DRUKUJ
 
Andrzej Gołąb
W drodze do Ojca, Budda czy Jezus?
materiał własny
 


W drodze do Ojca
Budda czy Jezus?

Przez wiele lat byłem związany z buddyzmem. Najpierw był to surowy i ascetyczny Zen praktykowany pod okiem wyświęconego w japońskich klasztorach Mistrza Philipa Kapleau, a później magiczny i kolorowy buddyzm tybetański, pełen tajemnych inicjacji, modlitw i mantr, niestrudzenie wszczepiany na polski grunt przez "świeckiego" Lamę Ole Nydhala. Dziś kiedy opowiadam o tym, jak Jezus przemienił moje życie, spotykam się bardzo często z propozycją porównania tych dwu doświadczeń duchowych - buddysty i chrześcijanina.

Szczególnie ludzi młodych, szukających dopiero swojej tożsamości, trawią rozterki i wątpliwości co do "wyłączności" chrześcijaństwa, jako jedynej zbawczej religii. Popularne jest przekonanie, iż w każdej religii chodzi o to samo i ważna jest przede wszystkim autentyczność naszego osobistego zaangażowania w to, co w wolności przyjmujemy do wierzenia.
Może gdyby udało się skonfrontować ze sobą doświadczenie duchowe takich osobowości jak np. św. Jan od Krzyża z jednej strony a Bodhidharma z drugiej, rzecz znalazłaby swoje wyjaśnienie, aczkolwiek nie zdziwił bym się gdybyśmy w odpowiedzi usłyszeli ich "święte milczenie".
Tak czy inaczej problem jednak istnieje i pozostawiony, może wielu nie tylko młodych ludzi, zwieść w niebezpieczne obszary złudzeń. Zamiast jednak porównywać religie, do czego nie czuję z żaden sposób upoważniony, spróbuję raczej porównać stan mojego serca przed i po spotkaniu z Jezusem. Może choć dla jednej osoby będzie to światłem.

 

JEZUS JEST OSOBĄ

Tym co nigdy nie było moim udziałem w najbardziej nawet mistycznych momentach buddyjskich praktyk medytacyjnych i co zresztą nie stanowi ich celu, jest doświadczenie spotkania z Bogiem jako żywą Osobą. Jezus znana mi wcześniej postać historyczna, guru garstki żydów i założyciel kolejnej religii, spotkał mnie osobiście, w konkretnym czasie, miejscu i przestrzeni mojego własnego życia, a dokładnie rzecz biorąc dogonił mnie pośrodku drogi, którą przed Nim uciekałem. Jego Osoba "wykorzystując" niejako bezsilność mojego zupełnie w tych czasach zdezintegrowanego JA, przedostała się wgłąb serca, oferując swoją nieustanną, delikatną i nieraniącą współobecność ze mną samym. Uwiodłeś mnie, Panie, a ja pozwoliłem się uwieść; ujarzmiłeś mnie i przemogłeś. (Jr 20:7)
A więc spotkanie z Jezusem jest egzystencjalnym doświadczeniem obecności drugiej Osoby, nie mającym jak sądzę precedensu w żadnej innej, najbardziej nawet zażyłej relacji międzyludzkiej. Osoba Jezusa przenika do serca i od tego momentu współistnieje z człowiekiem, wchodząc z nim w relację opartą na bezwarunkowej miłości i służbie - oczywiście tym który kocha i służy jest Bóg. To jest początek nawrócenia i początek chrześcijaństwa. Trzeba mieć przy tym jasną świadomość, iż spotkanie to jest wynikiem działania Boga a nie człowieka. Tak naprawdę to nie Ty szukasz Boga, ale Bóg szuka Ciebie, i to co możesz uczynić to po prostu dać się znaleźć i pozwolić się kochać. Łaską bowiem jesteście zbawieni przez wiarę. A to pochodzi nie od was, lecz jest darem Boga: nie z uczynków, aby się nikt nie chlubił. Jesteśmy bowiem Jego dziełem, stworzeni w Chrystusie Jezusie dla dobrych czynów, które Bóg z góry przygotował, abyśmy je pełnili. (...) On bowiem jest naszym pokojem. (Ef 2 - 8-10, 14).
Papież Jan Paweł II w swoich nauczaniach niezwykle trafnie opisuje konsekwencje takiego wydarzenia: "Spotkanie z Chrystusem zmienia radykalnie życie osoby, prowadzi ją do metanoi, czyli głębokiego nawrócenia umysłu i serca. (...) Dochodzi do niego w codzienności, w czasie i przestrzeni.(...) Ludzie prowadzący proste życie doznają przemiany, a nawet zmieniają imię. Jeżeli bowiem w życiu człowieka pojawia się Chrystus, oznacza to, że jego dzieje i osobiste plany ulegają zasadniczej zmianie. (...) Spotkać Chrystusa na drodze własnego życia często oznacza doznać uzdrowienia fizycznego".
Dokładnie tak wydarzyło się u mnie. Sytuacje beznadziejne wyjaśniły się, nierozwiązywalne problemy znalazły nagle nowe, niespodziewane zakończenia, wiele pytań doczekało się odpowiedzi, wiele ran zaczęło się goić a chorób uzdrawiać. Tak oto spełniło się słowo proroka Izajasza: >On wziął na siebie nasze słabości i nosił nasze choroby<. Mt 8:17. Egzystencjalne poczucie samotności pośród tłumów i znikomości wobec bezmiaru wszechświata ustąpiło miejsca doświadczeniu obecności drugiej Osoby, Jego Pokoju i Miłości. Nareszcie, w moim życiu pojawił się Ktoś kto mnie rozumie, kocha i tak wiele może, a przy tym wszystkim znajduje się bliżej mnie niż czubek mojego własnego nosa.

 

WYSIŁEK "BEZ WYSIŁKU"

Jako buddysta, każdy szczebelek "drabiny doskonałości" pokonywałem własnym wysiłkiem. W Zenie było to zmaganie się z nierozwiązywalnymi intelektem "problemami medytacyjnymi" zwanymi koanami i dziesiątki godzin spędzonych przed ścianą, w dostojnej pozycji pełnego lotosu. W tybetańskiej Wadżrajanie "zaliczałem" oczyszczające ciało i umysł praktyki 100.000 pokłonów i równie wielu mantr odmawianych w świecie coraz bardziej skomplikowanych wizualizacji. Postęp wymagał mojego wysiłku, nawet wtedy, gdy celem był stan "bez wysiłku".
Przy Jezusie chciałem czynić podobnie: spać na gazecie, mało jeść, dużo się modlić i na kolanach iść do Częstochowy. Ale On nieustannie prosi mnie, abym pozwolił Jemu wysilać się i na niego przerzucał wszystkie swoje troski. Jedyną rzeczą, jakiej ciągle oczekuje, to moja postawa całkowitego otwarcia się i zawierzenia Jemu. Wszystkie troski wasze przerzućcie na Niego, gdyż Jemu zależy na was. (1 Ptr 5:7)

 

JESTEM SYNEM

Jednym z najbardziej typowych koanów zadawanych przez Mistrzów Zen młodym adeptom do Nirwany jest zagadnienie "Kim jestem?" lub "Jaka była moja pierwotna Twarz przed narodzeniem się moich rodziców?". Jezus nie tyle daje odpowiedź na te pytania, co sam staje się odpowiedzią.
Wyobraź sobie sytuację, iż któregoś dnia u drzwi Twojego mieszkania rozlega się dzwonek. Pora na wizyty nie jest zbyt odpowiednia, więc podejrzliwie spoglądasz przez wizjer. Za drzwiami stoi mężczyzna, kropla w kroplę podobny to znanego Ci z telewizji amerykańskiego dyplomaty. Otwierasz zaskoczony i pytającym spojrzeniem zapraszasz go do środka. On w progu informuje cię, że zważywszy Twoje zaszczytne pochodzenie, chciałby złożyć Ci pewną atrakcyjną propozycję. Po krótkiej rozmowie okazuje się, iż jesteś bardzo blisko spokrewniony z prezydentem Stanów Zjednoczonych, który za pośrednictwem tegoż tajemniczego dyplomaty składa Ci propozycję objęcia wysokiego urzędu w Białym Domu.
- Ale co z moim dotychczasowym życiem, z moimi planami, zobowiązaniami, niespłaconymi kredytami i rozpoczętymi pracami? - pytasz zaskoczony.
- To już zostało dawno załatwione, długi oddane, prace dokończone. Pan Prezydent zadbał o wszystko. Jesteś wolny, możesz wyjechać nawet zaraz. - uśmiecha się przyjacielsko dyplomata.
- A moi bliscy, przyjaciele, krewni, rodzina? - nie dajesz za wygraną.
- Wszystkich, których kochasz, możesz zabrać ze sobą - ucina grzecznie dyplomata i wręcza Ci plik paszportów in blanco.
To jest dobra nowina, prawda? Ale prawdziwie Dobrą Nowinę przyniósł Jezus. Uświadomił mi, że jestem synem Boga. Jego ukochanym dzieckiem. Wszystkie inne moje "jestem" to zadania "na chwilę", role, który sam sobie narzuciłem i maski pod którymi się ukrywam. Owszem, jestem Polakiem, mężczyzną, mężem, ojcem, pracownikiem, tym, tamtym i mogę tym wszystkim nadal pozostać, ale przede wszystkim jestem Osobą, dzieckiem Boga, który także jest Osobą i który z miłości do mnie posyła swojego syna, a więc mojego brata - Jezusa Chrystusa. Gdy jednak nadeszła pełnia czasu, zesłał Bóg Syna swego, zrodzonego z niewiasty, zrodzonego pod Prawem, aby wykupił tych, którzy podlegali Prawu, abyśmy mogli otrzymać przybrane synostwo. Na dowód tego, że jesteście synami, Bóg wysłał do serc naszych Ducha Syna swego, który woła: Abba, Ojcze! A zatem nie jesteś już niewolnikiem, lecz synem. Jeżeli zaś synem, to i dziedzicem z woli Bożej. Wprawdzie ongiś, nie znając Boga, służyliście bogom, którzy w rzeczywistości nie istnieją. (Ga 4: 4-8).

 

HISZPAŃSKI PIEKARZ

Jezus wskazując nieustannie na Ojca, uczy przyjmować prawdę o Jego szalonej miłości do każdego z nas i chce towarzyszyć Tobie i mnie w drodze powrotnej do domu, który kiedyś dobrowolnie opuściliśmy, próbując na wszelki sposób zabezpieczyć się, jak bohater historyjki pt. Hiszpański piekarz, którą pozwolę sobie zacytować, za Jose a Prado Floresem:
Podczas wojny domowej Hiszpanie emigrowali do Meksyku. Między nimi był osiemnastoletni chłopiec, który nazywał się Venancio Fernandez. Jedyny problem, jakiego nie miał podczas tej bolesnej przeprawy, to oplata za nadwyżkę bagażu, ponieważ miał ze sobą tylko dwie koszule i parę pocerowanych spodni.
Kiedy przyjechał do Yeracruz, zaczął pracować w sklepie swojego wujka z artykułami spożywczymi. Kilka lat później ożenił się i otworzył piekarnię w mieście Puebla. Z wielkim trudem, poświęceniem i dzięki oszczędzaniu zdołał zebrać pewien kapitał i przenieść się z całą rodziną do miasta Meksyk, gdzie kontynuował pracę piekarza. Ludzie już nie mówili na niego "Venancio". Teraz był "panem" - Don Venancio, osobą szanowaną i poważaną; palił duże cygaro i próbował oszczędzać, ile tylko było można.
Minęło 20 lat od jego przyjazdu do Meksyku, kiedy pewna agencja turystyczna zaproponowała mu bardzo korzystną podróż statkiem do Hiszpanii dla całej jego rodziny. Istniały specjalne bilety rodzinne i nie wolno było przepuścić takiej okazji. Żona Don Venancio, która wykorzystywała wszystkie oferty, namówiła męża, aby wydal swoje oszczędności na spokojną podróż do Hiszpanii. Don Venancio, chcąc zaoszczędzić jak najwięcej podczas przeprawy statkiem, zanim znalazł sięna nim w Yeracruz, upiekł sobie bardzo dużo bochenków chleba, kupił 15 kilogramów sera i wsiadł na statek płynący w stronę ziemi jego przodków.
W pierwszy dzień cala rodzina zjadła ze smakiem świeży chleb z kawałkiem dobrego sera. Na drugi dzień wszyscy byli jeszcze tak radośni podekscytowani, że bez wahania zjedli ten sam chleb z serem. Potem jedli ser z chlebem, a potem znowu chleb z serem. Na piąty dzień jedli chleb, ser i chleb, a dzień później ser, chleb i ser.. Pod koniec tygodnia nabrali jasnożółtego koloru sera. Nikt się do nich nie zbliżał, ponieważ wszyscy myśleli, że zachorowali na żółtaczkę. W dniu, w którym mieli przybyć do portu hiszpańskiego zdali sobie sprawę, że wysiłek, który wkładali w to, by pogryźć chleb, osłabił ich zamiast dodać im siły. Żona znowu przekonała don Venancio, żeby uczcić przyjazd do Hiszpanii bogatym i obfitym obiadem w restauracji pierwszej klasy na statku. Jednej rzeczy tylko byli pewni: tego wieczoru nie zjedliby ani chleba, ani sera.
"Gdzie jest restauracja pierwszej klasy?" - spytał don Ve-nacio kapitana statku.
"Proszę mi pokazać bilet" - rozkazał oficer.
"A niech to diabli! - odpowiedział don Venancio - ja zapłacę, po to tyrałem przez 20 lat!"
"Proszę mi wybaczyć, ale z restauracji pierwszej klasy mogą korzystać tylko pasażerowie mający specjalny bilet pierwszej klasy".
Ze złym humorem, typowym dla Baska, któremu się ktoś sprzeciwił, z twarzą jeszcze bardziej bladożółtą ze złości wyciągnął bilet cały pognieciony i wydający bardzo silny zapach sera.
Oficer przeczytał bardzo wolno:
"Venancio Fernandez". Potem ze zdziwieniem dodał:
"A niech to! Don Venancio, pana rodzina ma wspaniały bilet! W cenę tego biletu wliczone są trzy posiłki dziennie w restauracji pierwszej klasy przez cały czas podróży!".

* * *

Dla człowieka, który poszukuje tzw. sensu życia i określenia swojej własnej tożsamości, buddyzm i wszelkiego innego typu "rewelacyjne" propozycje Wschodu są kuszącą i atrakcyjną "receptą na szczęście". Niestety, po latach okazuje się, że ten oddech wolności o orientalnym posmaku, nie jest w stanie zaspokoić niespełnionej ciągle tęsknoty za Miłością. W Kościele Chrześcijańskim, a takim bez wątpienia jest Kościół Katolicki jedyną atrakcją jest żywa Osoba Jezusa Chrystusa. Nie jesteś pozostawiony sam sobie i nie musisz wielokrotnie i często nadaremnie próbować niemożliwej wspinaczki do nieba: istnieje bowiem to sanktuarium chwały, którym jest najświętsza Osoba Pana Jezusa, gdzie to co Boskie i to co ludzkie spotyka się w uścisku, który nigdy nie zostanie rozerwany. Słowo stało się ciałem, podobnym do nas we wszystkim orócz grzechu. Ono napełnia Boskością chore serce ludzkości i udzielając jej Ducha Ojca uzdalnia je, by przez łaskę stało się Bogiem. (Jan Paweł II - Orientale Lumen, 15).
Czy Jezus wydarzy się w Twoim życiu, zależy tylko od tego czy otworzysz mu drzwi, czy też będziesz podejrzliwie spoglądał przez wizjer. On nieustannie czeka.

 

----------------------------------------------------------
- Wszystkie cytowane w tekście wypowiedzi Jana Pawła II pochodzą z Jego katechez środowych: "Chrześcijanin Uczniem Chrystusa" - Audiencja generalna 6.IX.2000 i "Decydujące spotkanie z Chrystusem - Słowem, które stało się Ciałem" - Audiencja generalna 9.VIII.2000.
- Opowiadanie "Hiszpański Piekarz" pochodzi z książki Jose H. Prado Floresa Idźcie i ewangelizujcie ochrzczonych w przekładzie Krzysztof Dziadonia

Andrzej Gołąb
www.kerygmat.Jezus.pl