DRUKUJ
 
Maciej Tabor
Służba bez granic?
Wieczernik
 


Bez właściwego rozpoznania ładu prędzej czy później wszystko się zawali i nikt poza diabłem nie będzie miał z tego pożytku.
 
Kiedy pytamy o granice naszego zaangażowania w służbę, to musimy najpierw ustalić, o jakim rozumieniu służby mówimy. Święty Ignacy Loyola umieścił na początku swych „Ćwiczeń duchowych” fragment zatytułowany „Zasada i fundament”: 
 
Człowiek został stworzony, aby Boga, naszego Pana, wielbił, okazywał Mu cześć i służył Mu – i dzięki temu zbawił duszę swoją. Inne rzeczy na powierzchni ziemi stworzone zostały dla człowieka i po to, by mu służyć pomocą w zmierzaniu do celu, dla którego został stworzony. 
 
Po pierwsze zauważmy, iż święty mówi o służbie Bogu, a po drugie, że obok uwielbienia i czci jest ona formułą naszej relacji z Bogiem, a nie celem samym w sobie – celem jest zbawienie duszy, czyli dojście do stanu, w którym w tej relacji „przyjdzie to, co doskonałe, a zniknie to, co jest tylko cząstkowe” – jak napisał św. Paweł. Również w Nowym Testamencie pojęcie służby jest odnoszone najczęściej i w pierwszym rzędzie do służenia Bogu, z którego dopiero wynika służebność wobec innych (łatwo się o tym przekonać, na przykład wpisując cząstkę „służ” w wyszukiwarce popularnej aplikacji na smartfony „Pismo Święte”). 
 
Jeżeli więc prawda o służeniu Bogu jest fundamentalna, to wynika z niej dla nas powinność wyjątkowej szczodrości, bezinteresowności oraz radykalizmu w służbie – aż do zaparcia się siebie, bo takim Sługą był Jezus: „A kto by chciał być pierwszym między wami, niech będzie niewolnikiem waszym, na wzór Syna Człowieczego, który nie przyszedł, aby Mu służono, lecz aby służyć i dać swoje życie na okup za wielu”. W tym miejscu może zrodzić się szereg pytań. W jaki sposób mamy: „opuścić wszystko”, „zostawić umarłym grzebanie ich umarłych”, „nie oglądać się wstecz”, „mieć w nienawiści swego ojca i matkę, żonę i dzieci, braci i siostry”, „stracić swoje życie”, żebyśmy nie pytali na końcu ze zdziwieniem: „kiedyż to nie usłużyliśmy Tobie?” „Z ochotą służcie, jak gdybyście służyli Panu, a nie ludziom – mówi święty Paweł, zwracając się do… niewolników.
 
Radykalizm, o którym mowa powyżej, może przybierać różne formy: nie można oczekiwać od małżonków tego samego, co od osób konsekrowanych (czasami na przykład księża proboszczowie wymagają od nadzwyczajnych szafarzy Komunii Świętej regularnego udziału w służbie liturgicznej, podczas gdy żona stoi sama „na kościele”), inne będą możliwości wdowy, która jak prorokini Anna „służy Panu dniem i nocą”, inaczej mogą służyć młodzi rodzice, inaczej starsi, których dzieci już wyfrunęły z gniazda, jeszcze inaczej osoby bezżenne czy emeryci.
 
Jaką miarą mierzyć zaangażowanie?
Zwykle stopień zaangażowania kojarzymy z ilością czasu poświęcanego na jakieś zadania, ale trzeba wprowadzić jeszcze drugie kryterium: uwagi, stopnia emocjonalnego zaabsorbowania, które pokazuje, przy czym stoi nasze serce. We wspólnotach Ruchu Światło-Życie mamy bardzo wiele sposobności do służby i wielką różnorodność form jej wypełniania. A przecież nie żyjemy w pustce i często zdarza się, że to właśnie od członków Ruchu oczekuje się w parafiach zaangażowania w najprzeróżniejsze działania, bo przecież łatwiej na przykład księdzu proboszczowi zwrócić się do kogoś sprawdzonego, solidnego, kto nie musi być prowadzony za rączkę, nie sprawi  kłopotów, zwykle nie odmówi, niż przyuczać nowe osoby i tracić czas na doglądanie ich pracy. 
 
Tak powstaje mit „ludzi niezastąpionych”. Niejednokrotnie nie potrafimy odmówić kolejnej prośbie (choć czujemy, że to już za wiele), bo brakuje nam zdrowej asertywności albo budzi się w nas poczucie winy lub też widzimy, że rzeczywiście nikt inny nie garnie się do pomocy. 
 
Jest też druga strona medalu: niekiedy sami „chcemy się realizować” w służbie, przekonani o własnej wyjątkowości. Wybujałe ego może być maskowane wielką służbą – dlatego św. Paweł zaczyna swój „Hymn o miłości” od paradoksu: „Gdybym rozdał na jałmużnę cały majątek, a ciało wystawił na spalenie, lecz miłości bym nie miał, nic bym nie zyskał”.
 
Dlatego pytając o miarę zaangażowania, warto zastanowić się, czy wszędzie jestem niezastąpiony, jaka służba jest ważniejsza, a która mniej istotna, czy potrafię organizować działania, dobrze gospodarować czasem, pracować w zespole-wspólnocie, czy chcę i umiem wychowywać kontynuatorów, następców?
 
Hierarchia wartości
Czas i uwaga poświęcane służbie wymagają sprawiedliwego ładu, ponieważ jego brak obraca najszczytniejsze wartości w ich przeciwieństwo. Dlatego w pochodzącej od Platona klasycznej teorii cnót, zwanych przez nas kardynalnymi, obok roztropności, męstwa, umiarkowania mamy jeszcze sprawiedliwość, która sprawia, że części duszy, którym odpowiadają poszczególne cnoty, kierują nimi w sposób właściwy i utrzymują równowagę. Nieroztropne męstwo może prowadzić do szalonej brawury, nieroztropne umiarkowanie do samowyniszczenia, nieumiarkowana „roztropność” do dręczących sumienie skrupułów i tak dalej. W katechizmie czytamy: „Sprawiedliwość jest cnotą moralną, która polega na stałej i trwałej woli oddawania Bogu i bliźniemu tego, co im się należy”. Tak rozumiana sprawiedliwość jest jednak podporządkowana miłości i miłosierdziu, bo dopiero one nadają służbie smak, gdy wychodzę poza postawę typu: „bo tak należy”. 
 
Nie chodzi o to, byśmy nieustannie roztrząsali skąd-dokąd, odcedzali komara, a przepuszczali wielbłąda – w służbie fascynujący jest bowiem także element niespodzianki, bezinteresownej gotowości przejścia niespodziewanych „dwustu kroków”. Istotne jest to, że bez właściwego rozpoznania ładu prędzej czy później wszystko się zawali i nikt poza diabłem nie będzie miał z tego pożytku.
 
Tę hierarchię wartości można by ustawić następująco: Bóg i więź z Nim – małżeństwo i rodzina – praca – zaangażowanie społeczne – rozrywka. Nie ja wymyśliłem taką kolejność – często mówią o niej rekolekcjoniści czy kierownicy duchowi.
 
Najczęściej służbę kojarzymy wąsko z zaangażowaniem społecznym (czy kościelnym) i wtedy pytanie o jej granice sprowadza się po prostu do kwestii czasu, a odpowiedź wydaje się prosta, na przykład: „Na tego typu działalność poświęcę pięć godzin w tygodniu”. To jednak wcale nie oznacza, że w pozostałych sferach automatycznie zaprowadzimy sprawiedliwy ład. 
 
Dlatego warto przyjąć inną perspektywę służby. Jeżeli, jak stwierdziliśmy na wstępie, jest ona formą naszej relacji z Bogiem, wtedy nie ma żadnych granic służby, każda chwila jest służbą: Bogu, małżonkowi, rodzinie, pracy społeczności, a także sobie. I tutaj jest miejsce nie tyle na wytyczanie granic, ile na zaprowadzenie owego sprawiedliwego ładu.
 
Bóg
 
„Bez Boga ani do proga” – mawiamy. Pierwszym kryterium wyznaczającym granice czasu i uwagi poświęcanych różnym służbom jest troska o moją osobistą więź z Bogiem. Alternatywa typu: „pomodlić się czy pomóc żonie w kuchni?” jest fałszywa – jedno z drugim ani trochę nie wchodzi w konflikt. 
 
Problem pojawia się wtedy, gdy z powodu zaabsorbowania „służbą” przestaje mi zależeć na czasie, który „tracę” dla Boga, gdy zaczynam czuć się samowystarczalny. Nawet najbardziej aktywne i altruistyczne życie w takiej ułudzie doprowadzi dość prędko do ruiny wszystkiego, co tak pieczołowicie wznoszę. Nieprzypadkowo św. Ignacy cytowaną na wstępie formułę nazwał „Fundamentem”. Modlitwa po prostu zabiera czas: Msza Święta, medytacja, czytanie Pisma Świętego czy różaniec muszą potrwać i jest to nienaruszalne. Jezus mówi jednoznacznie: „Kto kocha ojca lub matkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien. I kto kocha syna lub córkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien.” 
 
Małżeństwo
 
Istnieje niebezpieczeństwo nierównego zaangażowania małżonków przy równoczesnym braku akceptacji lub milczącej rezygnacji jednej ze stron. Mąż –prawie-ksiądz, a żona cicha myszka lub podrażniona lwica. Żona w Caritasie i czterech wspólnotach, a mąż praktyczny ateista. Jedna ze stron może być tak zaaferowana działaniem, że nie dostrzega subtelnych niepokojących sygnałów: smutku, wycofania się, rezygnacji, milczenia. Po Bogu moją pierwszą służbą ma być oddanie żonie, choć to może się wydawać jakieś mało spektakularne. 
 
Niedawno byłem na spotkaniu grupy mężczyzn, na którym dyskutowaliśmy o tym, w jakiej sferze życia powinniśmy być jeszcze bardziej radykalni. W pierwszej chwili zacząłem się zastanawiać nad jakimiś Dziełami (koniecznie przez duże „D”), po czym dość szybko zszedłem na ziemię. Uświadomiłem  sobie, że pierwszym (i najtrudniejszym) radykalizmem, na jaki powinienem się zdobyć, jest po prostu radykalizm w kochaniu mojej żony. Poza tym świetną sprawą jest wspólne zaangażowanie małżonków w jakieś pożyteczne dzieło – akurat Domowy Kościół stwarza w tym względzie wiele okazji. Dla nas taką służbą są warsztaty naturalnego planowania rodziny, prowadzone razem dla innych małżeństw w ramach stowarzyszenia Liga Małżeństwo Małżeństwu.
 
Rodzina 
 
„Pomagacie tyle innym małżeństwom, a dla nas nie macie czasu” – usłyszał mój zaangażowany we wspólnotę kolega od swojej dorastającej córki. To było już poważne ostrzeżenie, które skłoniło ich do zweryfikowania proporcji. Z naszego powołania małżeńskiego wynika służba dzieciom. Ale nie oznacza to, że mamy zamknąć się w domowym kręgu, bo częścią tej dobrze pojmowanej służby jest nauczenie naszych pociech radosnej ofiarności, bezinteresowności, hojności, wielkoduszności, miłosierdzia. Jeśli będą widziały, że ich rodzice potrafią bezpłatnie ofiarować innym swój czas, podzielić się pieniędzmi czy innymi dobrami, że nie są wyrachowani i chciwi, wtedy może same włączą się kiedyś w wolontariat i nie zatrzymają na poziomie konsumpcji. 
 
Jeden z naszych synów nieraz prowokacyjnie pyta, ile zarobimy za trzygodzinny kurs (który prowadzimy jako wolontariusze). Że niby nie cenimy siebie i swojego czasu. Takie świadectwo jest potrzebne, ale dzieci nie mogą dorastać w wiecznie pustym domu, bo ich rodzice działają na wszystkich możliwych frontach. Gdy nasi synowie byli mali, a my musieliśmy jechać gdzieś dalej na zajęcia z małżonkami, zawsze zabieraliśmy ich ze sobą. Było to uciążliwe logistycznie, ale mogliśmy ze sobą spędzić parę godzin, mknąc w dal małym fiatem. 
 
Praca zawodowa
Zauważmy że praca zawodowa w naszej hierarchii została postawiona przed zaangażowaniem społecznym (kościelnym). To może zaskakiwać, bo często bywa ona traktowana po prostu jako życiowa konieczność. Sprawa zacznie wyglądać inaczej, gdy również na swoją pracę zawodową spojrzymy jako na służbę (rodzinie, lokalnej społeczności, krajowi), a we współpracownikach zobaczymy ludzi ochrzczonych, tak jak my, w Imię Jezusa Chrystusa. 
 
Trudno niekiedy znaleźć właściwy balans pomiędzy życiem zawodowym a wiarą, małżeństwem i rodziną. Przyczyny takiej sytuacji leżą i w nas, i poza nami: wymaganie dyspozycyjności, niecierpiące zwłoki projekty, rozliczenia, presja na wynik, ale także: pracoholizm, zła organizacja czasu, pokusa kariery. A potem psują się relacje, dzieci domagają się coraz więcej, rozpada się małżeństwo, zagraża alkoholizm. 
 
Rozrywka

Może to dziwne, ale umieszczono ją na końcu. A przecież jest niezbędna, żeby nie przytłoczyło nas zmęczenie, byśmy się nie wypalili, nie popadli w zgorzkniałe pretensje do świata, który nie docenia naszego poświęcenia. Jezus wiedział, że uczniom potrzebne jest wytchnienie, gdy wrócili z misji, sam szukał chwil odosobnienia i wypełniał je modlitwą. Na Jego przykładzie widzimy, że także odpoczynek jest częścią służby. Nie odpoczywamy dla leniuchowania, tylko żeby odzyskać siły, zdobyć się na twórcze myślenie, lepiej zrozumieć innych, „zresetować” emocje, przywrócić pogodę ducha. To także jest część „sprawiedliwego ładu” służby. Nie dlatego, że coś mi się należy, tylko po to, żebym służył, jak należy.
 
Powtórzmy fragment Fundamentu św. Ignacego: „Inne rzeczy na powierzchni ziemi stworzone zostały dla człowieka i po to, by mu służyć pomocą w zmierzaniu do celu, dla którego został stworzony”. To właśnie jest sprawiedliwy ład.
 
Maciej Tabor
„Wieczernik” styczeń-luty nr 208/2016