DRUKUJ
 
Sławomir Rusin
Wypowiedzieć wiarę poprzez znaki i symbole
List
 


 

Z ks. abp. Grzegorzem Rysiem, historykiem Kościoła, rozmawia Sławomir Rusin.

 

Co jakiś czas jesteśmy świadkami sporów o obecność krzyża w miejscach publicznych. O czym to świadczy? Czy krzyż nie zostaje w tych kłótniach zawłaszczany, wykorzystywany do własnych celów?

 

Kiedy chodziłem do liceum, a było to na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, także pojawił się temat wieszania krzyży w miejscach publicznych, w tym w szkołach. W moim liceum nikt nie wyszedł z pomysłem wieszania krzyży na ścianach. Dlaczego? Bo jako uczniowie mieliśmy absolutne poczucie wolności religijnej w szkole. Dyrektor, choć był członkiem PZPR, zapraszał na rady pedagogiczne księży z parafii. Robił to, bo nie chciał konfliktu wyznaniowego w szkole. Nie chciał, by uczniowie mieli poczucie swoistej schizofrenii, a stałoby się tak, gdyby inaczej zachowywali się i mówili na lekcjach, a inaczej po ich skończeniu. Kiedy robiliśmy szkolne przedstawienia, wykorzystywaliśmy również teksty wzięte wprost z Biblii. Scenografia nawiązywała do chrześcijaństwa i nikt nie miał wątpliwości co do tego, że może tak być. Boję się jednak, że zbyt wielu takich szkół w Krakowie wtedy nie było. Tam, gdzie sytuacja była inna, chciano wyrazić swoje przekonania także w ten sposób, że próbowano w szkolnych salach wieszać krzyże. Cofam się do tamtego okresu i tamtego kontekstu, bo myślę, że jest on ważny również dziś. Inaczej jest, kiedy żyje się w kraju, w którym swobodnie można wypowiadać swoje poglądy religijne wszędzie i na każdym polu, a inaczej, kiedy nie można tego robić.

 

Kiedy możemy powiedzieć, że mamy do czynienia z zawłaszczaniem symboli religijnych?

 

Na pewno niczego nie zawłaszczam, kiedy wypowiadam swoje najgłębsze przekonania i kiedy chcę się dzielić z innymi wartościami, którymi żyję. Nie zawłaszczam niczego także wtedy, kiedy wokół wyznawanych przeze mnie wartości chcę budować jakiś rodzaj wspólnoty ludzkiej. Wspólnoty nie powstają sztucznie, one tworzą się wokół tego, co jest dla ludzi ważne. Znów użyję osobistego przykładu, trochę dla porównania z tym pierwszym. Moja rodzina mieszka w małej miejscowości niedaleko Limanowej. W tamtejszej szkole w salach wisiały krzyże. Dyrektor podczas wakacji zrobił remont szkoły, wszystkie sale zostały wymalowane. Po remoncie stwierdził, że krzyże nie będą już w nich wisiały. Jako że jest to wioska w diecezji tarnowskiej, można się było domyślać, jaki obrót może nabrać sprawa. Pewnego dnia dzieci, wszystkie, bez wyjątku, zaczęły przychodzić do szkoły z powieszonymi na piersiach dużymi krzyżami, zdjętymi ze ścian w domach. Dyrektor zdecydował, że na ścianach nie będzie krzyży, ale nie mógł zarządzić, jak dzieci mają chodzić ubrane. W wiosce zapanowała niesamowita jedność. Nie była sztuczna, bo tam naprawdę mieszkają ludzie głęboko religijni. Ci ludzie wypowiedzieli samych siebie przez te znaki. Dzieci chodziły z krzyżami przez dwa tygodnie, aż w końcu dyrektor powiesił krzyże z powrotem na ścianach. Miał inne wyjście?

 

W Polsce jednak takiej jedności nie ma. Niektórzy zastanawiają się, co by się stało, gdyby krzyż znikł z sejmu. Co by się zmieniło?

 

O krzyżu nie możemy rozmawiać bez kontekstu historycznego, kulturowego, bez świadomości, skąd w ogóle wziął się pomysł, żeby powiesić go w sejmie, co to za krzyż i co dla ludzi oznacza. Ten krzyż powieszono w sali sejmowej po pięćdziesięciu latach istnienia parlamentu, który trudno było uznać za polski, w którym dominowała kompletnie inna opcja. Reprezentacja chrześcijan w sejmie była przez te lata szczątkowa i tak naprawdę nie miała żadnego wpływu na rzeczywistość. Co najwyżej taki, że mogła uroczyście i publicznie zaprotestować przeciwko niektórym zapisom konstytucji.

 

Powieszony krzyż był znakiem odzyskanej wolności, także wolności religijnej, wypowiadania siebie, swojej własnej wiary w przestrzeni publicznej. Debata czysto teoretyczna, akademicka nad zdjęciem krzyża niczego nie rozstrzygnie. Problem dotyczy bowiem bardzo konkretnych ludzi, dla których ten krzyż jest znakiem nie tylko wartości, ale też drogi do wolności i niepodległości. Czemuż od tego wszystkiego abstrahować?

 

Może spór o krzyż bierze się stąd, że przestajemy rozumieć symbole i nie niosą one dla nas żadnych treści?

 

Gdyby krzyż nie niósł żadnych treści, nikt by się o niego nie kłócił. Także ci, którzy postulują jego zdjęcie.

 

Krzyż jest jednak również znakiem jedności między ludźmi, a w atmosferze sporów trudno o niej mówić.

 

Upolitycznianie znaków religijnych przez przedstawicieli takiej czy innej opcji nie jest niczym nowym. W dziejach Kościoła działo się tak wielokrotnie. Czym były np. wojny religijne między katolikami i protestantami, jakie toczyły się w Europie w XVI i XVII w.? W czasie ich trwania używano sztandaru religijnego wyłącznie po to, by ukryć cele polityczne.

 

Jak sprawić, by symbol religijny nie stawał się narzędziem walki politycznej?

 

Tym, co broni religii przed ideologizacją, jest pielęgnowanie relacji osobowej Boga i człowieka. Kościół jako wspólnota nie powstaje inaczej, jak tylko przez to, że ja mam swoją relację z Chrystusem i ty masz swoją. W taki właśnie sposób spotykamy się w Chrystusie. Nie skupiamy się wokół rozmaitych rzeczy, wartości czy przekonań, ale wokół Osoby. Religia sprowadzona do rzeczy, nawet najbardziej słusznych, zawsze jest narażona na ideologizację.

 

Cała idea i program tzw. nowej ewangelizacji mająo tym przypominać. Ewangelizacja ma być skierowana do Kościołów o „starej metryce", czyli do takich obszarów, w których religia stała się - i dobrze, że się stała - pewnym kodem kulturowym.

 

Dlaczego to dobrze?

 

Ponieważ wiara winna wypowiadać się przez kulturę. To jest znak dojrzałości religii.

 

Skąd zatem wezwanie do nowej ewangelizacji tych obszarów?

 

Bo ludzie żyją w określonej kulturze, posługują się pewnym kodem kulturowym, ale coraz częściej go nie rozumieją. Trzeba zadać pytanie, na ile człowiek, który funkcjonuje w świecie kulturowo chrześcijańskim, zdaje sobie sprawę, że jest ochrzczony i co to dla niego osobiście znaczy. Jeśli nie ma tej świadomości, to znów pojawia się niebezpieczeństwo ideologizacji religii. Kościół dostrzega to niebezpieczeństwo. Idee nowej ewangelizacji sformułował Jan Paweł II podczas pobytu w Polsce. Było to w 1979 r. w Mogile.

 

Współczesna kultura wydaje się jednak coraz mniej chrześcijańska.

 

To prawda. Skoro mamy kryzys obecności chrześcijaństwa w kulturze, to musimy zapytać, jaka jest jakość wiary chrześcijan. Człowiek dojrzale wierzący wypowiada się bowiem także przez kulturę. Wiara rzeczywiście przyjęta chce być wiarą misyjną, głoszoną. Czy jeśli kultura stoi na niskim poziomie, to taka też jest nasza religijność?

 

Niektórzy uważają, że ostatnie soborowe zmiany spowodowały kryzys, także w kulturze chrześcijańskiej. Szansę na uzdrowienie tej sytuacji upatrują więc w powrocie do starego, przedsoborowego modelu funkcjonowania Kościoła.

 

Możemy oczywiście przerzucać się argumentami, ale myślę, że warto popatrzeć na to, co proponuje papież. W końcu to, co on głosi i robi, jest w Kościele głosem najważniejszym. Jak wiadomo Benedykt XVI ogłosił rok wiary w Kościele. W związku z tym, całkiem niedawno ukazały się podpowiedzi, zalecenia jak ten rok przeżywać. Są one sygnowane przez prefekta Kongregacji Doktryny Wiary. Co zaleca kard. William Levada? Lekturę dokumentów soborowych i katechizmu, który zrodził się z Vaticanum II. Boję się, że dzisiaj o soborze mówią krytycznie ci, którzy nie czytali w ogóle jego dokumentów. Sobór stał się dziś chłopcem do bicia. Tymczasem nie byłoby Pawła VI bez soboru, nie byłoby Jana Pawła II bez soboru i nie ma Benedykta XVI bez soboru.

 

Niedawno czytałem tekst sprzed prawie pięćdziesięciu lat, który dotyczył tematu Kościoła otwartego. Nie jest przeciwieństwem Kościoła konserwatywnego, integrystycznego. Przeciwieństwem integryzmu jest nadmierny progresizm. Otwartość jest alternatywą dla obu tych pomysłów. Polega ona na tym, że Kościół ma pozytywne nastawienie do świata i z tym nastawieniem jest do niego posłany. Soborowa definicja mówi, że Kościół jest jakby narzędziem jedności całego rodzaju ludzkiego. Znajduje swój cel poza sobą. Nie jest dla siebie, nie służy sobie samemu. Zgodnie z tą definicją, Kościół służy całemu rodzajowi ludzkiemu. W jaki sposób? Buduje jedność między ludźmi. Czyni to w ten sposób, że najpierw pokazuje człowiekowi wewnętrzne zjednoczenie z Bogiem możliwe dla każdego. Od tego wychodzi. Ale żeby było to możliwe, musi być ciekawy tego, jak ludzie żyją, z jakimi problemami się borykają, czego potrzebują.

 

Przeciwieństwem takiej postawy jest zamknięcie. Zamykam drzwi i nie wiem, co się za nimi dzieje. Nie chcę wiedzieć. Potrafię zadbać o siebie samego i kilku innych ludzi wokół mnie. Tylko czy to rzeczywiście będzie Kościół?

 

Wracając do kwestii znaków... Z krytyczną postawą wobec ostatniego soboru, choć nie zawsze, wiąże się też zainteresowanie liturgią przedsoborową.

 

Historia zbawienia to historia znaków i słów, a znaki są przez człowieka przyjęte, jeśli coś dla niego znaczą. Kiedy byłem rektorem w krakowskim seminarium, mieliśmy co pewien czas liturgię sprawowaną w rycie rzymskim, klasycznym. Wydaje mi się jednak, że nie można zrobić tej celebracji, jeśli się wpierw nie wprowadzi ludzi w znaczenie poszczególnych gestów składających się na tę liturgię. Inaczej efekt końcowy będzie taki, że człowiek niczego nie zrozumie. Będzie miał co najwyżej przeczucie, że uczestniczył w czymś ważnym, co jest wejściem w inny świat, ale nic więcej. To istotne, aby odkrywać, że kiedy wchodzę w świat liturgii, to zanurzam się w inną rzeczywistość, bosko-ludzką, ale liturgia jest też kodem słów i znaków. Te zaś mają sens wtedy, kiedy są rozumiane. Dlatego zaczęto m.in. używać języków narodowych w liturgii.

 

Wydaje się, że istnieje coraz większa potrzeba bycia wtajemniczanym w świat znaków, symboli...

 

Mówiliśmy o liturgii. Klękasz na dwa kolana, składasz ręce. Co to znaczy? Że jesteś wierny - tak, jak rycerz miał być wierny swemu seniorowi. Stoisz. Co to znaczy? Że jesteś wolny.

 

Podnosisz ręce do modlitwy. Wzniesione ręce oranta są wzniesionymi rękami ukrzyżowanego Chrystusa. Kiedy rozumiem jakiś gest i wykonuję go, to natychmiast pojawiają się takie czy inne odniesienia do Pana Boga. Ponieważ rozumiem ten znak, ten gest, mogę siebie przez niego wyrazić.

 

Kłopot w tym, że w Kościele niewystarczająco tłumaczymy te znaki i w konsekwencji podczas przeżywania liturgii wiele nam umyka. Nie jest to jednak problem znaków, ale ich rozumienia. Niektóre znaki rodziły się w pewnym kontekście historycznym i kulturowym. Kontekst się zmienił, a znak wciąż trwa. Jeśli jego znaczenie nie zostanie wyjaśnione, to będzie on znakiem z innego świata, z innego czasu. Pozostaje więc wytłumaczyć np. ministrantom, że bierze się monstrancję przez welon nie dlatego, żeby nikogo nie poparzyła, ale że jest to element wzięty z dworu cesarskiego. Kiedy człowiek otrzymywał dar od cesarza, to szacunek nakazywał wziąć go przez jakąś tkaninę. Biorę więc coś przez materiał w poczuciu, że otrzymałem od Boga jakiś niesamowity dar i nie mogę po niego po prostu sięgnąć łapą. W mojej postawie musi być uszanowanie dla tego daru. Wytłumaczenie tego zajmuje minutę, może dwie.

 

To dlaczego prawie nikt tego nie robi?

 

Bo jako kaznodzieje wolimy skupiać się na sprawach dotyczących moralności. Być może też dlatego, że mało kto o to pyta. Przychodząc na liturgię, wchodząc w jej świat, dobrze jest mieć w sobie ciekawość; pytać, dlaczego to robi się właśnie tak. Dobrze byłoby, żeby osoby czynnie uczestniczące w sprawowaniu liturgii miały świadomość tego, co robią, i były w tym zanurzone. Czy diakon, który okadza kapłana przewodniczącego liturgii, rzeczywiście się za niego modli? Czy podczas okadzania wiernych modli się za ludzi w kościele? Ten dym jest przecież znakiem modlitwy.

 

Niektórzy uważają, że aby być słyszanym we współczesnym świecie, Kościół powinien zrezygnować z ozdobnych szat, z całej otoczki, której współczesny człowiek nie rozumie, dokonać swoistego ogołocenia, wybrać absolutne ubóstwo i skupić się na budowaniu jedności między ludźmi. Takie pomysły wracają niczym fale, z większym lub mniejszym natężeniem. Pamiętajmy jednak, że w Bogu jest stałe dążenie do wcielania się. Byłem kiedyś w Fatimie na kongresie chorych i niepełnosprawnych. W sanktuarium znajdowała się kaplica adoracji Najświętszego Sakramentu. Miała bardzo surowy wystrój. Niczego w niej nie było poza wmontowaną w ścianę malutką monstrancją z Najświętszym Sakramentem. Tylko tyle. Wróciłem do Krakowa i zafascynowany opowiadałem o tym swojemu proboszczowi. Mówiłem: „To tak skupia uwagę, że nie ma cię co rozproszyć". A ksiądz proboszcz mi odpowiedział: „Ale też nie ma cię co pożywić". Nie mogłem z nim dyskutować, nie miałem powodu, żeby to robić. Powiedział mi o pewnej swojej wrażliwości religijnej. Oczywiście, znakiem, na którym mamy się podczas adoracji skupić, jest kawałek konsekrowanego chleba, ale niektórzy oczekują od architektury i sztuki chrześcijańskiej podpowiedzi, która ukształtuje ich modlitwę. Mają do tego prawo czy nie? Mają. Nie absolutyzujmy swoich własnych oczekiwań w tej dziedzinie. Dla jednego coś będzie śmieszne, naiwne, a dla drugiego będzie to wypowiedź jego wnętrza. Nie zabraniajmy też innym wyrażać ich wiary przez znaki, symbole. Jeżeli będziemy lepiej rozumieć znaczenie symboli religijnych, to ich obecność będzie dla nas czymś bardziej zrozumiałym.

 

Natomiast środki ubogie, którymi powinien posługiwać się Kościół w głoszeniu Ewangelii, są bardzo proste. To dialog i świadectwo. Nic więcej.

 

Rozmawiał Sławomir Rusin
List 1/2012