DRUKUJ
 
Mirosław Pilśniak OP
Rytualne zaprzeczanie rytuałom
List
 


Przyszedł do mnie kiedyś zatroskany młody człowiek. Żalił się, że nie ma, niestety, warunków na zamieszkanie z narzeczoną. Jednocześnie zapewniał mnie, że sypiają ze sobą, kiedy tylko mogą. Zatkało mnie. Miał poczucie winy, że nie mieszka z kobietą, ale ratował się myślą, że nie jest taki do końca nieodpowiedzialny, bo przecież współżyje z nią. Nie mógł zrozumieć mojej reakcji. Dla niego zamieszkanie razem było przejawem dojrzałości i miłości.

 

Paradoks tej sytuacji polega na swoistym odwróceniu wartości. Współczesna Sodoma i Gomora - czyli coś gorszącego - byłaby wtedy, gdyby dziewczyna nie mieszkała z chłopakiem. Sądzę, że w taki sposób myśli dzisiaj wiele par. Ludzie poznają się, zamieszkują razem, potem ewentualnie biorą ślub. Stopniowo zanikają tradycyjne zwyczaje, które kiedyś pełniły rolę inicjacyjną, przygotowującą do założenia rodziny.

 

Od swatów do wesela


Dawniej, zwłaszcza na polskiej wsi, można było spotkać wiele zwyczajów przedślubnych. Najpierw, zanim decydowano się na zaręczyny, rodzina pana młodego sprawdzała, czy nie zostanie on odrzucony przez pannę młodą. Organizowano więc tzw. swaty, których celem było skojarzenie pary i uzyskanie zgody na małżeństwo. Swat szedł z kawalerem do domu panny młodej, a jej rodzina - mimo że często wizyta była wcześniej ustalona - zawsze udawała zaskoczoną. Zanim przybyłych gości wpuszczono do środka, odbywały się tradycyjne targi, w których goście mieli przekonać gospodarzy, że kawaler jest odpowiednim kandydatem na męża.

 

Kolejnym etapem były zaręczyny, zwane też zrękowinami. Mogły się odbyć tego samego dnia, co wizyta swatów, ale często bywały osobną uroczystością. Zazwyczaj uczestniczyła w nich nie tylko najbliższa rodzina, ale też sąsiedzi, a czasem wybrani wcześniej drużbowie i druhny. Zrękowiny odbywały się w domu panny młodej, dlatego często następowały po nich jeszcze tzw. przeziory lub oględy, czyli wizyta dziewczyny i jej rodziny w domu przyszłego pana młodego. Następnie świętowano zaślubiny i uroczyste przeprowadzenie panny młodej do domu pana młodego. Ten zwyczaj przetrwał do dziś w postaci wesela. Od 1000 r. dodatkowym, stałym elementem rytuału małżeńskiego było błogosławieństwo biskupa. Młodzi mogli sobie złożyć przysięgę i zawrzeć sakramentalne małżeństwo - bez obecności księdza - ale przychodzili do katedry, bo chcieli nie tylko społecznej, ale również kościelnej akceptacji. Pragnęli potwierdzenia sakramentalności swojego małżeństwa.

 

Wspomniane etapy i związane z nimi rytuały miały charakter publiczny - dokonywały się głównie na rodzinnych spotkaniach, czasem uczestniczyli w nich sąsiedzi. Podkreślano przez to, że małżeństwo nie jest prywatną sprawą małżonków, że są przecież odpowiedzialni nie tylko za siebie, ale też za wychowanie przyszłych dzieci. Dlatego wszystkich obchodzi, jak żyją i jakimi chcą być rodzicami.

 

Wchodzić drzwiami, nie oknem

 

Dzisiaj, gdy mężczyzna i kobieta mieszkają razem, często nie wiadomo, czy są już po ślubie, czy jeszcze nie. A stykający się z nimi ludzie powinni wiedzieć, z kim mają do czynienia. Inaczej bowiem rozmawia się z czyimś mężem, a inaczej z młodym człowiekiem, który jest ewentualnie kandydatem na męża.

 

Gdy byłem proboszczem, często przychodzili do mnie młodzi ludzie „załatwiać ślub". Jeżeli widziałem, że mają ten sam adres, pytałem wprost, co się stało, że już zamieszkali razem. Częstym powodem były kwestie finansowe albo to, że pochodzili z różnych miejscowości i znaleźli się razem w nieznanym, wielkim mieście. Czasem mówili, że nie byli pewni, czy mogą być małżeństwem i wcześniej chcieli „się sprawdzić". Z dłuższej rozmowy wynikało, że wspólne mieszkanie wcale nie dało im większej pewności co do siebie nawzajem, wcale nie przyspieszyło decyzji o małżeństwie. Młodzi trwali więc w takim zawieszeniu.

 

Pamiętam historię młodej dziewczyny, którą - jako dorosłą osobę - przygotowywałem do chrztu, potem razem z narzeczonym przychodziła na spotkania przedmałżeńskie. Trudno w to uwierzyć, ale nie wiedziała, że Kościół jest przeciwny zamieszkaniu razem przed ślubem. Myślała, że to coś normalnego i naturalnego, gdyż tak postępowali jej znajomi. Bardzo się zdziwiła, kiedy przedstawiłem jej katolickie nauczanie i nie mogła zrozumieć, dlaczego jest właśnie takie.

 

Ponieważ chciała być posłuszna Kościołowi, zaproponowałem jej, żeby zaufała i nie mieszkała z chłopakiem. Opowiedziała mi potem historię, która wydarzyła się podczas imprezy w domu narzeczonego. Było wielu znajomych, bawili się całą noc. Około 3.00 nad ranem wszyscy kładli się spać gdzie popadnie, tylko ona poprosiła, aby odwieźć ją do domu jej rodziców. „Do jakiego domu?" - pytano ją. Nikt nie mógł zrozumieć, o co jej chodzi. Uparła się jednak i dopięła swego. Był to pewien znak, który na jej znajomych zrobił duże wrażenie. Zobaczyli, że istnieje różnica pomiędzy mieszkaniem ze sobą bez ślubu, a życiem małżeńskim. W krótkim czasie wielu z nich, żyjących wcześniej bez ślubu, zdecydowało się na małżeństwo. O to właśnie chodzi, żeby pokazywać wartość kolejnych etapów poznawania siebie. Nie jest bez znaczenia, czy wejdziesz w związek małżeński „drzwiami" czy „oknem". Wchodząc oknem, możesz sobie zrobić krzywdę.

 

Jak Pan Bóg przykazał

 

Nie jesteśmy w stanie powrócić do starych zwyczajów, zresztą nie o to chodzi, by na siłę podporządkowywać się niezrozumiałym rytuałom. Warto najpierw zrozumieć ich wartość i na tej podstawie wypracować drogę do małżeństwa. Proponuję cztery etapy wzajemnego poznawania siebie.

 

Najpierw musi być jakiś impuls, coś, co powoduje, że spodoba mi się ta a nie inna dziewczyna czy ten a nie inny chłopak. Chcę tę osobę bardziej poznać, dowiedzieć się, kim jest, gdzie mieszka, ile ma lat, co robi w życiu.

 

Potem jest czas na zaangażowanie się, na świadome budowanie więzi. Na czym to polega? Jeżeli na przykład mam do wyboru pójście do cioci na imieniny albo wyjazd w góry, to - jeżeli jest to ważne dla tej drugiej osoby - wybiorę imieniny. I musi być wiele takich „heroicznych" decyzji, aby potwierdzić, w praktyce dokonany wcześniej wybór, aby uznać za ważne to, co jest ważne dla drugiego człowieka. Ten etap powinien trwać przynajmniej rok, może dwa. Wtedy trzeba sobie postawić pytanie, czy moglibyśmy być małżeństwem. Jeżeli odpowiedź brzmi: „tak", warto zaręczyć się, czyli złożyć obietnicę zawarcia małżeństwa.

 

Obecnie narzeczeństwo jest niezrozumiałe, a przez to zbanalizowane i wyśmiewane. Przyznaję, że tylko dwa razy zdarzyło mi się, że ktoś poprosił mnie o błogosławieństwo na czas narzeczeństwa. Musiałem wymyślić jakiś obrzęd, ponieważ dziś Kościół nie proponuje żadnego oficjalnego rytuału na tę okazję.

 

Narzeczeństwo powinno trwać krótko: trzy, cztery miesiące. Wtedy jest czas na pójście do proboszcza po świadectwo chrztu i załatwienie wszystkich innych formalności. Jeżeli młodzi ludzie oświadczają mi, że chcą być małżeństwem i już nawet się zaręczyli, ale ślub planują dopiero za kilka lat, pytam ich, jak sobie ten czas wyobrażają. Najczęściej, niestety, kończy się wspólnym zamieszkaniem. Potem przychodzą ochrzcić dziecko. Gdy pytam ich, dlaczego jeszcze się nie pobrali, odpowiadają, że oczywiście wezmą ślub, nawet już go zaplanowali na 2009 r. Stwierdzili, że wtedy będzie dobry czas, że zdążą się przygotować i dobrze poznać. Tylko co oni robili do tej pory?

 

Zdarza się też druga skrajność - młodzi zawierają ślub dla świętego spokoju, bo rodzina nalega, bo ksiądz nie ochrzci dziecka. Dla nich samych sakrament małżeństwa często nie ma wymiaru religijnego. Mam wtedy wątpliwości co do jego ważności, zastanawiam się, czy - przy tak małej świadomości uczestników - to wciąż jest sakrament, czy może tylko pusty rytuał. Bardzo uroczysty ślub pary, która już mieszka ze sobą, ma sens, jeżeli rzeczywiście oznacza zmianę życia: nawrócenie, powrót do Kościoła i chęć cieszenia się tym. Pamiętam ślub pary, która po latach życia razem, zawarła sakrament małżeństwa. Zaprosili swoich znajomych i stanęli do tego ślubu w albach, wtedy też chrzcili dzieci. Ślub kościelny był dla nich czytelnym znakiem, gestem powrotu do Kościoła, do pełnej Komunii.

 

Zawsze jest szansa

 

Spłycone podejście do rytuału świadczy o barbarzyństwie współczesnego świata i niedostrzeganiu ukrytej rzeczywistości. Można powiedzieć, że mamy dzisiaj do czynienia ze zjawiskiem rytualnego zaprzeczania rytuałom. Ludzie często nie zdają sobie sprawy, że troska o budowanie relacji przed ślubem wpływa na dalsze, już małżeńskie, życie. Z badań wynika, że pary, które mieszkały razem przed ślubem, są sześć razy bardziej narażone na rozpad związku niż te, które poczekały ze wspólnym zamieszkaniem. Nie jest jednak tak, że ktoś, kto nie przeszedł etapów inicjacji w małżeństwo jest całkowicie skazany na życiową porażkę. Jeżeli dowiedział się, że jest w grupie, która jest sześć razy bardziej narażona na poważniejsze problemy, to może się spodziewać, że będzie miał najprawdopodobniej sześć razy więcej kryzysów niż inni. Być może będzie go to wszystko kosztować więcej wysiłku, ale gdy go podejmie, może nadrobi stracony czas.

 

Bywa tak, że jeszcze przed ślubem ktoś widzi złe skutki swoich decyzji. Bardzo ich żałuje, ale jednocześnie wie, że czasu nie można cofnąć. Staram się mu wtedy uświadomić, że wiele błędów można naprawić, ale prawdopodobnie będzie trzeba pokonać wiele trudności. Ktoś taki ma wtedy jasność co do sytuacji, w której się znajduje, i wie, że czasem po prostu musi wytrzymać. Mam nadzieję, że jest to jakaś nadzieja dla tego konkretnego człowieka. Nigdy nie jest za późno, żeby walczyć o swoje małżeństwo.

 

Trzeba pokazywać, że szczęśliwe związki istnieją i są możliwe, ponieważ ludzie często takich nie znają. Pamiętam, że kiedyś przy produkcji telewizyjnego programu o rodzinie dziennikarka zapytała mnie: „Ojciec naprawdę wierzy, że istnieją trwałe małżeństwa?". Odpowiedziałem: „Tak. Znam takie". Promieniują one czymś niezwykłym i myślę, że są szansą na zmianę tego plastikowego świata. Świata, w którym wierność wydaje się dziwnym hobby.

 

Mirosław Pilśniak OP

List 02/2008