DRUKUJ
 
Redakcja Drogi
Rezerwat szalonych komputerów
Droga
 


Rozmowa z Marcinem Koziołem
 
Dawniej komputery były obok nas – choćby na biurku. Teraz często są przy nas – nosimy komputer w torbie lub smartfona w kieszeni. Czasami są na nas – założone jako smartwatch. Lada moment zostaną wbudowane w okulary rozszerzające rzeczywistość.
 
Czy pamięta Pan swój pierwszy komputer?
 
Oczywiście. Mój tata, informatyk, wypożyczył z pracy ZX Spectrum, nazywany pieszczotliwie gumiaczkiem z powodu gumowych klawiszy. To była pierwsza połowa lat 80. Rok lub dwa lata później rodzice podarowali mi taki właśnie komputer.
 
Pierwszą książkę dla fanów mikrokomputerów wydał Pan w wieku 15 lat. Jak to się udało?
 
Od gier szybko przeszedłem do nauki programowania. Pierwsze komendy Basica poznawałem dzięki tacie, kiedy miałem sześć lat. Potem uczyłem się już sam, przepisując programy z takich czasopism jak „Bajtek”. Kiedy podrosłem, zafascynowałem się multimedialnymi możliwościami komputera Commodore Amiga. Chciałem go mieć. Trochę pieniędzy uzbierałem sam, o resztę poprosiłem rodziców. Ulegli namowom. Szybko nauczyłem się programować w języku Amiga Amos. Potem postanowiłem napisać książkę o programowaniu. Pisałem wieczorami po odrobieniu lekcji. Wysłałem wydruk do dwóch wydawnictw, a po jakimś czasie znalazłem książkę w księgarni. Początek lat 90. to były takie dziwne czasy, że wydawcy niekiedy najpierw wydawali książkę, a dopiero potem zajmowali się formalnościami. Mocno się zdziwili, odkrywając, ile mam lat.
 
Rok później jako pierwszy Polak został Pan stypendystą znanej szkockiej uczelni Gordonstoun. Jakie osiągnięcia zapewniły Panu stypendium?
 
Uwagę komisji zwróciły moje książki informatyczne, profesjonalnie wydane i sprzedawane w całej Polsce. Równie duże zdziwienie wywołały dwa tomiki poezji, które, choć wydane amatorskimi metodami, zdobyły nagrody na konkursach literackich. Organizowałem też wieczory poetyckie. To chyba ta dość nietypowa kombinacja zainteresowań i umiejętności pozwoliła mi przejść kilka etapów kwalifikacji.
 
Czy trudno było się odnaleźć na tej uczelni?
 
Wyzwaniem było odcięcie od domu, a jeszcze większym od języka polskiego. Byłem tam pierwszym i jedynym Polakiem. I miałem dopiero 17 lat. Jednak szybko sobie z tym poradziłem i zacząłem korzystać z niezwykłych możliwości, jakie dawała szkoła. Niesamowicie wyposażony departament informatyki niemal od razu stał się moim ulubionym miejscem. Ale kiedy zobaczyłem departament teatralny i poznałem wykładowców, poprosiłem o zamianę fizyki na teatrologię. Do kompletu głównych przedmiotów doszła jeszcze matematyka i nauka o biznesie. Była to egzotyczna kombinacja, ale okazało się, że potrafię dobrze przygotować się do matury z tak różnych przedmiotów.
 
Tańczył Pan przed królową Elżbietą II. Jak do tego doszło?
 
To historia jeszcze z czasów Gordonstoun. Królowa przyjechała odwiedzić swoje wnuczęta, które uczyły się w mojej szkole. Departament teatralny zaplanował pokaz dla królewskiej pary – krótką improwizację w wykonaniu uczniów, coś w rodzaju tańca, choć raczej bliżej temu było do pantomimy. Miałem zaszczyt wystąpić przed królową i jej mężem. Jednak ktoś nadmiernie wypastował podłogę i o mało nie wylądowałem w objęciach Jej Wysokości. Na szczęście, w porę opanowałem sytuację. A królowa podeszła do mnie, obdarzyła ciepłym babcinym uśmiechem i zadała kilka pytań.
 
Nadal pasjonuje się Pan komputerami. Pisze Pan o nich w książce „Szalona historia komputerów”. Dlaczego warto po nią sięgnąć?
 
Ta multimedialna książka pozwala przekonać się, jak wyglądały komputery jeszcze całkiem niedawno. I jak szalenie różniły się od tych, których używamy dzisiaj. Dla mnie komputery to nie tylko urządzenia, ale przede wszystkim ludzie. Poznajemy więc wynalazców i ich szalone historie. Na przykład Polaka, który mimo niezwykłych odkryć, w końcu zajął się... hodowlą świń. Dzięki ukrytym w książce kodom, możemy na telefonie obejrzeć krótkie filmy lub przenieść się na strony internetowe, np. zasymulować działanie maszyny szyfrującej. To okazja do podróży w czasie.
 
Jak według Pana będą wyglądały komputery za 20 lat?
 
Dawniej komputery były obok nas – choćby na biurku. Teraz często są przy nas – nosimy komputer w torbie lub smartfona w kieszeni. Czasami są na nas – założone jako smartwatch. Lada moment zostaną wbudowane w okulary rozszerzające rzeczywistość. Nawet nie za 20, ale już za 10 lat komputery będą… w nas. W jakiś sposób wszczepione lub połykane w miniaturowej kapsule. Będą w cudowny sposób monitorować nasze czynności życiowe, ostrzegać o zagrożeniach, a jednocześnie będą rozszerzać nasze możliwości i umiejętności.
 
Kolekcjonuje Pan stare, rzadkie komputery. Które i dlaczego zajmują szczególne miejsce?
 
Najważniejszy jest ZX Spectrum, mój pierwszy komputer. W kwietniu model ten obchodził 35. urodziny. Zbieram głównie jego poprzedników i następców. A także jego klony, które powstawały niemal na całym świecie – od Rosji po Amerykę Południową. W Polsce oczywiście również.
 
Ile ich jest i jak często trzeba z nich ścierać kurz?
 
Komputerów jest kilkadziesiąt. Oprócz tego sporo dodatków i oprogramowania. Przechowuję je w magazynie poza domem, gdzie leżą w oryginalnych pudełkach. Nie trzeba ich więc odkurzać. To mój rezerwat szalonych komputerów. Od czasu do czasu wybieram jakiś okaz i przywożę do domu, by zwyczajnie się nim nacieszyć. Teraz mam u siebie „trzech tenorów” z lat 80. Jest ZX Spectrum, ale tuż obok stoją komputery spoza głównej kolekcji – Atari 65XE i Commodore 64. Trzy najbardziej popularne komputery w Polsce w drugiej połowie lat 80. w jednym miejscu!
 
Po co je Pan gromadzi?
 
Dzięki nim mogę wrócić do dzieciństwa. Mają też wartość muzealną. Ale nie chodzi o pieniądze, to nie jest inwestycja. Chyba że inwestycja w pamięć o cudach techniki i ludziach, dzięki którym mogły powstać.
 
Jest Pan człowiekiem wielu pasji. Kolejną z nich są podróże. Zwiedził Pan ponad 40 krajów. Czy odbył już Pan swoją podróż życia?
 
Ta wciąż przede mną. Od roku uczę się jazdy konnej, by latem tego roku spędzić prawie dwa tygodnie w siodle, przemierzając niższe partie Kaukazu. Być może to będzie wyprawa życia. Choć zapewne, kiedy się skończy, uznam, że będzie następna.
 
Jaka jest Pana recepta na pogodzenie licznych pasji z pracą zawodową, w której zajmuje się Pan mediami elektronicznymi?
 
Dobra organizacja pracy. Wcześnie wstaję, wtedy najlepiej mi się pisze. Potem jest czas na inne obowiązki zawodowe i spotkania. Po pracy – dwa, trzy razy w tygodniu trening konny.
 
Co robić, aby pasja mogła stać się w przyszłości pracą? Żeby móc zarabiać na tym, co się lubi? Jak widać, jest to możliwe.
 
Nie robić niczego na siłę. Słuchać intuicji. Gdybym zamknął się tylko w liczbach i komputerach, jak wszyscy wokół sugerowali, byłbym pewnie programistą. Ale ja poczułem, że moją najmocniejszą stroną jest łączenie zainteresowania komputerami z zupełnie innymi, bardziej artystycznymi umiejętnościami i pasjami. Trzeba też wypatrywać możliwości i nie bać się z nich korzystać. I nie warto ograniczać się tylko do uczenia się. Lepiej od razu wykorzystywać nowe umiejętności. To pozwala zdobyć doświadczenie. A to jest najcenniejsze w pracy.
 
Redakcja
Droga 9/2017