DRUKUJ
 
Katarzyna Jabłońska
Mnisi bez żółwiej skorupy
Więź
 


Wspólnota zakonna to bukiet polnych kwiatów, znajdą się w nim i pokrzywy, i tarnina, i oset. Ale wszyscy są potrzebni, tylko razem można do czegoś dojść – mówił o. Michał Zioło, trapista.

 

Katarzyna Jabłońska: Trapista to…?


Michał Zioło OCSO: Dawniej mówiono, że trapista to taki facet, który zawsze jest trochę brudny, trochę niedospany i trochę głodny. Jego codzienność to modlitwa w chórze siedem razy w ciągu dnia, czas na lectio divina, praca ręczna, czas na modlitwę osobistą, chwile wypoczynku, spotkania wspólnotowe, na których dyskutujemy ważne i mniej ważne dla klasztoru sprawy, a także konferencje ascetyczne i kapituły. Podczas tych ostatnich opat komentuje Regułę św. Benedykta i – jeśli widzi, że nasz stary dwupłatowiec niebezpiecznie się zniża – wprowadza potrzebne korekty do wspólnotowego lotu.

 

Modlitwa chóralna siedem razy w ciągu doby, czyli za jednym razem nie można spać dłużej niż 3,5 godziny! Raz na jakiś czas można to sobie wyobrazić, ale każdej nocy? Jak potem funkcjonować w ciągu dnia? Znajomy ksiądz twierdzi, że kiedy człowiek jest niewyspany – Duch Święty ma utrudnione działanie.


– Duch Boży świetnie sobie radzi nawet z umarłymi, czego mamy dowody w Biblii, ale oczywiście Bóg ma lepszy pożytek z żywego psa niż z martwego lwa. Pragnę jednak uspokoić – pierwsze modlitwy rozpoczynają się o 3.30, a ostatnia kończy się po 20, czyli jeśli ktoś potrafi, może zasnąć już o 21. To dość czasu na sen sprawiedliwego. Poza tym są też bonusy w postaci nudnych konferencji ascetycznych i poobiednia 30-40 minutowa sjesta. Raczej trudno mówić tu o jakimś heroizmie.

 

Czy życie, jakie wiodą bohaterowie filmu „Ludzie Boga” – trapiści z algierskiego Tibhirine – przypomina to, jakie jest udziałem Ojca we własnej wspólnocie zakonnej?


– Rytm dnia w każdej wspólnocie cysterskiej jest oczywiście taki sam. Każdy klasztor ma jednak swój styl, a duch miejsca w każdej wspólnocie ma niepowtarzalne linie papilarne, które łatwo odnaleźć w architekturze, liturgii, zwyczajach domowych, a nawet w gestach i sposobie noszenia habitu. Wprawne mnisze oko z łatwością rozpozna, w którym klasztorze był formowany spotkany współbrat. Każdy też myśli, że u niego jest najlepiej ze śpiewem, dyscypliną i przełożonym. Tylko co do serwowanych u siebie potraw i wina nie ma takiej jednomyślności.

 

Trzeba też pamiętać o duchowym genie przekazywanym fundacji przez opactwo-matkę. Jest to wypracowana przez niezliczone pokolenia mnichów kultura duchowa – sposób modlitwy, dochodzenia do Boga, metody rozwiązywania problemów, a także reakcje zaczepno-obronne wobec zła i krzywdy innego, styl współżycia z współbratem, z otoczeniem, przyrodą, zwierzętami.

 

Miał Ojciec szczęście poznać o. Christiana i niektórych zamordowanych mnichów z Tibhirine. Jaki był duchowy gen tego klasztoru?


– Klasztor w Tibhirine był fundacją opactwa Aiguebelle, ów duchowy gen z Aiguebelle był więc w nim dyskretnie, ale realnie obecny. Aiguebelle lubiło na przykład Afrykę i w Kamerunie założyło klasztor, zawsze też było otwarte na swoich sąsiadów. Przecież to Prowansja, bardzo towarzyski i przyjazny region, gdzie zapach lawendy, tymianku i rozmarynu łagodzi obyczaje. W czasie II wojny światowej ukrywali się w opactwie Żydzi, w klasztornym domu gości swoje narady mieli partyzanci. Kiedy kilku z nich rozstrzelano w pobliskim miasteczku, to mnisi z Aiguebelle przyjechali wozem i zabrali ciała, bo mieszkańcy byli całkowicie sterroryzowani przez Niemców.

 

Klasztor w Tibhirine był dobrą, choć czasami niesforną córką Aiguebelle – teraz więc opiekuje się swoją matką. Myślę, że testament braci z Tibhirine znalazł swoje honorowe miejsce w sercu każdego aiguebellskiego mnicha. I to nie w formie nobliwej pamiątki, ale ościenia – czegoś, co budzi i otrzeźwia, gdy strach, wygoda, dbanie tylko o swoje zamyka nam oczy na Królestwo Boże, pragnące przyjść do nas właśnie dziś. I to w towarzystwie ludzi absolutnie nieortodoksyjnych.

 

Mnisi na mułach i z karabinami

 

Reguła św. Benedykta, według której żyją trapiści, zabrania nawracać, każe nawet powstrzymywać się od głoszenia kazań. Wielu zapyta zapewne, po co w takim razie chrześcijańscy mnisi w islamskim świecie, skoro nie zamierzają ewangelizować?


– Klasztor z Atlasu żył logiką Bożego Królestwa, a ona posługuje się „prawem nadmiaru”, czyli miłości, która domaga się dawania miarą obfitą ­– nawet jeśli wiele z tego się zmarnuje, nie zostanie zrozumiane, a raczej zostanie zinterpretowane jako naiwne czy niesprawiedliwe wobec innych braci chrześcijan, którzy są przez muzułmanów zabijani.

 

Logika Królestwa Bożego nie jest łatwa, bo zakłada świadectwo, czyli piękne życie dla Boga i ludzi – wszystkich ludzi. Chodzi o to, żeby ludzie ujrzeli piękno Bożej sprawy i zobaczyli w niej coś konkretnego, dotykalnego, czyli na przykład to, że wyznający inną wiarę też są dziećmi Bożymi.

 

Logika Królestwa Bożego jest obrazoburcza, bo sam Bóg jest obrazoburczy – nie zgadza się na nasze wyobrażenia o Nim. Gerhard Lohfink mówi, że chwała Jezusa nie ogranicza się do wymiaru ponadzmysłowego, czysto duchowego, lecz staje się widzialna i uchwytna – można ją kosztować i smakować. Jest w „Ludziach Boga” symboliczna scena: bracia w ostatni wieczór przed porwaniem smakują dobre francuskie wino. Oglądamy ich piękne, radosne twarze. To jest właśnie Królestwo Boże – mnisi wezwani przez Boga, który zawsze chce ostatecznej odpowiedzi właśnie „dziś”, odpowiedzieli Mu: „tak”. Klasztor w Tibhirine był i jest żywą przypowieścią o Królestwie Bożym, a przypowieść to taki gatunek literacki, który wywraca nasze teraźniejsze przyzwyczajenia i potrząsa nami, żeby już dziś wytrząsnąć z nas to „tak”, na które z upragnieniem czeka Bóg. Boimy się, bo „tak” dane Bogu kompletnie nas rozbraja.

 

Nie zapominajmy jednak, że w logikę Królestwa Bożego wpisane jest powolne obumieranie ziarna i taka też była historia Tibhirine. Nie wyobrażajmy sobie naiwnie, że mnisi pragnąc rozwijać dialog z islamem, wsiedli na statek w Marsylii i udali się do Algierii z głowami nabitymi hasłami w stylu „będziemy modlącymi się wśród modlących się”.

 

Jak to się wobec tego zaczęło?


– Historia Tibhirine, powolnego macerowania się koncepcji spotkania z islamem, obumierania poczucia wyższości wobec Algierczyków i ich religii rozpoczęła się w 1843 r. – czyli zaledwie trzynaście lat po wylądowaniu Francuzów w Algierii – wraz z pierwszą fundacją trapistów w Staoueli. Były to mokradła, strefa malaryczna leżąca dość blisko Algieru. Trapiści byli znanymi fachowcami od karczunku i melioracji. Nawet Napoleon, który życie monastyczne uważał za stratę czasu, podziwiał karność mnichów i w swoich planach przeznaczył ich na strażników przełęczy. Do tego trapiści nie bali się trudów i śmierci, byli więc dla władz okupacyjnych mile widzianymi przybyszami – tanimi i stabilizującymi wciąż niepewną sytuację.

 

Oglądałem kiedyś w naszym archiwum fotografie z tamtego heroicznego okresu. Jest wśród nich i taka, przedstawiająca pokaźną grupę brodatych mnichów na mułach. Każdy z nich trzyma, fachowo oparty na biodrze, karabin. Pozyskiwanie nowych kawałków ziemi od arabskich sąsiadów odbywało się czasami w bardzo niechrześcijański sposób. Jednak uproszczoną wizję mnichów-kolonizatorów psuje świadectwo emira Abdelkadera – mitycznej postaci z okresu walk z Francuzami. Kiedy Abdelkader spotkał przypadkowo fundatora opactwa w Staoueli, Françoisa Regisa, zwrócił się do niego z następującymi słowami: „Moi ludzie, którzy znają ten klasztor, opowiadali mi o was już dawno temu. Zawsze przyjmujecie ich jak rodzonych braci”.

 

O tym braterstwie katolickich mnichów i muzułmańskich wieśniaków opowiedziano również w „Ludziach Boga”. Brat Luc prowadzi przyklasztorną przychodnię, w której leczy miejscowych, wszyscy bracia uczestniczą w życiu swoich sąsiadów. Tak było od zawsze?


– W 1904 roku klasztor w Staoueli został zamknięty i bracia z dobytkiem przenieśli się do włoskiej miejscowości Maguzzano, chcąc w ten sposób uprzedzić przewidywaną konfiskatę klasztoru przez antyklerykalne francuskie władze. Do Algierii wrócili dopiero w roku 1938. Właśnie do Tibhirine – odkupili od angielskiego kolona dobrze prosperujące winnice, a budynki jego farmy na początku służyły mnichom za prowizoryczny klasztor.

 

Nowy klasztor budowany był w dość okropnym stylu mauretańskim. Powstało tylko jedno jego skrzydło, w którym mieściła się kaplica. Mnisi założyli szkołę dla dzieci z Tibhirine, zatrudniali przy pracach polowych mieszkańców wioski, ale wciąż był to klasztor-kalka dużych francuskich opactw. Wszystko się zmieniło wraz z podjęciem praktyki lekarskiej przez brata Łukasza i przybyciem w 1971 r. do klasztoru o. Christiana. To założona przez Łukasza przychodnia otworzyła klasztor na ludzi zza muru, zaczęły nawiązywać się przyjaźnie, budowało się wzajemne zaufanie. Mnisi byli zapraszani na śluby, pogrzeby, muzułmańskie święta. Mieszkańcy Tibhirine przychodzili do mnichów ze swoimi problemami, nie byli onieśmieleni, bo bracia żyli skromnie – właściwie ocierali się o dziadostwo. Grzebali się w ziemi i sprzedawali, tak jak ich sąsiedzi, owoce i jarzyny na targu w Médéi.

 

O. Christian poszedł jeszcze dalej, zaczął pytać tych biedaków o jedyny skarb, jaki posiadali – o Boga. Ze swoim przyjacielem, Mohammedem, rozmawiali na tarasie klasztoru do późnych godzin nocnych właśnie o Bogu. W końcu mnisi pościli z muzułmanami w czasie ramadanu, pościli też w czasie Wielkiego Postu – nie było pomieszania, synkretyzmu, łatwego podlizywania się, kupowania sobie tą praktyką zaufania. Był to nie tylko wyraz szacunku wobec islamu, ale czas pytań kierowanych wprost do Boga: „Co, Panie, chcesz nam powiedzieć o sobie przez wiarę tych ludzi?”. Mnisi mieli solidny kręgosłup wiary, nie bali się takich pytań.

 

 

Wielki teolog, o. Yves Congar mówił, że wytwarzanie wokół siebie żółwiej skorupy jest znakiem niedowładu kręgosłupa. Zresztą prawdziwy dialog z inną religią jest możliwy tylko wtedy, kiedy drugą stronę traktujemy poważnie. Ta powaga objawia się również w tym, że nie boimy się zranić drugiej osoby, szczerze wykładając prawdy naszej wiary, bez zatajania momentów, które dla naszego rozmówcy są szokujące i bluźniercze. Jeśli chcemy się spotkać, nie wolno nam tego w imię poprawności ukrywać, bo rozmówca pomyśli, że traktujemy go z wyższością, jak kogoś, kogo należy chronić przed szokiem. I pomyśli również, że skoro nie szanujemy naszej wiary, nie uszanujemy i jego. Jeśli nie wahamy się zadać takiego cierpienia drugiej stronie, oznacza to również, że sami gotowi jesteśmy przyjąć podobne cierpienie, gdy nasz rozmówca nie zgodzi się z nami.

 

Rzecz jasna, nie wszystko było zawsze różowe w stosunkach o. Christian–bracia–islam. Bo to przecież on był mózgiem i sercem tego dialogu. O. Christian biegł, a za nim krokiem marszowym posuwała się kolumna mnichów. A ci lubią, żeby było po staremu; są gościnni, ale ekumeniczne nowinki obwąchują czasami jak pies jeża. Był nawet moment, że naskarżyli na Christiana do władz zakonnych, że szeroko otwartymi drzwiami wprowadza islam do klasztoru, bo „Ojcze nasz” po arabsku odmawiają. Zresztą na Łukasza też naskarżyli – że z przychodni zrobił swoją prywatną firmę. Wspólnota zakonna to bukiet polnych kwiatów, znajdą się w nim i pokrzywy, i tarnina, i oset. Ale wszyscy są potrzebni, tylko razem można do czegoś dojść – zwłaszcza do męczeństwa.

 

Jak dobrze szambrowane wino

 

Ojciec poznał osobiście o. Christiana. Jaki on był?


– Nie zawiódł mnie Immanuel Kant – wszystko się zgadzało z opisem Francuzów w jego „Antropologii w ujęciu pragmatycznym”. Przedstawieni są tam jako ludzie życzliwi dla siebie i uprzejmi dla obcych. Jakby tego było mało, Christian był francuskim szlachcicem, synem generała i tę nobliwą, drgającą w nim strunę wyczuwało się od razu. Grała w ciele ascetycznym i drobnym. Wąskie usta i śmiejące się oczy, które jednak potrafiły ciskać błyskawice. Widzę w nim idealnego towarzysza kawalera Saint-Evremonda, który opuścił Francję, nie mogąc znieść złego smaku Ludwika XIV. Używał oczywiście trybu subjonctif, właściwego ludziom wykształconym. Nie był doktrynerem, był człowiekiem przekonań, naznaczonym delikatną nutką idealizmu. Do tego dochodził wrodzony upór. Jego rodzina poczyniła pewną niedyskrecję, opowiadając, jak to mały Christian, jeśli mu się sprzeciwiono, rzucał się na ziemię w proteście i tak zastygał. Mieszkała w nim niezła cholera. I zaraźliwy entuzjazm wobec islamu. Mój egzemplarz Koranu nosi rany licznych podkreśleń, a jego marginesy wypełniają pracowicie nanoszone przeze mnie glossy. To zasługa Christiana.

 

Dużo więc sobie obiecywałem po służbie pod takim kapitanem, choć musiałem, oczywiście, w tak zapowiadającej się idylli uwzględnić moją niepodległość, mój koszmarny upór i kulturową odmienność, bo – jak mawiał Słonimski – „oni mają inne tiki”. Choć i ja sroce spod ogona nie wypadłem, bo przecież tłumaczenia Koranu na język francuski, wydanego w Paryżu w 1840 r., dokonał Polak – Wojciech Kazimierski-Biberstein.

 

Utkwił mi w pamięci obraz – dlaczego właśnie ten? – Christiana nad garem zupy. Podnosi prawą rękę i delikatnie zanurza w kociołek mały palec, sprawdzając, czy jarzynówka jest dostatecznie gorąca. Potem ten palec oblizuje z uśmiechem kota, który wcześniej zjadł kanarka. Albo jego szczery, niepohamowany śmiech, coś jak nabierająca szybkości lawina na stoku Atlasu. Poprosił mnie, żebym coś o sobie opowiedział. Wziąłem oddech i w pierwszym zdaniu zapewniłem go, że jestem jak najbardziej zdrowy psychicznie. Mnie się wydawało, że zważywszy podróż, którą odbyłem, zakon, który opuściłem i sytuację, w której chcę się z własnej woli znaleźć, aluzja do moich umysłowych władz jest jak najbardziej na miejscu.

 

Ma Ojciec jakieś pamiątki po nim?


– Przechowuję w moich papierzyskach kilka listów od Christiana. I jako największy skarb małą kartkę pocztową z wizerunkiem marokańskiego chłopca – umorusany obdartus wychyla się zza parkanu, ma łobuzerski uśmiech, widać, że się wstydzi, bo pokazuje tylko połowę swojej buzi. Christian napisał: „Michał, ten chłopiec to trochę Ty!”. A potem jeszcze słowa, że moja zgoda na Tibhirine musi być prawdziwą zgodą. Co on się czepia mojej zgody – pomyślałem – przecież byłem już w pełnym galopie niczym koń Kozietulskiego i pierwsze przeszkody zostały wzięte! Zdawało mi się nawet, że widzę koniec wąwozu. Ale on wiedział, co mówi.

 

Po jego śmierci świat zakołysał się pod moimi stopami. Znów byłem bezdomny. Może on myślał mówiąc o tej zgodzie na Tibhirine, że nie wolno się poddawać? Miał być galop, a skończyło się na nauce chodzenia pod rękę z kościstą pielęgniarką o imieniu Nadzieja. Ale w nowym zakonie nauczyłem się już chodzić. I żeby pokazać Christianowi, że się nie poddałem, składałem śluby wieczyste w jego habicie i przepasany jego pasem. Ludzie nie wiedzieli, że ten strój należał do niego. I dobrze, bo jeszcze by pomyśleli, że polski podświnek ociera się bezczelnie o francuski nagrobek.

 

A jak odebrał Ojciec Lamberta Wilsona, który w „Ludziach Boga” wcielił się w o. Christiana? Udało mu się uchwycić jakiś rys tej nieprzeciętnej osobowości?


– My, mundurowi i z branży, zawsze z rozczuleniem – jak wszyscy mundurowi – spoglądamy na aktorów próbujących wcielić się w zakonnika, mnicha czy księdza. Ich gra zdradza, co o nas myślą, jak wyobrażają sobie życie w klasztorze. Bywa, że reżyser kręcący dokument za klauzurą, podkłada żywych mnichów pod swoją, często bardzo literacką, wizję i wtedy jest klapa, bo prawdziwe klasztorne osobniki nijak nie mogą pojąć, o co temu panu chodzi. Przecież takie gesty, takie figury, odzywki i sytuacje nie są możliwe za murem! Zdaje się, że tym razem aktorzy zadowolili „prawdziwych”. Oglądając Wilsona w roli Christiana, miałem jednak wrażenie, że brakuje mu tego esprit, tej lekkości i elegancji Christiana, tej jego francuskiej cienkości. Wilson jest troszkę jak mocne piwo, gdy tymczasem Christian to było dobrze szambrowane wino.

 

Niewiele brakowało, żeby historia brutalnie zamordowanych mnichów z Tibhirine stała się historią o. Michała Zioło.

 

– Miałem odbywać nowicjat w Tibhirine, ponieważ dom w Fezie – gdzie wstąpiłem do trapistów – był „aneksem” Tibhirine w Maroku i nie miał prawa przyjmować nowicjuszy. Oczywiście musiałem podjąć decyzję, że zgadzam się na Algierię bez względu na stan bezpieczeństwa w tym kraju. I podjąłem ją. Rozważania jednak, co by było, do niczego nie prowadzą i niczego nie uczą, a w moim przypadku obracają się wokół dwóch możliwości. Wyobraźnia zaprawiona pychą mówi, że na pewno poszedłbym z braćmi na śmierć i nie błagał na kolanach o litość. Kompleks ubrany w szaty realizmu podszeptuje zaś, że z pewnością schowałbym się pod łóżko i udawał martwego. Dobrze jest jak jest. Żyję i wierzę, że Opatrzność ma wobec mnie dobrze sprecyzowany plan.

 

„Swoją małą, osobistą historię – jak mówi Herbert – chciałbym załatwić najlepiej jak potrafię”. Odkrywam, co potrafię i mogę oraz czego nie umiem i nie powinienem robić w życiu; czego perfidnie unikam, żeby moje ego nie zostało poniżone i do czego dążę, żeby to ego miało się czym żywić. To ważny poziom w duchowym rozwoju człowieka, ale dochodzi do tego jeszcze wezwanie do ciągłego nawracania się, czyli wyjścia z siebie – z trosk o siebie, z takiej duchowości, która dokleja się do naszej skóry niczym napalm, a opiera się na żądaniach wobec Boga.

 

Moje życie nie jest hipotezą roboczą, ale konkretem – życiem, które się już więcej nie powtórzy. Trzeba więc coś z nim zrobić

 

Mnisi oddzielnym ślubem zobowiązują się do nieustannego nawracania się. A nawracanie się to ustawicznie ponawiane pytania o pragnienia Boga. Nie moje, ale właśnie Jego. Testament braci z Tibhirine jest bogaty i pomaga nam odkrywać pragnienia Boga. Każdy z tego skalnego bloku może odłamać sobie mały kamyk i wsadzić do buta, żeby go cały czas uwierał. Bo moje życie nie jest hipotezą roboczą, ale konkretem – życiem, które się już więcej nie powtórzy. Trzeba więc coś z nim zrobić.

 

Tchórzymy w niewielkich sprawach, zdradzamy tu i tam, mizdrzymy się, żeby nas zauważono albo żeby dano nam święty spokój, a potem czujemy do siebie obrzydzenie. A Jezus mówi: Bój się, ale ze Mną. Kiedy o. Christianowi pewien brodaty watażka z gór przystawił lufę kałacha do brzucha, mówiąc „Nie masz wyboru”, ten odpowiedział „Ja zawsze mam wybór”. Mały kamyk – ale jak uwiera, jak boli. W tym sensie sam dopraszam się teraz Tibhirine.

 

Ważne nieważne gesty

 

Zabiegał Ojciec o to, żeby klasztor w Tibhirine żył. Dlaczego?


– Może wynikało to z mojej polskiej przekory i zadziorności. Bo ten klasztor nigdy nie był pieszczochem monastycznego systemu. Zawsze wisiała nad nim groźba zamknięcia – z powodu braku personelu, niepewnej sytuacji politycznej w kraju, etc. Był trochę jak brzydkie kaczątko pośród ślicznych, dobrze zorganizowanych i ludnych romańskich i gotyckich opactw Europy. Ostatecznie – jak to widzimy w „Ludziach Boga” – w niebo poszybował śliczny łabędź.

 

Ciągnęło mnie do Tibhirine również dlatego, że w stylu życia tego klasztoru, w jego biedzie, ranliwości i otwartości na losy żyjących obok ludzi skupiała się, jak w soczewce, prawda o Królestwie Bożym, które nie przychodzi w apokalipsie czy zniszczeniu wrogów Jezusa. Dojrzewa w ukryciu, rozwija się w tym, co małe, niepozorne, ponieważ – jak sformułował to niezawodny Lohfink – Bóg chce, żeby cały świat przemienił się w wolności.

 

Jak tę wolność pogodzić z posłuszeństwem, które ślubuje mnich? I jak to posłuszeństwo pogodzić z „koszmarnym uporem”, jaki podobno cechuje trapistę, z którym rozmawiam?


– Udaje mi się to, nie narzekam. Ale warto zapytać także moich przełożonych, choćby i po to, żeby usłyszeć francuską wersję słynnego okrzyku kapitana żeglugi wielkiej, Mamerta Stankiewicza, czyli Znaczy Kapitana: „Chryste! Znaczy – cierpliwości!”

 

Mnisze życie podobne jest do życia na okręcie podwodnym w zanurzeniu – trzeba szanować przestrzeń bezpieczeństwa i prywatności drugiego mnicha, nie być zbyt wylewnym, współczującym. Trzeba być oszczędnym w gestach, ogromnie dyskretnym, mnisi są raczej wsobni, to dziwacy i do tego bardzo autonomiczni. A już na pewno nie lubią, żeby przełożony ich przyciskał i przytulał do siebie. Taki nogi wyciągnie, a się nie przyzna, że coś go boli, czy się boi, itp. Ponieważ jednak mnisi mają swoiste poczucie humoru, pośród tych, którzy zobaczyli „Ludzi Boga” pojawiły się opinie wskazujące na wyższość duchową i cielesną filmowych postaci zakonników nad oryginałami.

 

Mówił Ojciec kiedyś, że w życiu trapisty najtrudniejsza jest konieczność pozostawienia przyjaciół. Czy w swojej obecnej wspólnocie zakonnej doświadcza Ojciec realnej przyjaźni? Czy ona w tej formule życia, jaką wiodą trapiści, jest wskazana i możliwa?


– Przyjaźń to wielki i bardzo rzadki dar, ale jak Bóg woła, trzeba zgodzić się na rozstanie, na odległość i na momenty obcości w nowym środowisku. Najgorsze jest litowanie się nad sobą, nie trzeba tego robić, bo Bóg – wcześniej czy później – zlituje się nad nami i obdarzy nowym darem.

 

Dla mnie ten nowy dar to nie przyjaźń, ale braterstwo. Ono nie jest gorsze, mniejsze, podrzędne wobec przyjaźni. Jest inne, otwiera nowe perspektywy i spotkania. Braterstwo w klasztorze nie jest zimne, wyzbyte emocji, jest bardzo dyskretne, ale przekłada się na konkretną służbę, na gotowość do współpracy. I ważne są w nim nieważne gesty – w dzień imienin znajduję na stole w refektarzu wiecheć stokrotek w wyszczerbionym wazoniku, ktoś inny podrzucił kawałek czekolady, ktoś gazetę z artykułem o Polsce. Przychodzi taki moment, że przestajemy się napinać, teoretyzować na temat spraw duchowych, przeżuwać krzywdy i odtrącenia, mierzyć poziom zmarnowania naszych talentów.

 

Moje dzieciństwo przypadło na czas zatruty bylejakością i kłamstwem. Z zachwytem czytałem wtedy „Znaczy Kapitana”, nie był to jednak dla mnie realny świat – opisy krajów zza mórz i oceanów przekraczały moją wyobraźnię. Nagle moje życie zaczęło nabierać szybkości i barw – spotkałem Jana Pawła II, doświadczyłem tajemnicy przyjaźni, no i siedziałem przy jednym stole z męczennikami, którzy za chwilę będą beatyfikowani. I to wszystko za darmo, czysty dar! Obrazy, barwy, sytuacje i wezwania bijące na głowę „Znaczy Kapitana” – tylko ja nie umiem opowiadać tak pięknie jak Borchardt.

 

Znaczy – w klasztorze trapistów czuje się Ojciec na swoim miejscu?


– Znaczy – właśnie tak! O swoim życiu już dziś mogę powiedzieć, że jest spełnione. Ta deklaracja to nie pycha – to wdzięczność!

 

Rozmawiała Katarzyna Jabłońska
Więź nr 2-3/2011