DRUKUJ
 
Dariusz Piórkowski SJ
Słuchając tego, co niewypowiedziane
Mateusz.pl
 


“O godzinie dziewiątej Jezus zawołał donośnym głosem: Eloi, Eloi, lama sabachthani. To znaczy: Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił? Niektórzy ze stojących obok, słysząc to, mówili: Patrz, woła Eliasza. Ktoś pobiegł i napełniwszy gąbkę octem, włożył na trzcinę i dawał Mu pić mówiąc: Poczekajcie, zobaczymy, czy przyjdzie Eliasz, żeby Go zdjąć z krzyża. Lecz Jezus zawołał donośnym głosem i oddał ducha” (Mt 27, 46-50).
 
Zamknięte usta Nauczyciela mówią więcej niż się wydaje

Od Męki Pańskiej rozpoczęła się redakcja Ewangelii. Śmierć i Zmartwychwstanie były bowiem centralnym punktem nauczania apostołów. Wiele przemawia za tym, że św. Paweł poświęcił niewiele uwagi innym czynom i słowom Jezusa. Dlatego pisał w jednym ze swoich listów: „My głosimy Chrystusa ukrzyżowanego” (1 Kor 1, 23). Poganie nie dołączali do grona uczniów pod wpływem opowieści o wspaniałych i walecznych czynach bohatera, co było wówczas w zwyczaju. W przeciwieństwie do antycznych heroldów, Dobra Nowina opisywała dramat Chrystusa, który z ludzkiego punktu widzenia był totalną porażką. Ale to jedna strona medalu. Zmartwychwstanie odpowiadało również na głębokie tęsknoty serca ludzkiego. Śmierć nie jest absolutnym końcem. Zamknięte usta Nauczyciela i skrępowane ręce Tego, który “przeszedł dobrze czyniąc, uzdrawiając wszystkich” (Dz 10, 38), mówią więcej, aniżeli mogłoby nam się wydawać.
 
„Najważniejsze jest to, czego nie widać” – pisał ks. Twardowski. Rzeczywiście, zwykła szklanka jest zdatna do użytku dzięki pustej przestrzeni, którą tworzą jej specyficzne kształty. Podobnie lokum musi być puste, aby nowi mieszkańcy mogli je wyposażyć i w nim zamieszkać. Cały kosmos wypełniają nieogarnione przestworza. Nie można na okrągło gadać, gdyż w ten sposób nie zbuduje się międzyludzkiej relacji. Często trzeba zamknąć usta i słuchać. Wiele zależy w codziennym życiu od niewypełnionych przestrzeni, od niewypowiedzianych słów, od milczenia.
 
W Pasji Chrystusa narzuca się cierpienie, ból i niesprawiedliwość. Na tym głównie skoncentrował się Mel Gibson w swojej „Pasji”. Okrucieństwo, morze krwi, męczarnie. Tymczasem wydaje się, że Ewangelistom chodzi o coś więcej. Nie wdają się w opisywanie szczegółów i nie analizują ich z wielką pieczołowitością. Jeśli eksponują jakiś detal, czynią to w tym celu, aby zwrócić uwagę na jego symboliczne znaczenie. Dla nich ważne jest również to, czego nie dostrzegamy gołymi oczyma.

Pasja – cierpienie, namiętność, pasywność
 
Słowo „pasja” pochodzi od łacińskiego terminu „passio”, najczęściej tłumaczonego jako „cierpienie”. Ale „passio” oznacza również silną namiętność, nad którą nie mamy kontroli lub pasywność. Wielu filozofów interpretuje namiętność jako coś, co przychodzi do nas „z zewnątrz”. Stajemy się wówczas pasywni – bierni, bo nie jesteśmy autorami tego, co się z nami dzieje. Dla przykładu, jesteśmy „pasywni”, kiedy nagle choroba zmusza nas do pozostania w łóżku, co ogranicza nasze rozmaite działania. Taka pasywność nie oznacza jednak rezygnacji i poddanie się rozpaczy. Pasywność może mieć pozytywne znaczenie. Paradoksalnie jest to inna forma działania, chociaż zupełnie odbiegająca od naszych wyobrażeń. Poddajemy się czemuś, na co nie mamy wpływu, dzięki czemu dojrzewają w nas obszary, które zwykle nie są objęte naszą aktywnością.
 
Roland Rollheiser, amerykański teolog, odnosząc te spostrzeżenia do męki Chrystusa, dzieli się ciekawym spostrzeżeniem. Do tej pory, twierdzi Rolheiser, Jezus był bardzo aktywny. Nauczał, uzdrawiał chorych, wskrzeszał, spotykał się z ludźmi, przemierzał Palestynę wzdłuż i wszerz. Jednakże w czasie procesu i męki następuje zamiana ról. To ludzie w brutalny sposób oddziałują na Chrystusa, który pozwala związać swoje ręce, godzi się na bycie prowadzonym, popychanym to tu, to tam. Z zewnątrz bierność Jezusa wygląda żałośnie, zupełna bezsilność. Jednakże z Ewangelii wiemy, że Jego pasywność wypływa z głębszego źródła. Mógł przecież wezwać aniołów na pomoc. Nie uczynił tego. Dobrowolnie obrał drogę poddania się oskarżycielom i prześladowcom, bynajmniej nie z zamiłowania do cierpienia, lecz ze względu na chęć ukazania głębi miłości, która u swego szczytu jawi się ludziom jako słabość. Staje się przeciwieństwem mocy. Ciekawe, że Jezus ocalił nas bardziej przez swoją pasywność podczas Męki, niż przez dotychczasową aktywność.
 
Aktywność i pasywność to dwa wymiary naszego życia. Aktywność jest dla nas aż nazbyt oczywista. Produkujemy, osiągamy sukcesy, uczymy się, troszczymy się o innych. Nie ma w tym nic złego. Natomiast istnieje jeszcze inna strona naszej egzystencji – pasywność, dzięki której również dajemy życie innym, być może w największym stopniu. W naszej bierności również jesteśmy twórczy, nie tyle przez nasze wysiłki, ale przez tajemniczą interwencję Boga, który doświadczeniu pasywności może w nas lepiej działać. „Moc w słabości się doskonali” – pisze św. Paweł. Spędzając parę dni w łóżku, wiele spraw się relatywizuje. Często odkrywamy, że na naszych oczach spoczywały łuski. Zaczynamy dostrzegać, że życie to nie tylko praca, nauka, działanie, zdobywanie. To zrozumienie może nas przemienić. Ale nie doszlibyśmy do takich wniosków bez pasywności – swoistej kapitulacji, która, jak dobrze o tym wiemy, wcale nie przychodzi nam z łatwością.

Pokorna potęga Boga
 
Bezbronny Chrystus odsłania również pokorną potęgę Boga, której często nie rozumiemy. Ta postawa Jezusa prowokuje nas do głębi: Zejdź z krzyża, wybaw sam siebie, walcz, wezwij aniołów, aby Cię uratowali. Nam Bóg kojarzy się z miażdżącą mocą. Bogowie muszą nad nami górować, czyli ciągle przekonywać nas, że jesteśmy ich poddanymi. W przeciwnym wypadku, cóż to za bóg, z którym można zrobić, co się chce. Stąd też bierze się nasza starodawna recepta na zachowanie porządku w świecie: Vis pacem, parat bellum. Chcesz pokoju, szykuj się do wojny. Według tej dewizy, potęga oznacza podbijanie. Aby znaczyć, trzeba powalić kogoś na kolana.
 
Agonia Jezusa konfrontuje nas z jeszcze innym wymiarem życia, mianowicie z koniecznością śmierci i cierpienia. Pewnie nikomu z nas nie jest obce wewnętrzne drżenie na myśl o odejściu z tego świata. Zdarza się, że ten lęk pojawia się jak błyskawica. Jego esencją jest pustka i nicość. Czujemy się wówczas, jakbyśmy zostali wrzuceni w czarną dziurę naszej świadomości. Nawet głęboka wiara nie ustrzeże nas od wątpliwości, czego przykładem jest chociażby wstrząsające świadectwo bł. Matki Teresy z Kalkuty. Czy Bóg rzeczywiście istnieje? Czy poza tym życiem coś nas jeszcze czeka? A może to, co nas otacza, jest jedyną rzeczywistością, jaką znamy? Nasz rozum pyta i docieka, próbuje zerwać zasłonę, zamienić niewidzialne w widzialne. Ale tam jego władza nie sięga.
 
Nikt z nas nie jest w stanie przewidzieć, jak zachowa się w chwili śmierci. W jednym momencie to, z czym się zżyliśmy, dotykalny i poznawalny świat, nasi bliscy, zostaną nam zabrani sprzed oczu. Ta wizja może nami wstrząsnąć i napełnić trwogą. Na co dzień nie przejmujemy się zbytnio perspektywą śmierci. Robimy, co możemy, aby o tym nie myśleć. Czasem pogrzeb kogoś bliskiego cuci nas z owego snu. Wprowadza w pewien trans, otępienie, niezręczność. Ale po kilku dniach i tygodniach o wszystkim zapominamy.

Tęsknota za nieśmiertelnością
 
W naszym lęku przed śmiercią ukrywa się wola życia. Tęsknota za nieśmiertelnością. Śmierć przeraża, bo obok wątpliwości, czy coś istnieje poza granicami fizycznego życia, nie potrafimy sobie również wyobrazić, aby możliwa była “prawdziwa” nicość. Ten lęk jest na usługach śmierci i życia zarazem. Nie chcemy umierać, ponieważ tęsknimy za nieskończonością, której ślady nosimy w sobie. Gdybyśmy cały czas rozważali nasze rozstanie z tym światem, nic byśmy nie zdziałali. Aby żyć trzeźwo, nie możemy stracić z oczu zarówno horyzontu śmierci, jak i nieprzemijalności życia. Śmierć ostatecznie zamyka nam usta. Wprowadza w milczenie, którego się boimy. Ale może to głuche milczenie jest przejściem przez bramę?
 
Jezus krzyczy na krzyżu. Doświadcza opuszczenia i lęku. Równocześnie powierza się w ręce Ojca. Pewnego dnia uderzyła mnie wypowiedź kardynała Martiniego, który głośno wyraził to, co kryje się w niejednym sercu. On sam cierpi na zaawansowaną chorobę Parkinsona. Myślę, że to najlepszy komentarz do dzisiejszej Ewangelii: “Zwróciłem się do Pana z żalem, że Jego śmierć i zmartwychwstanie nie wyeliminowały naszej nieuniknionej śmierci. Byłoby tak pięknie móc powiedzieć: Jezus przyjął własną śmierć, abyśmy mogli dojść do Nieba po ścieżce usłanej różami. Jest wręcz przeciwnie: Bóg chce, byśmy doświadczyli lęku przejścia przez złowrogą ścieżkę śmierci i ciemności. Odzyskałem pokój serca wobec nieuniknionego faktu naszej śmierci, gdy zrozumiałem, że bez tego horyzontu nie bylibyśmy zdolni do aktu całkowitego zawierzenia Bogu, bez żadnej możliwości wyjścia awaryjnego. Śmierć wymaga od nas ostatecznego aktu zawierzenia. Pragniemy być z Jezusem i wyrażamy to pragnienie zamykając oczy i zostawiając wszystko w Jego rękach...”.

Dariusz Piórkowski SJ
 
fot. Pexels Botanical
Pixabay (cc)