DRUKUJ
 
Dariusz Piórkowski SJ
Olśnić Boga samym sobą
Mateusz.pl
 


„Gdy nadszedł czas zbiorów, posłał swoje sługi do rolników, by odebrali plon jemu należny. Ale rolnicy chwycili jego sługi i jednego obili, drugiego zabili, trzeciego zaś ukamienowali”.

 

Czytając dzisiejszy fragment Ewangelii, przypomniało mi się wyznanie jednego z rekolektantów, pastora ewangelickiego, podczas moich ostatnich rekolekcji. Mianowicie, zauważył on, że często pragnie w życiu zrobić wrażenie na Panu Bogu.

 

W pierwszej chwili pomyślałem sobie, jaki to może mieć związek z powyższą przypowieścią Chrystusa? Przecież dzierżawcy winnicy mają zwrócić właścicielowi plon, przedstawić mu owoce uprawy i ich ciężkiej pracy, ale czynią coś wprost przeciwnego: uważają winnicę za swoją wyłączną własność. Nie chcą zaimponować panu, lecz Go odrzucają, okazując mu nieposłuszeństwo.

 

Chociaż wypowiedź pastora zabrzmiała wówczas nieco humorystycznie, jednak dzisiaj sądzę, że wiele ludzi pragnących żyć religijnie, to znaczy, nie odrywać życia codziennego od religii, wpada w podobną pułapkę. Wszyscy co pewien czas chcemy przeskoczyć samych siebie, udowodnić sobie, innym, a zwłaszcza Bogu, że jesteśmy silni, że jesteśmy zdolni do wielkich dzieł, że potrafimy walczyć z naszymi słabościami. Sam nieraz zauważam, że pokusa oczarowania Boga wcale nie jest mi tak odległa. Być może kiedyś zdziwię się (mam nadzieję, że nie będę sam) kiedy usłyszę, że nakładałem sobie, a może, nie daj Boże, innym osobom, zbyt wielkie ciężary i wymagania, chcąc w ten sposób wprawić w osłupienie Boga. Kto wie, być może większość naszych utrapień i problemów bierze się właśnie stąd, że pragniemy być w danym momencie lepsi, niż rzeczywiście jesteśmy, że chcemy sami się zmienić, że się naprężamy i silimy, a efekt tego i tak bywa mizerny.

 

Robienie wrażenia na Bogu to z drugiej strony rzecz co najmniej śmieszna. Nie sądzę, żeby Bóg patrzył na nasze niezdarne wysiłki z pogardą czy poczuciem wyższości, bo któż tak naprawdę może Go zaskoczyć i wprawić w osłupienie? Ufam, że Bóg patrzy na nasze machanie skrzydełkami z pobłażliwością i miłosierdziem. Myślę, że nawet próbuje się do nas przebić z radosną nowiną, iż nie musimy się aż tak nadymać i pompować, aby prędzej czy później nie eksplodować z „nadmiaru” dobra.

 

Dlaczego przytrafia nam się dążenie do przesady? (Ta pokusa nie dotyczy mas, ale na pewno bardzo subtelnie oddziałuje na codzienne zachowanie niejednego szczerze wierzącego człowieka).

 

Najważniejszą przyczyną jest, jeśli można tak powiedzieć, słaba znajomość Boga biblijnego, który różni się znacznie od naszych potocznych i naturalnych wyobrażeń. Ten, na którym, jak mniemamy, powinniśmy zrobić wrażenie, to jedna z wielu odmian bożka. Wspinamy się na szczyt naszych możliwości podświadomie sądząc, że to zadowoli Boga, że będzie nam przychylny i łaskawy, że zachowa w zdrowiu, a i pieniędzy też nie zabraknie. Te idole i wykoślawione obrazy drzemią głęboko w naszej wyobraźni, rozumie, uczuciach. Jeśli światło Ewangelii nie zdemaskuje ich, a to może się stać wtedy, kiedy czytamy i rozważamy Pismo św., będą one długo wpływać na nasze codzienne wybory i postawy.

 

Kiedyś być może usłyszymy z ust Chrystusa zaskakujące słowa: „Nie oczekiwałem od ciebie tak wielkich owoców; któż ci powiedział, że masz przynieść aż taki plon? Jedni wydają plon trzydziestokrotny, inni sześćdziesięciokrotny, jeszcze inni stokrotny. Nie czytałeś tego”?

 

Czasami nasza interpretacja tego, co powinniśmy zrobić ze sobą, co przedsięwziąć w konkretnej sytuacji rozmija się bardzo z boską wykładnią. To prawda. Nie jest łatwo ją odczytać. Podobnie zrozumienie dzieła muzycznego czy malarskiego nie zawsze jest przysłowiową bułką z masłem. Trzeba trochę wysiłku. Jeśli wierzymy, że Bóg ciągle się nam objawia, musimy nieustannie powracać do życia w obecnej chwili. Bo tylko tam jest Bóg obecny – jak twierdzą żydowscy myśliciele. Na słuchanie i bycie w danej chwili po prostu nie mamy czasu. Zawsze znajdziemy wymówkę. Ale tak naprawdę nie musimy posiadać czasu. Ciągle w nim żyjemy. Wystarczy zwolnić i przestać żyć przyszłością bądź przeszłością.

 

Jest jeszcze inny powód, który każe nam w niewłaściwy sposób absorbować uwagę Boga naszą skromną osobą. Chcemy ciągle odczuwać, że jesteśmy potrzebni, ponieważ bez nas świat rozsypałby się w drobne kawałki. Przypomina mi się humorystyczna opowieść o pani Fidget z książki C.S.Lewisa „Cztery miłości”.

 

Otóż pani Fidget była nadzwyczaj troskliwą matką. Zwykła ciągle powtarzać, że żyje tylko dla swojej rodziny. Wszyscy sąsiedzi ją podziwiali i dostrzegali jej poświęcenie. Każdego tygodnia sama prała wszystkie brudne ubrania i pościel. Nie wychodziło jej to najlepiej, głównie ze względu na przepracowanie. Dlatego dzieci wraz z mężem czasem chcieli oddać pranie do pralni lub wyprać bez pomocy mamy. Ale skądże znowu? Codziennie wszyscy musieli zjeść ciepły posiłek, chociaż czasem zjedliby coś na zimno. Nie było wyjścia. Mama żyła dla swojej rodziny. Kiedy jedno z dzieci zachorowało, mama gotowała specjalne posiłki, które jej zdaniem miały pomóc w szybkim powrocie do zdrowia, nawet jeśli córka nie miała na nie najmniejszej ochoty. W końcu pani Fidget odeszła z tego świata. Lewis kończy tę historię, niestety, wcale nie tak rzadką, stwierdzeniem: „Wikary z parafii mówi, że pani Fidget odpoczywa teraz w spokoju. Miejmy nadzieję, że tak jest. Natomiast z pewnością można tak powiedzieć o jej rodzinie…”

 

Wniosek z tego taki, że pani Fidget całe życie czyniła więcej niż powinna. Na pierwszy rzut oka nie widać w tym nic złego. Ofiarność, oddanie, poświęcenie, zapomnienie o sobie. Ale czy przy tym szanowała wolność swoją i innych? Czy my sami nie mamy nieraz potrzeby bycia potrzebnymi – jak konkluduje Lewis?

 

Zazwyczaj sądzimy, że przed Bogiem ciągle w czymś niedociągamy. Ale jest i druga strona tego samego medalu. Czasem żyjemy tak, jakbyśmy chcieli w swojej wierze i życiu codziennym dorównać samemu Bogu.

 

Dariusz Piórkowski SJ
mateusz.pl