DRUKUJ
 
Szaleństwo ufności do Boga Ojca
Zeszyty Formacji Duchowej
 


Św. Teresa z Lisieux kiedyś napisała: „Wzrastać to dla mnie rzecz niemożliwa. Muszę więc znosić siebie taką, jaką jestem, z wszystkimi swoimi wadami”. Ktoś powiedział, że ciężko jest znosić wady innych, ale jeszcze trudniej jest żyć z własnymi. Teresa jednak się nie zniechęca i „szuka sposobu, by dotrzeć do nieba małą drogą: prostą, krótką, małą drogą zupełnie nową”.
 
Pewnego dnia Teresa znalazła to, czego długo szukała! „Windą, która mnie wzniesie aż do nieba, są Twoje  ramiona, Jezu! A w tym celu nie potrzebuję wcale wzrastać, przeciwnie, trzeba bym pozostała małą i (tu Teresa dodaje coś, co jest niezmiernie ważne !) – i stawała się coraz mniejszą”. Bo, rzeczywiście, gdyby urosła, Bóg miałby spory kłopot, by unieść taką dziewczynę (!). Dużo łatwiej jest przecież nosić niemowlę. 
 
Rok 1999 był poświęcony osobie Boga Ojca, co wiąże się ze szczególnym wpatrywaniem się w właśnie Niego i ożywieniu naszej z Nim relacji. A ponieważ św. Teresa z Lisieux może nas wiele tutaj nauczyć, chciałbym w czasie dzisiejszego spotkania [1]  ukazać sposób, w jaki budowała swoją osobistą więź z Bogiem Ojcem. Zacznę od jej stosunku do własnego ojca, gdyż nie jest to bez związku z naszym tematem.
 
Teresa wobec własnego ojca
 
Teresa miała bardzo pozytywny obraz swojego ojca. Wpłynęła na to szczególna miłość, jaką „tato” otoczył ją w dzieciństwie, a jednocześnie fakt, że w wieku czterech lat straciła matkę, co było źródłem wielu dramatycznych przeżyć Teresy. Jednakże,  jak sama wyznaje, w miłości jej ojca było coś także z miłości matczynej, dzięki czemu zaistniało między nimi głębokie współ-odczuwanie, zarówno na poziomie ludzkim, jak i duchowym. W swoich pismach Teresa przywołuje ojca ponad trzysta razy. Mówi, że kiedy była dzieckiem i chciała dowiedzieć się, w jaki sposób modlą się święci, przypatrywała się ojcu modlącemu się w kościele. Później momentem przełomowym była choroba psychiczna ojca, a wydarzyła się ona w tym samym okresie, na który przypadły śluby wieczyste Teresy (ta zaś składała  je w wieku zaledwie siedemnastu lat!). Jej miłość do ziemskiego ojca dojrzała wówczas jeszcze bardziej, lecz jednocześnie Teresa poznała jakby stan osierocenia: O tym okresie napisze później: „Nie mając już ojca na ziemi, zwróciłam się ku Ojcu w niebie” [2].
 
Pierwszy pocałunek Jezusa
 
O dniu I Komunii Świętej Teresa tak pisze w Rękopisie A: „Jak wdzięczny był pierwszy pocałunek, który Jezus złożył na mojej duszy!... Był to pocałunek miłości, czułam się kochana i sama mówiłam: »Kocham Cię, oddaję się Tobie na zawsze«. Nie było próśb, zmagań, ofiar: już dawno Jezus i mała Teresa spojrzeli na siebie i się zrozumieli... Lecz tego dnia już nie tylko na siebie patrzyli, ale zlali się ze sobą zupełnie. Przestało ich być dwoje: Teresa zniknęła niczym kropla wody, gubiąca się w oceanie. Był tylko Jezus, Mistrz, Król.”
 
Lecz pod względem duchowym Teresa czuje się osamotniona. Bo jeśli samo życie w Karmelu napełnia ją szczęściem, to przecież atmosfera bojaźni panująca w klasztorze ciąży jej ogromnie. I tak np. w czasie corocznych rekolekcji wspólnotowych Teresa nie najlepiej sypia i jada, a kiedy rekolekcje wreszcie się kończą, doznaje ulgi. Dzieje się tak dlatego, że głoszący je kapłani przeznaczają zawsze jedną z konferencji na groźnie brzmiące przestrogi, mówiąc np. o tym, jak to dusza może się znaleźć w ogniu piekielnym na skutek choćby jednej złej myśli. (...) To oddaje panujący w tym czasie klimat: w Bogu Ojcu widziano przede wszystkim Boga sprawiedliwego, Boga, który tylko grzmi.
 
Aby gniew Boga od grzeszników odwrócić, kilka sióstr z otoczenia Teresy, sióstr bardzo odważnych, oddało się sprawiedliwości Bożej na ofiarę. Jak zareagowała na to Teresa? Otóż tu dużą rolę odegrały pewne rekolekcje (jedne jedyne skądinąd), które Teresie bardzo pomogły, „poszerzyły jej serce”. Prowadził je pewien franciszkanin. Teresa miała wówczas dziewiętnaście lat. Jak zwykle przed rekolekcjami czuła się bardzo niepewnie. Wcześniej rozpoczęła nowennę, aby wszystko się dobrze skończyło. I oto, kiedy udała się do konfesjonału, aby porozmawiać z ojcem rekolekcjonistą, tamten – jak sama mówi – od razu ją zrozumiał i nie musiała mu wyjaśniać czegokolwiek. On zaś rzucił ją na szerokie wody „miłości i zaufania”, na które sama nie miała odwagi wcześniej się wypuszczać.

Ogromne pragnienia przy poczuciu całkowitej słabości
 
„Zaufanie i miłość”, to dwa klucze dla duchowej drogi Teresy, z których znaczenia w tym momencie Teresa nie zdawała sobie do końca sprawy. Wspomniane rekolekcje odbywały się w 1891 roku. Jednak dopiero pod koniec 1894 roku, kiedy miała dwadzieścia dwa lata, odkryła tak naprawdę oblicze Boga miłosiernego. Owoce tego odkrycia wyznaczają drogę, na którą weszła: drogę duchowego dziecięctwa. Do swej przełożonej napisała na cztery miesiące przed śmiercią: „Wiesz, matko, że od dawna pragnęłam być świętą”. To pragnienie było obecne w sercu Teresy jeszcze przed wstąpieniem do Karmelu. „Niestety – mówi dalej – kiedy porównywałam się ze świętymi, to stwierdzałam nieustannie, że między nimi a mną istnieje taka sama różnica, jak pomiędzy górą, której szczyt widnieje w niebiosach, a zabłąkanym ziarenkiem piasku, deptanym stopami przechodniów”. Rzeczywistość zdawała się zupełnie przeczyć pragnieniu Teresy. Lecz ta nie byłaby sobą, gdyby nie przestała szukać dalej. „Nie zniechęcałam się jednak – pisze dalej – i powiedziałam sobie: dobry Bóg nie wzbudzałby pragnień, które nie mogą się spełnić”. To zdanie Teresa znalazła u św. Jana od Krzyża, który powiada, że jeżeli mamy w sobie głębokie pragnienia, to znaczy, że umieścił je w nas Bóg i że On sam chce je spełnić. „Co prawda, wzrastać – to dla mnie rzecz niemożliwa”, stwierdza trzeźwo Teresa. Wzrastać, czyli przy pomocy własnego wysiłku dojść do wielkości. To właśnie uznaje ona za niemożliwe. Słychać tu echo słów Jezusa z Ewangelii, który na pytanie, w jaki sposób można się zbawić, odpowiedział, że nie możemy tego dokonać o własnych siłach. Człowiek nie może sam siebie zbawić, ani pojedynczo, ani w grupie. Jest dość niezwykłym fakt, że Teresa odkryła tę prawdę już w wieku 22 lat, podczas gdy nam do tego potrzeba nieraz 40 i więcej lat. Przychodzi mi tu na myśl 75-letnia siostra, która zwierzyła mi się, że zawsze chciała zostać świętą. „I jak się siostrze powiodło?” – zapytałem. „Beznadziejnie” – odpowiedziała. Gdyby wypowiedziała te słowa gorzko, byłoby to bardzo niepokojące, lecz ona powiedziała to łagodnie i z uśmiechem... 
 
Wielkie odkrycie
 
„Zatem – mówi Teresa – wzrastać to dla mnie rzecz niemożliwa. Muszę więc znosić siebie taką, jaką jestem, z wszystkimi swoimi wadami”. Ktoś powiedział, że ciężko jest znosić wady innych, ale jeszcze trudniej jest żyć z własnymi. Teresa jednak się nie zniechęca i „szuka sposobu, by dotrzeć do nieba małą drogą – prostą, krótką, małą drogą zupełnie nową”. Obrazuje ją dla Teresy pewien techniczny wynalazek, który odkryła w Paryżu, w czasie swej podróży do Rzymu. Mianowicie: winda. „Obecnie – pisze – żeby wyjść na piętro, nie trzeba już używać schodów: u ludzi bogatych zastępuje je świetnie winda. Chciałam więc znaleźć taką windę, która uniosłaby mnie aż do Jezusa, jestem bowiem zbyt mała, aby piąć się do góry po stromych schodach doskonałości.” Trzeba powiedzieć, że to ostatnie stwierdzenie było nieco ryzykowne, bo przecież przełożona mogła na nie zareagować krótko: „Skoro jesteś zbyt mała, aby piąć się po schodach doskonałości.... to wracaj do domu”.
 
Teresa wyjaśnia dalej: „Poszukiwałam więc w świętych księgach czegoś, co wskazałoby mi tę upragnioną windę i tak wpadłam na te słowa Mądrości Odwiecznej: »Maluczki niech przyjdzie do mnie« (por. Prz 9,4). Podeszłam więc odgadując, że znalazłam to, czego szukałam, i chcąc wiedzieć, mój Boże, co zrobisz dla maluczkiego, który odpowie na Twoje wezwanie, szukałam dalej. I oto, co znalazłam: – »Jak własna matka tuli swe dziecko, tak i ja was tulił będę i będę pieścił was na kolanach« (por. Iz 66,13). To jest właśnie fundamentalne odkrycie Teresy: że Bóg kocha miłością delikatną i wierną, że kocha niczym matka, do której sam Siebie przyrównuje! 
 
Teresa znalazła więc to, czego długo szukała! „Windą, która mnie wzniesie aż do nieba, są Twoje ramiona, Jezu! A w tym celu nie potrzebuję wcale wzrastać, przeciwnie, trzeba bym pozostała małą (tu Teresa dodaje coś, co jest niezmiernie ważne!) i stawała się coraz mniejszą”. Bo, rzeczywiście, gdyby urosła, Bóg miałby spory kłopot, by unieść taką dziewczynę (!). Dużo łatwiej jest przecież nosić niemowlę. 
 
Jesteśmy w tym miejscu świadkami ogromnego przewrotu w duchowości, choć przecież jest to droga całkowicie ewangeliczna, bo już Jan Chrzciciel mówił: „Potrzeba, by On wzrastał, a ja się umniejszał” (J 3,30). Jednakże, kiedy wstępujemy na drogę duchową, sądzimy, że będziemy cały czas wzrastać. Doświadczenie lat pokazuje, że jest raczej odwrotnie. Z biegiem czasu odnosimy wrażenie, jakbyśmy się pomniejszali, a nawet cofali. Może to wywołać w nas zniechęcenie, a nawet doprowadzić do rozpaczy. Może, jeśli nie poznamy rzeczywistej o nas prawdy.
 
Droga duchowego dziecięctwa
 
Teresa ujmuje tę prawdę następująco: im bardziej jestem mała, słaba, uboga, tym jestem szczęśliwsza, ponieważ może wtedy we mnie działać darmowa miłość Boga. Świętość nie polega na tym, by ciągle postępować na drodze doskonałości. Świętość to zgodzić się  na to, że zbawić nas może tylko Bóg. Jest to bardzo trudne, ponieważ nawet w życiu duchowym nie chcemy być zależni od kogo innego. A stawać się świętym, to przecież całkowicie zależeć od Boga. Święty Paweł, pisząc do Galatów, mówi wprost: „To nie ja żyję, lecz żyje we mnie Chrystus” (Ga 2,20). Dla Teresy to odkrycie jest powodem bezgranicznej radości, jej słowa brzmią jak Magnificat: „Boże mój, przerosłeś moje oczekiwania! I śpiewać chcę Twoje miłosierdzie!” W swoich „Rękopisach” nie czyni zresztą nic innego. Pisze je po wyłącznie po to, by „wyśpiewać miłosierdzia Boga”, gdyż Wszechmocny uczynił w niej „wielkie rzeczy, a największą jest to, że dał jej poznać jej małość, jej bezsilność”, pokazując jednocześnie, że On sam chce uczynić ją świętą.
 
Drogę dzięcięctwa duchowego można by streścić w ten sposób: Bóg pokazuje każdemu jego powołanie: powołania świeckiego, księdza, zakonnika, biskupa, a ja odpowiadam „tak”. Lecz okazuje sę, że nie potrafię urzeczywistnić tego, o co Bóg mnie prosi. Każdy tego doświadcza, pomimo iż żywi szczere pragnienie, by było inaczej. Po 20 latach okazuje się jednak, że nie za bardzo wychodzi. I tu dochodzimy do sedna rzeczy, czyli do tego, że być świętym, to pozwolić Bogu w nas działać i nas prowadzić, a nie działać wyłącznie samemu. Teresa mówi: „Być w ramionach Jezusa”. Nie oznacza to rzecz jasna infantylizmu, psychologicznej regresji. Teresa nie była w żadnym wypadku zdziecinniałą kobietką! Tu chodzi raczej o echo słów Jezusa: „Kto nie przyjmuje królestwa Bożego jak dziecko, ten nie wejdzie do niego” (Łk 18,17). Teresa dokonała tego odkrycia poprzez swoją znajomość Jezusa, poprzez codzienną z Nim zażyłość. A On ją wyzwolił, gdyż Jezus jest Tym, który ocala, uzdrawia i przebacza. Jezus daje życie.
 
„Ojca zobaczysz we mnie....”
 
Jezus mówi też: „Kto Mnie widzi, widzi Ojca” (...). Nikt nigdy nie widział Ojca. Ale wpatrując się w Jezusa, wpatrujemy się również w Ojca: „Ojciec mój i Ja jedno jesteśmy” (por. J 10,30). Bo kim jest Jezus? Jest jedynym Synem, doskonałym obrazem Ojca. Tym samym droga duchowego dzięcięctwa Teresy to nic innego, jak urzeczywistnianie w sobie synowskiego życia Jezusa. Ta droga rozpoczyna się w momencie naszego Chrztu, gdyż wtedy właśnie stajemy się dziećmi Boga. W Jezusie stajemy się dziećmi Boga Ojca, Tego, do którego Jezus mówi: „Abba”. Wiemy, że to aramejskie słowo dotarło do nas przez Ewangelię. Bibliści wykazali, że Żydzi nigdy nie mówili do Boga: „Abba”. Tylko Jezus odważył się tak nazwać Boga. Świadczy to o zażyłej bliskości Jezusa z Ojcem. Teresa na łożu śmierci również przywołuje Boga, mówiąc: „Tato!” I nie ma w tym żadnego zdziecinnienia. To wyrażenie wzięła prosto z Ewangelii. 
 
My także modląc się powinniśmy mieć odwagę powiedzieć Bogu: „Ojcze”. W każdej sytuacji. Kiedy wszystko układa się pomyślnie, nietrudno jest żywić do Boga zaufanie. Ale bardzo trudno jest Mu ufać, kiedy nie udaje się nic. Teresa przeszła tę próbę i była to próba niewyobrażalnie ciężka. Gruźlica, na którą zapadła w młodym wieku, wystawiła ją na fizyczne tortury, a do tego w ciągu ostatnich 18 miesięcy życia przeżywała duchową udrękę wiary. Miała wszelkie powody po temu, by ulec rozpaczy. Do swojej przełożonej powiedziała w infirmerii: „Matko, gdybym nie miała wiary, to bym ze sobą skończyła w jednej chwili – tak strasznie cierpię”.
 
Zaufanie i miłość
 
Niemniej Teresa powtarzała siostrom: „Jeżeli będziecie iść drogą miłości i zaufania do Waszego Ojca, to nie traficie do czyśćca, ponieważ już na ziemi zostaniecie oczyszczone. Gdyż na tej drodze trzeba oddać siebie, a to nie jest łatwe. Kiedy jednak umrzecie, pójdziecie, oczywiście, do nieba. Jedyny szkopuł tkwi w tym, gdzie do tego nieba traficie. Na pewno traficie w ramiona Jezusa”. Teresa nigdy nie wyobrażała sobie tego miejsca inaczej jak właśnie tak: w ramionach Jezusa! Lecz siostry reagowały na to oburzeniem, twierdziły, że Teresa odeszła od zmysłów. I poniekąd miały rację, tyle że jej „szaleństwo” odpowiadało szaleństwu ojca syna marnotrawnego, który niezłomnie czeka na powrót swojego syna (por. Łk 15,11-32).
 
W liście Teresy do Celiny znajdujemy zdanie: „Tak, my karmelitanki jesteśmy trochę szalone. Ale to nie my jesteśmy temu winne, ponieważ to nasz Oblubieniec, Jezus, jest szalony”. Temat „szaleństwa Boga” jest często poruszany w teologii prawosławnej, a i sama Ewangelia św. Marka mówi o tym, jak krewni z Nazaretu szukają Jezusa, zarzucając Mu, że zupełnie odszedł od zmysłów (por. Mk 3,21). Odkrywszy w Bogu miłość darmową, Teresa postanowiła oddać się tej miłości na ofiarę. Chciała odpowiedzieć na potrzebę kochania za darmo, jaką w Bogu odgadła. Mówiła, że ofiarowanie się Jego sprawiedliwości jest czymś wielkim i odważnym, ale że ona jest do tego niezdolna. (...) Teresa wolała raczej „ulżyć sercu Boga”.
 
Prawdziwe oblicze Boga Ojca
Odkrywając prawdziwe oblicze Boga Ojca Teresa wyzwoliła się od wszelkiego strachu, a szczególnie od strachu przed Bogiem. Strach ten zatruwał jej życie bardzo długo. Poznanie prawdy uwolniło ją od podejrzeń, które pochodziły od przebiegłego szatana, podważającego dobroć Boga. 
 
My również uwolnimy się od strachu jedynie wtedy, gdy pozwolimy żyć Jezusowi w nas. Przez Chrzest stajemy się „synami w Synu”. On jest Synem ze swojej natury, my zaś jesteśmy dziećmi adoptowanymi. A dzieci adoptowane mają te same prawa, co dzieci rodzone. Stwierdza to z mocą św. Paweł pisząc do Rzymian: „Nie otrzymaliście ducha, który by czynił z was niewolników i doprowadzał was do strachu i do obaw, ale Ducha, który czyni z was synów i dzięki któremu możemy wołać: Abba! Ojcze” (Rz 8,15).
 
Nie przypadkowo następujący urywek został wybrany do Liturgii Słowa w święto św. Teresy z Lisieux: „W miłości nie ma lęku, lecz doskonała miłość usuwa lęk, ponieważ lęk kojarzy się z karą. Ten zaś, kto się lęka, nie wydoskonalił się w miłości” (1 J 4,18). Teresa pomaga nam odkryć prawdziwe oblicze naszego Ojca. Dowodzi, że nie jest On ojcem skorym do karania, ani typowym patriarchą, ani tym bardziej ojcem przewrotnym. Różni mistrzowie podejrzenia – Marks, Nietzche, Freud, Sartre i inni – chcieli Ojca zabić. Mając w głowie różne ojcowskie karykatury usiłowali Ojca wyprzeć, zgładzić. Ale ojciec, z którym walczyli, to nie Ojciec Jezusa Chrystusa, to nie ojciec syna marnotrawnego.
 
Jeżeli odkryjemy prawdziwe oblicze Boga Ojca, odkryjemy także istotę ludzkiego ojcostwa. Jednym z problemów naszego społeczeństwa we Francji jest odnalezienie prawdziwego ojca w rodzinie. Wyzwolenie kobiet spowodowało, że mężczyźni zostali poniekąd odsunięci na bok. Dzieci znajdują się bardzo często w takiej sytuacji, że mają tylko matkę, a nawet jeżeli już mają ojca, to nie spełnia on swojej roli. Jest to niezwykle poważny problem wielu współczesnych społeczeństw.
 
Podobnie w życiu Kościoła: odnalezienie oblicza Ojca jest niezwykle istotne dla odnalezienia tego, co nazywamy „ojcostwem duchowym”. To bardzo ważne dla kapłanów. W czasach św. Teresy księży nazywano „kierownikami sumień”. Nie chodzi jednak o to, by kapłani kierowali sumieniami, ponieważ sumienia powinny kierować się same przy współpracy z Bogiem. O wiele bardziej jest nam potrzebna ich duchowa pomoc w rozeznaniu woli Boga i kierowaniu się nią. Potrzebni są po prostu kapłani duchowi. Pewien francuski ksiądz, który jest także psychoanalitykiem, w jednaj z konferencji adresowanej do kapłanów powiedział: „Próbujcie odnaleźć w sobie zmysł ojcostwa, ojcostwa duchowego. Ono wcale nie polega na umiejętnościach psychoanalitycznych; co prawda, podstawowa znajomość psychologii jest dla księży użyteczna, jednakże wierni, którzy do nich przychodzą, oczekują przede wszystkim pożywienia, pokrzepienia, orientacji dla ducha, oczekują porady nie tyle psychologa, co człowieka duchowego. A ponieważ wszelkie ojcostwo duchowe pochodzi od Boga Ojca, kapłani powinni żyć i działać tak, by być obrazem Jego darmowej miłości”.
 
bp Guy Gaucher OCD
Tłumaczył z j. francuskiego ks. Tadeusz Jordan SDS
Zeszyty Formacji Duchowej nr 11, Kraków 1999
 
fot. Tattyan | Unplash (cc)
 
Przypisy:
 
[1]  Konferencja wygłoszona 26.02.1999 w Krakowie, w czasie „Dni ze św. Teresą”.
[2] Cytaty zaczerpnięte głównie z rękopisów św. Teresy.