DRUKUJ
 
Bartłomiej Dobroczyński
Czy spowiedź leczy?
List
 


Czy można mówić o uniwersalnym mechanizmie psychologicznym, który sprawia, że człowiek, po zwierzeniu się innym z tego, co w jego życiu było złe, bolesne, poczuje się lepiej?

 

Wydaje się, że tak. Spójrzmy na ten mechanizm podobnie, jak patrzono na chorobę w medycynie ludowej czy też jak patrzy na nią współczesna medycy­na, bo wbrew pozorom, podstawowe założe­nie niewiele się zmieniło. W ogromnej liczbie przypadków uważa się, że choroba wiąże się z wniknięciem do organizmu człowieka czegoś obcego, czegoś, co sieje w nim spustoszenie. Szamani uważali, że choroby wywołują złe du­chy. Obecnie miejsce duchów zajęły bakterie i wirusy. Większość praktyk szamańskich czy zabiegów medycznych polega więc na pozby­ciu się „szkodników" (duchów, bakterii itp.) z organizmu.

 

Nie zamykaj psa w komórce

 

Zróbmy eksperyment myślowy i popatrzmy na spowiedź jak na zabieg medyczny, polegają­cy na wyrzucaniu choroby na zewnątrz. Zło moralne czy pamięć o wyrządzonej komuś krzywdzie wywołują u osoby mającej choć tro­chę wrażliwe sumienie konsekwencje natury psychologicznej czy duchowej. Oczywiście, najbardziej poszkodowany jest ten, kto został skrzywdzony. Ale także osoba wyrządzająca zło, w pewnym sensie sama skrzywdziła sie­bie.

 

Po pierwsze, złe czyny i negatywne emocje niejako „zatruwają" jej własne procesy psy­chiczne. Tak jak choroba, choć zlokalizowana jest w jednym miejscu, ma wpływ na funkcjo­nowanie całego organizmu (choruje całe cia­ło), tak samo zły moralnie czyn oddziałuje na całe życie duchowe (chora jest dusza). Wina absorbuje człowieka, pochłania go czy, jak by powiedzieli współcześni psychologowie, „obciąża jego zasoby": jeżeli oszukałem ko­goś wczoraj i wiem, że źle zrobiłem, to trudno mi przestać o tym myśleć. W dawniejszych podręcznikach teologii moralnej mówiło się o szczekającym psie sumienia - i jest to trafna analogia.

 

Po drugie, człowiek jest istotą społeczną i w związku z tym to, jak o sobie myśli, w jaki sposób siebie postrzega, w ogromnej mierze zależy od tego, jak myślą o nim inni. Społe­czeństwo narzuca nam pewne normy postę­powania, oczekuje, że będziemy zachowywać się tak, a nie inaczej, i na wiele sposobów in­formuje nas o tym, czy się do tych oczekiwań dostosowujemy. Jeśli przekroczyliśmy ważne normy, niechybnie spotkamy się z odrzuce­niem, potępieniem i pogardą. Pojawia się w nas wówczas poczucie winy. Można zaryzy­kować stwierdzenie, że świadomość tego, w jaki sposób nasze nieakceptowane zachowa­nie zostało odebrane, działa w nas jak wirus. Toczy wówczas naszą psychikę niczym kornik drzewo i w pewnym sensie rozkłada ją od środka. Relacje z innymi, spotkania i rozmo­wy zostawiają w nas pewien ładunek emocji, rodzaj energii. Pozytywna informacja zwrotna, którą otrzymujemy, pochwała, jest w stanie na­tchnąć nas wiarą, dodać nam sił. Na podobnej zasadzie niekorzystne, potępiające informacje z zewnątrz mogą nam odbierać siłę i wiarę we własne możliwości.

 

Często popełniamy błąd, który polega na tym, że staramy się nie myśleć o złych rze­czach, ukrywać je albo odseparowywać od tego, czym żyjemy. Wydaje się nam, że w ten sposób będzie się nam żyło lepiej. To jednak ryzykowna strategia. Przypomina zamknięcie głodnego psa w komórce tylko po to, żeby nie słyszeć jego ujadania. W miarę narastania gło­du pies będzie jednak coraz bardziej szczekał. Podobnie jest z naszą psychiką. Im bardziej staramy się o czymś nie myśleć, zepchnąć to na pobocze umysłu - tym bardziej dajemy temu siłę. Przynajmniej tak uważał Freud. Można więc zaryzykować kolejną tezę, że mó­wienie o pewnych rzeczach, wyrzucanie ich z siebie, osłabia ich siłę.

 

Zrób coś z energią

 

W Ewangelii znajdujemy pouczającą historię o opętanym z Gerazy, z którego Jezus wypędził mnóstwo demonów. Zaraz potem weszły one w stado świń pasących się na zboczu, które następnie rzuciły się ze stromego brzegu do jeziora. Spróbujmy popatrzeć na tę opowieść tak, jakby to była współczesna relacja z wizyty u specjalisty od chorób psychicznych. Wów­czas Jezus staje się psychoterapeutą a opę­tany klientem (pacjentem). Od razu rzuca się w oczy trafna intuicja dotycząca tego, czym właściwie jest cierpienie psychiczne. Z histo­rii tej wynika bowiem, że choroba psychiczna wiąże się z wielością, podziałem, rozpadem umysłu. Podzielone elementy działają przeciw sobie i przeciw organizmowi. Tę samą intuicję odzwierciedlają niektóre dawne i współczesne nazwy chorób psychicznych, wskazujące rów­nież na wielość czy zdwojenie. Tak więc jest schizofrenia (z greckiego phren: umysł, schi: rozszczepienie), psychoza maniakalno-depre-syjna (a więc naprzemienne występowanie dwóch stanów psychicznych, dzisiaj znane jako choroba afektywna dwubiegunowa) czy osobowości podwójne lub wielokrotne (multi-ple personality disorder).

 

Dalej okazuje się, że Jezus chce przede wszystkim wejść w kontakt werbalny z tym, co dręczy tego nieszczęśnika. Chce, żeby źródło cierpienia niejako samo powiedziało, kim jest i jak się nazywa, a więc, żeby „się uświadomiło", żeby z pozycji czegoś nieznanego przeszło na pozycję czegoś znanego i nazwanego. Imię, które słyszy Jezus, brzmi: Legion. A oznacza ono właśnie zagrażającąjedności wielość. Zaś wojskowe konotacje tego imienia (rzymskie le­giony!) wskazują na to, że kryje się za nim siła, moc, energia. I ona musi się wyładować, wyjść na zewnątrz. Bo uwięziona w ciele - produku­je kłopoty. Tę konieczność doskonale obrazuje wejście wyrzuconych demonów w stado świń, a więc zwierząt uważanych wtedy za nieczy­ste, które ruszają pędem ku zagładzie. Intuicja ukryta za tymi sugestywnymi obrazami poucza nas, że aby negatywna, destrukcyjna energia nas nie niszczyła od środka, musi zostać jakoś zużyta, wyładowana, przekształcona. Jeżeli chowam w sobie złe emocje, to one we mnie pracują, penetrują mnie, zakażają. Jedynym sposobem na ich zneutralizowanie jest wyrzu­cenie ich z siebie.

 

Emocje jak jedzenie

 

Odwołując się do innej analogii, można po­wiedzieć, że z naszymi emocjami jest trochę tak, jak z jedzeniem. Obojętnie, co zjemy, czy będzie to mieć smak przyjemny, czy nieprzy­jemny, to musimy pokarm strawić, a niestra-wionych resztek - pozbyć się z organizmu. Jeśli popatrzymy teraz na emocje jako na swoisty pokarm dla naszej psychiki, to może­my dojść do interesującego wniosku. Okazuje się bowiem, że podobnie jak musimy pozbyć się z organizmu resztek niestrawionego po­karmu, tak samo musimy „wyrzucać z siebie" emocje, szczególnie te złe. Inaczej przydarzy nam się coś w rodzaju obstrukcji psychicznej, co na dłuższą metę może zatruć nasz umysł i w efekcie poważnie mu zaszkodzić. Badania wyraźnie pokazują, że osoby, które częściej wyrażają swoje emocje (płaczą, głośno się śmieją, uzewnętrzniają swoją złość, krzyczą), żyją dłużej i są szczęśliwsze. Problem w tym, że otwarte wyrażanie emocji jest często źle widziane. Zaś człowiek okazujący emocje jest postrzegany jako nieobliczalny. Dlatego w wie­lu społeczeństwach oczekuje się, że mężczyź­ni i kobiety będą tłumić swoje emocje, będą starać się ich nie okazywać, będą powściągli­wi. W naszej kulturze dotyczy to szczególnie mężczyzn, którym od małego wpaja się, że łzy to coś wstydliwego („chłopaki nie płaczą"). Wmawia się nam także, że nie powinniśmy się złościć, bo gniew to grzech. To raczej chora postawa. Pomylono bowiem złość - w gruncie rzeczy zdrową emocję, której odczuwanie jest jak najbardziej naturalne - z gniewem oraz wy­nikającą często z niego agresją skierowaną do innych ludzi, której oczywiście należy unikać.

 

Stary człowiek umiera, rodzi się nowy

 

Wydaje się, że ludźmi, którzy decydują się na spowiedź generalnąz dłuższego okresu życia, kieruje nie tylko potrzeba otrzymania przeba­czenia, uzdrowienia, ale także chęć „wyzero-wania licznika", rozpoczęcia wszystkiego od nowa. W różnych ważnych momentach, takich jak ślub, choroba czy nawrócenie, pojawia się potrzeba symbolicznego uśmiercenia starego człowieka i odrodzenia się jako człowiek nowy. Przychodzi moment, w którym uznajemy, że chcemy zacząć na nowo. Niektórzy powie­dzą, że taki reset, nowy początek, daje każda spowiedź. Można na to jednak odpowiedzieć pytaniem: „Dlaczego, skoro codziennie jemy, od czasu do czasu urządzamy uczty?". Robi­my tak, żeby coś zaznaczyć. Żeby to, co jest częścią normalnego funkcjonowania, uczynić czymś szczególnym. Mówi nam to o wielkiej potrzebie absolutu w człowieku, o potrzebie ideału. Z drugiej strony pokazuje, że w obliczu ważnych chwil, nowych trudnych zadań chce­my mieć czyste konto.

 

Można zaryzykować stwierdzenie, że wy­pracowanie takiego mechanizmu jak „śmierć człowieka starego" i „narodziny nowego", to największy wkład religii w psychologię ludzko­ści. Z perspektywy wielu tradycji duchowych, taki człowiek, który potrafi umrzeć dla tego wszystkiego, co było, i narodzić się do tego, co tu i teraz, funkcjonuje optymalnie. Traci wszystko, żeby zyskać wszystko. Zapomina o tym, co widział, żeby zobaczyć świat na nowo, na świeżo. Być może najważniejszym mo­mentem, w którym się to stanie, będzie nasza śmierć.

 

Czy spowiedź zawsze pomaga?

 

Spowiedź łączy wszystkie „prozdrowotne" ele­menty, o których wspominałem. Mamy więc wyrzucenie choroby na zewnątrz, pozbycie się tego, co jest toksyczne. Jest tu miejsce na wyrażenie i zneutralizowanie groźnych emocji (żal, skrucha, ulga) oraz na swoiste „wyzerowanie" konta. A zatem spowiedź - z psychologicznego punktu widzenia - ma spo­ry potencjał terapeutyczny, uzdrawiający na wielu różnych płaszczyznach. Przy czym mam tu na myśli samą ideę spowiedzi. W praktyce bowiem spowiedź często może przynieść sku­tek wręcz odwrotny. Nie chodzi mi o wymiar sakramentalny - o którym nie chcę się tu wy­powiadać - ale kwestie czysto psychologicz­ne. Jeśli w spowiedzi przeważa aspekt, by tak rzec, organizacyjno-formalny, to na pewno nie ujawni ona swego uzdrawiającego potencjału. Jeśli tylko potrzebuję zaświadczenia od spo­wiednika, bo chcę być chrzestnym albo wziąć ślub kościelny, to nie ma tu miejsca na uzdro­wienie. Zresztą wtedy wiele osób nie odczuwa po spowiedzi ulgi, ale upokorzenie. Niebez­pieczna może też być z psychologicznego punktu widzenia asymetryczność relacji peni-tent-spowiednik. Dla wielu ludzi dyskomfortem jest zwierzanie się z intymnych i wstydliwych spraw obcej osobie, o której właściwie nic się nie wie. W dodatku penitent jest trochę w sytu­acji dziecka, które nabroiło i oczekuje na wyrok spowiednika - ułaskawienie lub nie. Sytuacja ta może utwierdzać osobę spowiadającą się w przekonaniu, że naznaczona jest pewną fun­damentalną słabością, nie poradzi sobie sama ze swoimi problemami, i że w swych wyborach życiowych jest zależna od kapłana.

 

Spowiedź może być zatem zarówno do­skonałym, jak i fatalnym rozwiązaniem dla szukających uzdrowienia czy ulgi na poziomie psychologicznym.


Bartłomiej Dobroczyński
List 3/2013