DRUKUJ
 
Mateusz Matyszkowicz
Kiedy zostałem tatą cz.I
Miesięcznik W drodze
 


Ojciec odkrywa metafizykę

Dzidziuś przyszedł wtedy, kiedy miał przyjść. Bez planu, bez upartego podejmowania prób. Dokładnie wtedy, kiedy postanowiliśmy, że przestaniemy się przejmować planami i tym całym instrumentarium, w które wyposażono nas na rozmaitych kursach. Osoby bardziej natchnione nazywają to ufnością w Bożą wolę i boskim zamiarem względem człowieka. Zapewne tak było. Ja jednak wolę napisać o błogosławionym uwolnieniu od tego przekleństwa, które wynaturza pożycie małżeńskie i zgodnie z którym można się cieszyć sobą i robić wszystko, by to szczęście nie materializowało się i nie ucieleśniało. Innymi słowy, by nie było płodne. Albo na odwrót. Kiedy tak zwane parcie na dziecko, pragnienie dziecka - jak to się teraz mówi - staje się tak silne, że całe małżeństwo podporządkowane zostaje technice upartego produkowania potomka.

Te dwie skrajności, dwa przekleństwa, utrudniają pierwsze doświadczenie ojcostwa, o którym chciałbym napisać. To doświadczenie metafizyczności. Albo i metafizyki samej, najbardziej klasycznej, bez dziwaczności. Tej właśnie, która przed sądami orzekającymi stawia sądy egzystencjalne, a przed istotą kładzie istnienie.

Zatem pierwsze i chyba najważniejsze doświadczenie ojcostwa i macierzyństwa zawiera się w zdaniu "Ono jest". Nasze dziecko, to wymieniane z imienia i nazwiska, istnieje. Trywialność tego zdania i doświadczenia, które się z nim wiąże, sprawia, że pomijamy je często w opisach tego, czym jest ojcostwo, a szkoda, bo z tego jednego doświadczenia można wyprowadzić wszystkie inne.

Moi filozoficzni oponenci, ci, którzy dają etyce prym przed metafizyką, powiedzą, że perspektywa metafizyczna – ta, która kładzie nacisk na samą wartość istnienia – nie jest najważniejsza. Że o wiele ważniejsza jest kwestia odpowiedzialności.

Decyzja o poczęciu dziecka – powiedzą – jest bardzo poważna, wymaga namysłu, rozmowy i rozumności. Nasza odpowiedzialność, ta pierwotna powinność człowieka względem bytu, zobowiązuje nas do poczynienia stosownych przygotowań, zapewnienia warunków materialnych, odbycia właściwych kursów, zapoznania się z technikami wychowawczymi. Wreszcie, ci bardziej sentymentalni powiedzą, że odpowiedzialność jest czymś, co się czuje. Aby począć dziecko, należy czuć się wystarczająco odpowiedzialnym. (Tu następuje dziwne pomieszanie poczuwania się do odpowiedzialności z odczuwaniem odpowiedzialności – a przecież to nie jest to samo).
Dość tego, że w wyniku etycznego rygoru, tych wszystkich odpowiedzialności i odczuwania odpowiedzialności, człowiek siada na progu domu, patrzy żonie w oczy i mówi, że nie są jeszcze gotowi, że poczęcie teraz byłoby aktem nieodpowiedzialnego egoizmu, że winni są dziecku wspaniały świat, więc poczekają, aż ten lepszy świat nastanie i aż oni sami poczują gdzieś głęboko w środku, że wreszcie są odpowiedzialni.

Być może to szaleństwo z naszej strony i okrutna herezja, ale kierowało nami z żoną przekonanie zupełnie inne, a mianowicie, że nasze podstawowe zobowiązanie ma charakter metafizyczny, samo jest metafizycznym zobowiązaniem do tego tajemniczego udziału w dziele stworzenia, kiedy to człowiek sam nie stwarza, ale pozwala być jego narzędziem.

I że cała etyka, odpowiedzialność i poczuwanie się, że to wszystko rodzi się w odpowiedzi na byt już istniejący. Idzie więc za istnieniem i nigdy go nie wyprzedza. Początkiem nie jest zatem nasza myśl i pytanie, czy jesteśmy gotowi, ale wszystko zaczyna się dopiero, gdy nowe istnienie siedzi sobie na tej ławce przy ulicy Gołębiej w Krakowie i wymachuje nogami, a my zastanawiamy się, co robić dalej.

Tu jeszcze pewna uwaga dotycząca aktu stwarzania i twórczości, która ma przejawiać się w wydawaniu potomstwa na świat. To prawda, że w rodzeniu i wychowywaniu dzieci dajemy najlepszy i najwspanialszy upust naszym twórczym potrzebom, ale efektem wszystkich zabiegów nie jest coś, co możemy nazwać naszym dziełem. Jesteśmy jak artyści, którzy niby tworzą, ale tak naprawdę nic nowego nie wychodzi spod ich pędzla czy dłuta, żadne nowe dzieło. Efektem ich pracy twórczej nie są dzieła sztuki, ale kolejni artyści.

Tak to wyglądało tam, na ulicy Gołębiej, na ławeczce. Od tego czasu minęło kilka lat. Dziś pewnie nie zmieścilibyśmy się wszyscy razem na tak małej ławce. Zresztą do kawiarni chodzimy też nieco rzadziej i już nie w Krakowie. To, kim jesteśmy teraz – jako mąż i żona, ojciec i matka – ma źródło w takim siedzeniu na ławeczce i uświadamianiu sobie prawdy najprostszej i najważniejszej, czyli tej, że jesteśmy.

Tyle o metafizyce, czas na kulturę.

Czytaj ciąg dalszy artykułu

Mateusz Matyszkowicz
W drodze 5 (453)/2011

 
strona: 1 2