DRUKUJ
 
Danuta Piekarz
Przypowieść o powrocie dwóch synów
Głos Karmelu
 


Pewien człowiek miał dwóch synów… To nie jedyna przypowieść Jezusa zaczynająca się od tych słów. Pamiętamy też tę drugą – o “wzorowym” synu, który mówi: “Pójdę”, a nic nie robi i o jego niesfornym bracie, który odpowiada: “Nie chcę”, ale to on spełnia wolę ojca (Mt 21,28-31), Obie przypowieści łączy podobny wniosek: starszy syn, “wzór cnót wszelkich” okazuje się bardziej problematyczny od młodszego łobuziaka, podobnie jak wspaniały bogaty młodzieniec nie potrafi zdobyć się na gest, jaki czyni celnik Mateusz i wielu jemu podobnych.

 

Ale zacznijmy od początku, czyli od oburzenia pobożnych faryzeuszów i uczonych Piśmie, którzy nie rozumieją, jak Jezus może nauczać celników i grzeszników. Odpowiedzią Jezusa są aż trzy przypowieści o trzech “zgubach”. Strata jest coraz większa: jedna ze stu owiec, jedna z dziesięciu drachm, jeden z dwóch synów, a Pasterz – Gospodyni – Ojciec robi wszystko, by odzyskać to, co zginęło. Jednak można odnaleźć owcę, drachmę, ale nie wystarczy odnaleźć człowieka: nie wystarczy chwycić go za kołnierz i pociągnąć do domu. Człowiek musi chcieć powrócić.

 

Młodszy syn rzekł do ojca: “Ojcze, daj mi część własności, która na mnie przypada”. Nie dopatrujmy się w tej prośbie bezczelnego podtekstu: “Nie mam czasu czekać, aż umrzesz”. W tamtej kulturze zdarzało się, że ojciec rozdzielał majątek za życia, zachowując jednak prawo do korzystania z niego; do śmierci ojca syn nie miał prawa sprzedać ojcowskich dóbr. I ojciec dzieli swój majątek, określony po grecku słowem “bios” oznaczającym przede wszystkim życie, ale też i środki potrzebne do życia. Jeśli więc odczytamy tę przypowieść w jej najgłębszym sensie, możemy tu znaleźć przepiękną prawdę: Ojciec dzieli się z nami swoim życiem! Jak można zmarnować taki dar!

 

… młodszy syn, zabrawszy wszystko, odjechał w dalekie strony i tam roztrwonił swoją własność. I tu rzeczywiście syn popełnia wykroczenie: pozbawia ojca możliwości używania swojej części dóbr, gdyż ją roztrwania. Co więcej, nie wiemy nawet, dokąd się udaje, w każdym razie opuszcza kraj swoich ojców, skoro w jego nowym miejscu hoduje się świnie, zakazane przez Prawo Mojżeszowe. Po prostu odchodzi, jak pracownik, który bierze odprawę i opuszcza zakład pracy. Kto wie, może cieszy się, że “uwolnił się” spod władzy ojca, że wyszedł z domu, w którym było mu “za ciasno”… ale nie wie, że jedynym “za ciasnym” miejscem jest jego serce, tak małe, że aż niezdolne do przyjęcia wielkiej miłości ojca. Ojciec naprawdę kochał, dlatego nie zniewalał go swoim uczuciem, pozwolił odejść, ale… nie zatrzasnął za nim drzwi i wciąż spoglądał na drogę…

 

Wesołe dni beztroskiego wydawania pieniędzy nie trwają długo, a że nieszczęścia chodzą parami, nie tylko opustoszały kieszenie młodszego syna, ale i w całej krainie nastał głód. Dopóki młodzian miał pieniądze, miał też przyjaciół. Teraz każdy myśli o sobie, o swojej biedzie, a dziedzicowi ładnej fortuny pozostaje już tylko jedno: zostać służącym poganina i paść nieczyste świnie.

 

Według żydowskich mędrców ten, kto podejmował taką pracę, popadał w przekleństwo i odpadał od wiary ojców. On wychodził z domu myśląc, że świat stoi przed nim otworem… stracił pieniądze, teraz służy poganinowi i marzy o strąkach, które jedzą najbardziej obrzydliwe zwierzęta (tak przynajmniej uważali jego rodacy). “Chłopak z dobrego domu” znalazł się poniżej świń!

 

I dopiero teraz pojawia się w jego umyśle pragnienie powrotu do domu… dopiero teraz, gdy jest tak bardzo źle… A gdyby było nadal dobrze? Kto wie, może doszedłby do końca życia nigdy nie odkrywając wielkiej miłości ojca! Jak często i w naszym życiu musi przestać być nam dobrze, byśmy wreszcie zrozumieli to, co najważniejsze! Może wreszcie musi runąć to nasze żałosne, oleodrukowe szczęście, byśmy odkryli szczęście prawdziwe!

 

Syn zastanowił się…

 

tekst grecki mówi dosłownie: “przyszedł do siebie” – można by powiedzieć, że dotąd żył “poza sobą”, zdradził swoją najgłębszą tożsamość. Postanowił więc wrócić, ale zwróćmy uwagę, że motyw jego powrotu jest daleki od katechizmowych wzorców żalu doskonałego, ba, jest to wręcz zimna kalkulacja: Iluż to najemników mojego ojca ma pod dostatkiem chleba, a ja tu przymieram głodem… Kto nie umie przyjąć miłości, nawet w żalu za grzechy myśli tylko o sobie: żałuję, że nie okazałem się tak wspaniały, jak myślałem… żałuję, bo od tej pory ludzie nie odzywają się do mnie…, żałuję, bo jeśli nie będę żałował, pójdę do piekła… Jest świadomość winy, ale nie ma świadomości zranienia drugiej osoby. Ale Ojciec przyjmuje nawet taki żal, bo wie, że winowajcy na razie nie stać na więcej. Żeby naprawdę żałować, trzeba czuć się kochanym.

 

Jest więc (jakiś) żal, jest nawet gotowa formuła wyznania grzechu: Ojcze, zgrzeszyłem przeciw Niebu (by nie wymawiać świętego imienia Bożego) i względem ciebie; już nie jestem godzien nazywać się twoim synem: uczyń mnie choćby jednym z twoich najemników. Nie śmie prosić, by mógł zostać sługą, co gwarantowałoby stałe miejsce w domu, pewną przynależność do rodziny, ale prosi o pracę sezonowego najemnika.

 

Wszystko gotowe, można wyruszać w drogę…

 

tę drogę, na którą wciąż spoglądają stęsknione oczy ojca. Ojciec wygląda, bo wciąż liczy, że młodszy syn powróci do domu. Ale kto wie, może jest też inny powód? Może ojciec drży wobec pewnej strasznej ewentualności: że pewnego dnia ten biedak zechce wrócić, a pierwszą osobą, którą spotka, będzie jego starszy brat. Kto wie, ile razy Bóg musi “wybiegać na drogę” na spotkanie grzesznika, lękając się, żeby wcześniej nie natknął się na jakichś “pobożnych chrześcijan”, którzy uraczą go odpowiednią reprymendą, kazaniem o zranionym ojcowskim sercu, ponurą wizją czekającej go surowej pokuty… i patrząc na niego z wyższością, wyleją mu na głowę “końską dawkę moraliny”.

 

Największym niebezpieczeństwem na drodze syna marnotrawnego nie były trudy podróży, ale możliwość spotkania brata… i miał on ogromne szczęście, że droga w ojcowskie ramiona była pusta. A gdyby ten utracjusz i rozpustnik spotkał mnie na swojej drodze…

 

A gdy był jeszcze daleko, ujrzał go jego ojciec i wzruszył się głęboko; wybiegł naprzeciw niego, rzucił mu się na szyję i ucałował go. Nie, tak nie postępuje szanujący się ojciec, a przynajmniej nie w tamtych czasach i w tamtej kulturze! Powinien siedzieć na swoim dostojnym miejscu i tam czekać na syna! Co więcej, całując świniopasa, sam staje się rytualnie nieczysty! Ale miłość nie zważa na takie względy. Miłość podejmuje ryzyko narażenia autorytetu, konieczności rytualnego oczyszczenia, byleby okazać kochanej osobie swoją bliskość. (Zresztą spójrzmy na Jezusa, który dotyka trędowatych – właśnie tych, którzy musieli ogłaszać swą obecność, by nikt się do nich nie zbliżał!)

 

W ramionach ojca syn zaczyna swoją “spowiedź generalną”, ale nie zdoła wygłosić do końca przygotowanej formuły; ojciec pozwoli mu tylko wyznać winę i przerwie mu po usłyszeniu słów: “nie jestem godzien nazywać się twoim synem”… Najwyższy czas, by ten młodzieniec zrozumiał prawdziwą istotę synostwa: on jest synem nie dlatego, że “był grzeczny”, ale dlatego, że jest owocem ojcowskiej miłości.

 

Ojciec jednak nie tłumaczy tego bezpośrednio, lecz poprzez polecenia dane sługom. Każe ubrać syna w najlepszą szatę i dać mu sandały – znak ludzi wolnych, który odróżniał ich od niewolników chodzących boso. Sługa poganina znów ma stać się wolnym synem w rodzinnym domu. Ojciec każe też dać mu pierścień… Oj, czyż ojcowska miłość nie podejmuje zbytniego ryzyka? Pierścień był używany także jako pieczęć, był znakiem godności dziedzica i pełnomocnika, który mógł zawierać umowy w imieniu ojca… jakże można dać takie uprawnienia temu hulace, który wszystko zmarnował?! Oto “ryzyko” Boga, który wciąż na nowo daje nam udział w swoim życiu. Bierzcie i jedzcie…

 

Jakby tego było mało, ojciec wyprawia wspaniałą ucztę i każe zabić utuczone cielę. Oj, natrudzą się ci słudzy! Ile trzeba trudu, by młodzian wreszcie zrozumiał, jak bardzo kocha go ojciec! Do nas należy wybór: czy przyjmiemy postawę moralizującego starszego brata, czy postawę zapracowanych sług, którzy robią wszystko, by syn przyjął ojcowską miłość i by ojciec mógł ucztować, ciesząc się z jego powrotu. Ale chyba o kimś zapomniano…

 

Nie, w rzeczywistości na pewno by nie zapomniano, to Pan Jezus udramatyzował swoją przypowieść, ukazując nam starszego syna, który wraca z pola i nic nie wie o uczcie. Jednak zapomnienie o nim wydaje mu się tylko drobiazgiem w porównaniu z powodem ucztowania. Z czego tu się cieszyć?! Lepiej stać przed domem, niż udawać radość z powrotu niewdzięcznika, który wrócił, gdy głód zaglądnął mu w oczy.

 

Mógłby usłyszeć: “Nie chcesz… bez łaski!”, ale kochający ojciec znów łamie ówczesne zwyczaje: wychodzi z domu i podejmuje dialog z tym obrażonym uparciuchem. Zauważmy, że jedyne słowa, jakie ojciec dotąd wypowiedział, były skierowane do sług. Młodszy syn nie oczekuje logicznych argumentów, on potrzebuje tylko kochających ramion. Nawiasem mówiąc, jakże podobnie zachował się Ojciec – Bóg wobec pierwszych braci w historii: rozmawiał tylko z Kainem, bo wiedział, że Ablowi wystarczy język miłości, którego Kain wciąż nie chciał zrozumieć.

 

Ojciec wychodzi i znów słyszy “spowiedź”, ale tym razem… na opak: Oto tyle lat Ci służę i nigdy nie przekroczyłem twojego rozkazu; ale mnie nigdy nie dałeś koźlęcia… jakże podobnie mówił bohater innej przypowieści: Boże, dziękuję Ci, że nie jestem jak inni ludzie… Powiedzmy to uczciwie: jakże często jesteśmy podobni do tego starszego brata! “Jestem uczciwy i co ja z tego mam… (a tamten oszust kupił już drugiego mercedesa)!” Może nie popełniamy tak strasznych grzechów, by porównywać się z synem marnotrawnym, ale jakże często patrzymy na Boga nie jak na kochającego Ojca, tylko jak na pracodawcę. Paradoskalnie, młodszy syn jest w lepszej sytuacji: on nie ma już złudzeń, on wie, że nie ma sensu szukać szczęścia poza domem ojca.

 

W gruncie rzeczy ci dwaj synowie są do siebie przerażająco podobni: młodszy postrzegał swoje synostwo w ramach należnego mu majątku, natomiast starszy żył w relacji służbowej: dobrze wykonuję obowiązki – czekam na wypłatę. Zwróćmy uwagę na sposób wypowiadania się starszego syna: ani razu nie użyje słowa “Ojcze” (które natomiast dwukrotnie wypowiedział młodszy brat), o bracie mówi pogardliwie: “ten syn twój” (nigdy: mój brat!) i wyjawia nieznany nam dotąd szczegół, że roztrwonił on majątek z nierządnicami (ach, ta subtelność niektórych starszych braci!); wreszcie wyrzuca ojcu, że on sam nigdy nie dostał koźlęcia (W gruncie rzeczy jego rozumienie szczęścia jest jakże podobne do dawnego myślenia młodszego brata…).

 

I spójrzmy na odpowiedź ojca: Moje dziecko, ty zawsze jesteś ze mną i wszystko, co moje, do ciebie należy. A trzeba cieszyć się, że ten brat twój byt umarły, a znów ożył. Ty zawsze jesteś ze mną… Jak łatwo użalać się nad “ogromną ceną”, jaką płacimy za wierność Bogu, a jak trudno docenić nieskończony dar jego bliskości, bogactwo Jego darów, z których wciąż korzystamy. Czy potrafimy po prostu cieszyć się z tego, że jesteśmy przy Bogu? Starszy brat nie opuścił domu ojca, ale nie umiał przyjąć ojcowskiej miłości wobec siebie, dlatego też tym bardziej nie mógł zrozumieć miłości wobec niewdzięcznego brata. Kto nie umie przyjąć miłości ojca, kto nie umie cieszyć się z powrotu brata, ten siłą rzeczy stoi przed domem, gdy wewnątrz wszyscy cieszą się i ucztują. Ale drzwi domu pozostają otwarte także dla starszych braci, także do nich wciąż wychodzi Ojciec… Oby zechcieli wejść!

 

Dodatek – nieuwzględniony przez Ewangelistę

 

Niektórzy mówią, że tak naprawdę ten ojciec miał… trzech synów. Trzeci Syn z woli Ojca wyszedł z domu i udał się do dalekiej krainy, by tam “roztrwonić” ojcowskie skarby (ale tak też nakazał Mu Ojciec: im większa nędza, tym bardziej bądź hojny!), On dosłownie był zabity, a ożył i powrócił do domu, radośnie prowadząc za sobą całe rzesze marnotrawnych braci, i ma nadzieję, że ci przyprowadzeni będą umieli dzielić radość Ojca, gdy znów wyciągnie do kogoś miłosierne ramiona i gdy kolejne cielę trafi na stół, by Bóg mógł świętować powrót człowieka – swojego dziecka. Może dlatego przypowieść kończy się tak niespodziewanie, nie informując nas, czy starszy syn wszedł na ucztę. Bo to my stoimy przed progiem… Czy podzielimy radość Boga?

 

Danuta Piekarz

Głos Karmelu 2/2007