DRUKUJ
 
ks. Radosław Warenda SCJ
Człowiek jest tajemnicą
wstań
 


O zdolności przez twardą skorupą docierania do serca człowieka, nie depcząc po drodze jego tajemnicy, o momentach, gdy w więzieniu łzy lecą z obu stron kratek, a także o tym, czym pachnie prawdziwa miłość opowiada s. Teresa Pawlak, albertynka.

Pilnym słuchaczem więziennych opowieści był ks. Radosław Warenda SCJ.
 
Więzienie omija się szerokim łukiem, Ty tam wchodzisz. Po co to robisz, bo nie sądzę, że z przymusu.
 
W tym momencie przypominają mi się słowa pieśni maryjnej: „Nie z przymusu, lecz z ochoty”. Taka jest prawda. Nie muszę siedzieć w więzieniu. Spotykanie się z osadzonymi nie wynika nawet z rodzaju posługi, pracy czy zadań, jakie zleciły mi moje przełożone. Oczywiście nie jest to forma relaksu zakonnego, zaspokajania ciekawości czy zabicie nadmiaru wolnego czasu. Odpowiedź jest prosta: lubię spotykać człowieka i spotykać się z człowiekiem. Jest też ewangeliczna motywacja: „Byłem w więzieniu, a przyszliście do Mnie”.
 
Pod przykrywką „silnych facetów” kryją się poranieni ludzie. Jak dotrzeć do tego kim są?
 
Każdy człowiek, każdy z nas, nie ważne czy „po wyroku”, czy przed, ma własną historię. Życie składa się z blasków i cieni, z radości i smutków, z sukcesów i porażek. Sytuacje, ludzie, wydarzenia, doświadczenia kreują nasze życie. Zostawiają piękne ślady, ale też ciężkie rany. Wpływają na nasz sposób bycia, zachowywania się, troszczenia o własne granice. Ta różnorodność, niepowtarzalność i indywidualność sprawiają, że nie ma jednego sposobu, przynajmniej ja go nie znam, by w rozmowie, spotkaniu, byciu tak na 100% dotrzeć do prawdy o drugim. To jest proces. Potrzebna jest dobra wola i autentyczność dwóch stron. Dla mnie kluczową sprawą jest szacunek. Żeby pokazać kim jestem, potrzebuję poczucia bezpieczeństwa i przekonania, że będę przyjęta. Jeśli ktoś gra silnego, to pewnie ma ku temu powód i ten powód, tą grę również muszę uszanować. Niekiedy potrzeba czasu. Zasada jest prosta: Chcesz się dowiedzieć, z kim się spotkałeś? Daj się poznać. Jest to ryzykowne, jasne, ale nie oczekuję, że ktoś mi pokaże głębię i bolączki swego serca w sytuacji, gdy ja chcę „grać” kogoś, kim nie jestem. Prawdziwe spotkanie z prawdziwym człowiekiem dokonuje się w atmosferze autentyczności.
 
Co zrobić, by zewnętrzny sposób bycia człowieka, to jak wygląda i co w życiu podłego zrobił, nie sprawił, że powiem sam sobie: z tym człowiekiem nie chcę mieć nic wspólnego…
 
Nie wiem. Naprawdę. Można zadać pytanie, czy z każdym muszę mieć „coś wspólnego”? Z pewnością nie mogę nikogo potępić, poniżać czy upokarzać. Nie z każdym muszę tworzyć więzy przyjaźni. Wiem tylko, co ja robię, co mi pomaga. Nie próbuję wmawiać sobie, że coś mi nie przeszkadza, gdy jest inaczej; że wszystkich lubię; że czyjeś zachowanie mnie nie irytuje; że niemoralne decyzje były dobre; że białe jest czarne. Nie trzeba iść do takiego specyficznego miejsca, jakim jest więzienie, by doświadczyć tego, że do niektórych jest mi bliżej, a do innych dalej. Są osoby, z którymi lubię być blisko, ale są też takie, które wolę, kiedy są daleko. Mam prawo decydować kogo zapraszam do swojego życia. Ważne jednak, by oddzielić grzech od grzesznika, zło od złoczyńcy, czyn od sprawcy, problem, uzależnienie od tego, który w nim trwa. Warto podchodzić do innych przez swoje doświadczenie tego konkretnego człowieka, a nie pryzmat opinii, miejsca spotkania, uprzedzeń, czasem ubioru, wyglądu itp. Nie jest to łatwe. Dla mnie osobiście ważnym momentem była chwila, gdy w tłumie osób osadzonych, napiętnowanych więzieniem, wyrokiem, spotkałam się z człowiekiem o konkretnym imieniu, historii, marzeniach, planach. Przecież i ja chciałabym być konkretną siostrą, Teresą, albertynką, a nie jedną z tłumu zakonnic. Jest jeszcze przestrzeń wiary, która również może pomóc. Skoro wszyscy jesteśmy dziećmi tego samego Boga, to każdy jest moim bratem czy siostrą. A że stworzeni jesteśmy na obraz Boga, to ten obraz nosimy. Niekiedy jest on oszpecony, sponiewierany, zniekształcony, zraniony grzechem. Chrystus Cierpiący ze sceny u Piłata i przedstawiony na obrazie Ecce Homo był Bogiem w całej swej wielkości i godności, choć zupełnie człowieka nie przypominał.
 
Pamiętasz najmocniejszy moment, kiedy to najwięksi „twardziele” zaczynali „pękać”?
 
Takich „rozmiękczających” sytuacji było kilka. Każda z nich była inna i wyjątkowa. Wydarzeniem, które pozostawiło we mnie mocny ślad, było spotkanie osadzonych z najbliższymi. W ramach mikołajkowego szaleństwa była przeprowadzona akcja, w której dzieci więźniów dostawały paczki. Był Mikołaj, były aniołki i była możliwość spotkania. To ostatnie było najważniejsze. Przed bramą aresztu czekały na wejście dzieci. W różnym wieku, z mamami, babciami, kimś bliskim. W sali za więziennym murem czekali ojcowie. Raczej żaden z nich nie siedzi za niewinność, czy chociażby przechodzenie na czerwonym świetle. Jedni i drudzy czekali tak samo mocno. W oczach kilkuletniej dziewczynki zobaczyć można było nadzieję oczekiwania, w oczach osadzonych, jeszcze przed spotkaniem… raczej trudno było cokolwiek zobaczyć. Zmieniło się to w chwili, gdy właśnie ta mała dziewczynka, pokonawszy już kraty, kolejne drzwi, zamki, schody i inne ograniczenia, wypatrzyła swojego tatę wśród 30 innych więźniów i z radością biegła w jego ramiona. W oczach taty widać było miłość, tak właśnie, prawdziwą miłość. Nie znam tego mężczyzny, nie wiem, za co siedzi, pewnie gdybym spotkała go w ciemnej uliczce, pierwszym uczuciem byłoby zaniepokojenie, jeśli nie strach. Wiem jedno. W tej jednej chwili tata spotkał się z córką, którą kocha. Pokazało mi to, że przestrzenią, która wydobywa nawet najgłębiej ukryte, trzymane na wodzy uczucia, wrażliwość, człowieczeństwo, jest miłość. Jeśli ktoś jest dla nas ważny i bliski, jeśli darzymy go miłością, jesteśmy w stanie zrobić wiele. W czasie wspomnianego spotkania mikołajkowego osadzeni to udowodnili. Myślę, że z miłości do swoich dzieci, chęci sprawienia im radości i przyjemności, przełamali chłód więziennych zasad, narażając się być może na kpiny i komentarze kolegów, i zrobili coś razem. Przygotowali kukiełki i przedstawienie, bajkę dla swoich pociech. Wyglądało to i śmiesznie, i zabawnie, i trochę dziwnie. To był mój odbiór. Dzieci siedziały cichutko. Nieporównywalnie ciszej niż wtedy, gdy Mikołaj wręczał paczki. Wszyscy byli wpatrzeni w prowizoryczną scenę i każdy słuchał, kiedy „mój tata” będzie czytał swoją bajkową kwestię. Przeżywali to mocno wytatuowani osadzeni, z całym zaangażowaniem wcielający się w postaci z bajek, wychowawcy, opiekunowie, przybyli goście i dzieci. Miłość ma moc pokruszyć najtwardsze skały, przebić najgrubszy mur, pokonać największą obojętność. Pozostaje tylko pamiętać, że miłość jest cierpliwa i we wszystkim pokłada nadzieję.
 
Jak więźniowie tłumaczą swoim dzieciom, że siedzą (w więzieniu)?
 
To kolejne pytanie, na które nie znam odpowiedzi. Jeszcze nigdy o to nie zapytałam. W rozmowach z osadzonymi kobietami temat dzieci i przeżywanego rozstania jest często obecny. Prawda jest taka, że pierwszymi, którzy muszą wytłumaczyć nieobecność któregoś rodzica są ci, którzy z dzieckiem zostają. Od ich dojrzałości, relacji do osadzonych, przekazu, opisania sytuacji, wyjaśniania wiele zależy. Przecież do wyroku jakikolwiek kontakt z najbliższymi jest bardzo utrudniony, czasem wręcz niemożliwy. Trudne są chwile, gdy u współmałżonka czy opiekuna dzieci nie ma woli tego, by dziecko mogło spotkać się z siedzącym za kratkami ojcem czy matką. Wiem, że są sytuacje, gdy dorośli, załatwiając jakieś sprawy między sobą, chcąc sobie „coś” udowodnić, pokazać, może i zemścić się, wykorzystują tę relację rodzic – dziecko, zapominając o tym, że krzywdzą tym również i dziecko. Nie potrafię wyobrazić sobie jak trzy- czy czteroletniemu dziecku wytłumaczyć, że tak, a nie inaczej wyglądają spotkania z tatą, mamą czy dziadkami. Jak to zrobić, by przekazać prawdę, a nie zniszczyć obrazu ojca czy matki? Co ma odpowiadać chłopak na podwórku, gdy koledzy pytają o tatę? Tutaj nie ma prostych odpowiedzi. W takim kontekście ukazuje się jeszcze inne oblicze więziennej rzeczywistości. Pozbawieni wolności są nie tylko osadzeni w aresztach czy zakładach karnych, ograniczoną wolność mają również ich najbliżsi. W więziennych celach siedzi czyjś brat, siostra, matka, mąż, ojciec, żona, wujek, kuzyn, syn czy córka.
 
Kochasz tych, których odwiedzasz? Dlaczego?
 
Kocham. Najczęściej ta miłość jest pomimo, a nie dla czegoś. Tak sobie myślę, że każda forma miłości jest darem. Ważne jest to, że ja nie tylko ich kocham, ale i lubię. I nie pomyliłam kolejności. Chcę się z nimi spotykać, być w chwilach, gdy inni być nie mogą i to nie zawsze dlatego, że nie chcą. W sytuacji zakładu karnego jest to często obwarowane prawem. Mam to szczęście, że ja, właśnie ja mogę tam przychodzić. Człowiek jest tajemnicą i tą tajemniczą przestrzenią, która jest w człowieku, mogę się zachwycać. Doświadczam swojej słabości, beznadziejności czy małości. Pewnie, że chciałabym potrafić kochać bardziej i mocniej. Sama wiem, że jestem kochana, a doświadczenie miłości rodzi wdzięczność i chęć dzielenia się tym, co samemu się otrzymało. Kocham spotykać się z ludźmi, bo wiem, że nie ma przypadków. Pan Bóg wie kiedy i kogo na mojej drodze postawić. Spotkania mają to do siebie, że zostawiają ślad w życiu. Codzienność składa się z przeróżnych spotkań z Bogiem, z innymi, z samym sobą. Gdy patrzę na moje więzienne spotkania, i te łatwe, pełne humoru, radości, śpiewu, i te trudne, bolesne, przepełnione żalem i poczuciem niesprawiedliwości, dostrzegam dobry ślad. Kocham te „dobre ślady”.
 
Rozmawiał ks. Radosław Warenda SCJ
wstan.net