 
bije trzecia godzina. 
 
Tych „godzin" było dwanaście. Dwie ostatnie brzmiały tak: 
 
Żegnam was, najmilsze zabawy, 
wewnętrzne i powierzchowne sprawy, 
już nie wolno będzie 
jeść, pić na urzędzie, 
intratę rachować, 
w szkatułę pakować — 
bije jedenasta godzina. 
 
Żegnam was, godziny cukrowe, 
Momenta i dni koronowe, 
już zegar wychodzi, 
index nie zawodzi, 
do wiecznego spania 
śmierć duszę wygania — 
już dwunasta godzina. 
 
Ten pożegnalny śpiew umierającego (wyuczony pewnie w kościele) wyda nam się dziś czymś dziwnym lub zgoła okrutnym jak zwyczaj. Czymże jednak dla człowieka wierzącego w Sąd Boski, życie wieczne i ciał zmartwychwstanie była śmierć? Prawda, wyprawą w nie całkiem odgadnione i pojmowane, ale przecież wyprawą w świat wolny, lepszy, wspanialszy i sprawiedliwszy, wyprawą przygotowaną, oczekiwaną i naturalną. Ludzie traktowali śmierć zwyczajnie, jak urodziny, zabawy młodości, ożenek czy starość. Choć obcując z kostuchą nie mogli pozbyć się uczucia lęku czy pewnych doskwierających boleśnie pytań, w istocie nie widzieli w niej niczego, co należałoby ukrywać, wydelikacać, zakłamywać. Umierającemu, jeśli zachowywał jeszcze przytomność umysłu, mówiono wprost, że pogrzeb będzie miał taki a taki, zbijano niemal na jego oczach trumnę (chyba, że sam już się o nią przedtem postarał), a wreszcie dopilnowywano, by przed zgonem nie zaniechał sporządzenia czy też aktualizacji testamentu. Po śmierci nie wolno było trzymać zmarłego z otwartymi oczyma, bo mógłby kogoś spośród żywych „wypatrzyć" i pociągnąć za sobą, nie bacząc, że jest jeszcze na to czas. W wielu okolicach zmarły (i zmarła) musiał być ubrany w płócienny czecheł albo giezło, w specjalną koszulę śmiertelną, a wszędzie dając mu taki lub inny strój na ostatnią drogę należało przyjrzeć się, czy przy szyciu nie porobiono węzełków, gdyż mogłyby się w nich usadowić grzechy czy nawet nieco zdezorientowana po śmierci, a godna innego miejsca dusza. Trumna nie mogła mieć sęków w wieku i nie zbijano jej kiedyś gwoździami. To pierwsze dlatego, że sęki, a raczej otwory po nich stanowiłyby okna dla nieboszczyka, co było niepożądane, a po drugie znów dlatego, że gwoździe jako rzeczy trwalsze niż wszystko inne nie rozpadłyby się wraz ze zmarłym i nie stały jak on prochem, co również uważano za niestosowne czy zgoła niebezpieczne... 
 
Zaczynały bić dzwony. Do domu żałoby, gdzie zegar powinien być zatrzymany (chyba, że się zatrzymał sam...), a lustra zasłonięte, przychodzili krewni i znajomi, ściągało też liczne towarzystwo proszalne, babcie, dziadkowie, kaleki. W „pustą noc", a więc w ostatnią noc przed pogrzebem, czuwano przy zmarłym, starając się raczej powstrzymać od łez, by mu nie „ciążyły". Żegnano go zdrowaśkami, litaniami, wiecznymi odpoczywaniami. Żegnano chórem starych lamentów, w których przepięknie odzywało się dalekie, zgięte w przebłaganiu i trosce Średniowiecze: 
 
Ciało, ciało, coś działało, 
na mnieś duszę nic nie dbało, 
o Jezu! 
 
Ciało leży żeby glina, 
czarci stoją żeby trzcina, 
o Jezu! 
 
Wychodź duszo z tego ciała, 
jużeś się tam namieszkała, 
o Jezu! 
 
Dusza z ciała wyleciała, 
nie wiedziała, gdzie pójść miała, 
o Jezu! 
 
Uchwyć-że się płaszcza mego, 
zawiodę cię do rajskiego 
o Jezu! 
 
Tam pukała kołatała: 
gdzież ja będę nocowała, 
o Jezu! 
 
Matka Boska usłyszała 
i na Pietra zawołała, 
o Jezu! 
 
Pawle, Piętrze, naści klucze, 
pewnie dusza do raju chce, 
o Jezu! 
 
Pawle, Piętrze, nie puszczajcie, 
wprzódy jej się zapytajcie, 
o Jezu! 
 
Spytaj jej się, Pawle, Pietrze, 
czy ona się spowiadała, 
o Jezu! 
 
Adyć ja się spowiadała, 
święty olej na się brała, 
o Jezu! 
 
Spytaj się jej, Pawle, Pietrze, 
czy ona ubogim dała, 
o Jezu! 
 
Adyć ja ubogim dala 
i zawdy ich przywitała, 
o Jezu! 
 
Pawle, Piętrze, daj jej rejestr, 
niech se spojrzy, co na nim jest, 
o Jezu! 
 
Ona na rejestr wejrzała, 
wielkim głosem zapłakała, 
o Jezu! 
 
Śpiew taki, dobywający się żałośnie z pogrążonej w ciemnościach chałupy, w której tylko mżyły świeczuszki rozstawione wokół trumny, był introdukcją do właściwego pożegnania, do pogrzebu. Kiedy wynoszono trumnę, by złożyć ją na mary, jak i dziś trzykrotnie uderzano nią o próg, o ową granicę, za którą zmarły, opuszczając swój dom, jakby nareszcie otrząsał się z mizernych spraw świata tego. Ktoś zapobiegliwie kładł na progu siekierę, a wnet także sprzątał izdebkę, palił pierzynę nieboszczyka, wywracał ławy i stoły, aby śmierć nie śmiała tu rychło zachodzić. W Poznańskiem, gdy zmarł gospodarz, trumnę obnoszono wokół obejścia i przystając z nią obok stajni, obory, chlewka czy uli pocieszano dobytek, że przecież nie zginie z głodu, bo karmić teraz będzie inny gospodarz. „Nie smućcie się pszczółki — powiadano na przykład — pan was pożegnał..." I już dróżką sunął kondukt: kto żyw, śpiewając, szedł za mozolnie poskrzypującą furką, na której często widać było tylko te cztery proste, nie heblowane deski, maźnięte u góry czarną smołą na krzyż. Przy najbliższym krzyżu kondukt przystawał. Otwierano trumnę i rozlegał się głos któregoś z bardziej szanowanych, a przy tym wymownych gospodarzy: 
 
— Najdroższy sąsiedzie, coś jest umarły, a oczy się twoje na wieki wieków zawarły! Z glinyś sie począł, z prochu ziemskiego, ale juz wies, ze w ten proch sie obrócisz jako i my dnia niewiadomego. Teraz cie więc zegnamy w tym tu zgromadzeniu, bo juz posedeś mizerny człowiece, ku Boskiemu przeznaceniu. Teraz i ty zegnas pięknie żonę bardzo strapioną i dziatek osieroconych grono. Teraz sie w wielkiej boleści niepokois, kto tyz będzie używoł pracy twoji. Teraz sie zegnas z tymi nasymi domami i tą drogą, coś tyla chadzał żyjący między nami. Teraz zostawiasz i te zagony, a one po swojemu rzewecki płaczą, ze gospodarza więcej juz rano, w połednie ani wieczorem nie zobaczą. Teraz, drogi kumie i najlepszy sąsiadku, koń twój, spoźryj ino, jest osowiały, a i bydlęta insze, choć bezrozumne to stworzenia, wiele się nacierpiały. Teraz może się sam i boisz sądu straśliwego, jak obacy dusa twoja Boga Sprawiedliwego. Teraz może bedzies narzekać: o, nieszczęsna matusiu, coś mnie porodziła, lepiej żebyś mnie była w pierwszym kąpaniu utopiła. Teraz może medytujes: o, nieszczęsne ciało, coś sobie dokazywało i samych dobrości na świecie żądało. Ale idź, duso, na święty sąd ustanowiony, osądzi cie Paniezus z każdej przecie strony. Idź, skoroś se zasłużyła do jasnego nieba, ale, skoroś zła, przepaści piekielnych i ognia wielkiego ci trzeba. A w tę chwilusie jedną jedyną, kiedy dusa odchodząca sie unosi, moimi niegodnymi usty najpokorniej o przebaczenie prosi. Wy wszystkie, wierny chrześcijanie, co tu nad tą trumną stojacie, rzeknijcie, czy dusy onej przebaczacie i cy zawziątki na drogiego sąsiada zmarłego nie macie? 
 
Wśród szlochów odzywały się głosy zebranych: 
 
— Nie pamiętamy, co by nam nieboscyk sąsiad krzywdowali i nie mamy do niego żadnej złości... 
 
— Niech ma jego dusa odpocynek wieczny i widzi wszystkie Boskie jasności... 
 
A potem kościół. Nie zawsze... Przykre, ale bywało, iż pleban nie kwapił się do pochówku lub ledwo kropnął tylko trumnę przed bramą cmentarza, gdy zmarły był biedakiem. Potępiano od dawna te praktyki. Takie synody, jak włocławski w 1568 roku, lub przemyskie w 1624 oraz 1745, groziły surowymi karami kościelnymi zbyt interesownym dobrodziejom i nakazywały im grzebać nędzarzy, nawet gdyby sami księża musieli wykosztować się dla nich na trumnę. Po egzekwiach wyruszano na cmentarz, który dawniej przylegał po prostu do kościoła, i tam następowały ostatnie ceremonie. Trumnę grzebano przodem na wschód, a wszyscy obecni, wyjąwszy rodzinę, rzucali na nią po trzykroć nawilgłe, jakby żyjące i wciąż nie znające swego kresu grudki ziemi. Stypa, którą nazywano też Bożym obiadem lub poczęsnem, kończyła ten dzień modlitw, płaczów i markotnych pogadywań. 
 
Królowa Maria Ludwika, kiedy umierała na Zamku w Warszawie, westchnęła przy udzielaniu jej absolucji:
 
— Ergo moriendum... 
 
Co można przetłumaczyć: a więc trzeba umierać. W słowach naszej monarchini tkwiło może zdziwienie czy żal, iż nie przeżyje już tej jednej majowej nocy (działo się to w maju 1667 roku), ale przecież wiedziała ona doskonale: umierać trzeba i umierają wszyscy. Pogrzeby pańskie odbywały się jednak inaczej. Wielkie żałobne orszaki, kiry przemieszane ze złotem, krągłe, namaszczone mowy. Błyszczące ornamentami trumny wznosiły się na castra doloris, „zamkach boleści", które, wysokie i spiętrzone, przypominały nie tyle katafalki, ile właśnie zamki, dziwne, groźne budowle wykonane z herbów, proporcy, broni, inskrypcji, alegorii. Tanatos żądał przepychu... Podczas mszy wjeżdżał na koniu czarny rycerz, łamał przed castrum kopię i z łoskotem zwalał się na posadzkę. Wyobrażał zmarłego króla, hetmana, dygnitarza, a że nieraz jedna osoba najwidoczniej nie oddałaby w pełni wielkości i dostojeństwa zmarłego, wpadali do kościoła również inni jeźdźcy. Znowu łamali kopie, szpady czy płaszcze albo rzucali chorągwie i buńczuki, a kiedy umarł ktoś ostatni z rodu, łamali jeszcze herb. 
 
Niezwykły był pogrzeb Barbary Radziwiłłówny. Przez trzy wiosenne tygodnie 1551 roku Zygmunt August podążał to konno, to pieszo za kolebką z jej trumną, odprowadzając królową z Krakowa do Wilna. Mijano wsie i miasteczka, bory i pustkowia. Przemierzano długie ziemie naszej przeszłej Rzeczypospolitej. O czym myślał ów smutny, czarno odziany mężczyzna, w którym nikt prawie nie mógł rozpoznać króla, jeśli przedtem nie został o tym powiadomiony? W pięknych wileńskich czasach ta, którą teraz wywoził martwą z niewdzięcznego Krakowa, ileż razy mu pisała, że „daj Panie Boże WKM długo fortunne zdrowie" albo że śle „mały upomineczek na znak najmniejszych a wiecznych służb moich". Wciąż docierały wówczas „smaczne nowiny" od nieszczęsnej lub zjawiała się ona sama, nie bojąc się „paskwilusów", „pletliwych wieści" i tego, że przecież ich wielkie miłowanie, acz potem przeistoczone w matrimonium, drażniło wszystkich. Ach, z jakim trudem udało mu się wprowadzić ją na Wawel i uczynić królową cum magno splendore et cum magna pompa! A teraz? 
 
Koła chrzęściły monotonnie. Kondukt posuwał się z cichym śpiewem, powoli i ostrożnie. Astrolog jeszcze przed Radomiem ostrzegał, że należy się spodziewać strasznych ogni na drodze, i bano się, że to mogą być wybryki czarownicy, którą zawarto właśnie w tiurmie brzeskiej. Król — czyż to był król ten udręczony żałobnik? — także się niepokoił. Ale przecież nic już nie mogło się stać gorszego niż to, co się stało: „Jej Królewska Miłość wczora XVIII hora Panu Bogu duszę dała... podle zwyczaju chrześcijańskiego unctione sacri olei accepta". Tak zanotował kancelista 9 maja 1551 roku i teraz tylko ten chrzęst, kurz, wiośniana zieleń, tłumki gapiów. Dzwony odzywające się nagle w każdej z mijanych miejscowości, jakby je zrywano ze snu, i mała kolebka z tą, która, umierając w ciemnej i dusznej, foetoris plena komnacie, błagała małżonka na dwie godziny przed zgonem, żeby pogrzebał ją tam, skąd przyjechała po koronę i po śmierć. 
 
w: Józef Szczypka. Kalendarz Polski. IW PAX Warszawa 1979, s. 273-279.
 
www.jasnagora.com