DRUKUJ
 
Józef Majewski,Zbigniew Nosowski
Spojrzeć w oczy wątpliwościom
Więź
 


Od lat jest Ojciec w Polsce – można by rzec – dyżurnym teologiem od trudności i wątpliwości w wierze oraz swoistym kierownikiem duchowym dla wielu Polaków. A wszystko poprzez rubrykę „Szukającym drogi”, która już ponad 30 lat (od 1974 r.) regularnie ukazuje się na łamach miesięcznika „W drodze”. Czy wraz z doświadczeniem przybywało Ojcu pewności w udzielaniu porad tym, którzy szukają drogi?


Mam wrażenie, że gdy zaczynałem redagować tę rubrykę, to pytania były łatwiejsze. W ciągu tylu lat nabyłem trochę doświadczenia, a jednak nieraz muszę się sporo napracować, żeby na jakieś pytanie odpowiedzieć. Dzisiaj po prostu już wiem, że jeśli tylko będę miał siły to robić, jeszcze niejedno pytanie mnie zaskoczy lub okaże się bardzo trudne.

 

Czy odpowiedzi rodzą się łatwo i szybko?


Zdarza się, że jakieś pytanie czeka długo na odpowiedź. W takich sytuacjach najpierw piszę do autora problemu prowizoryczną odpowiedź, obiecując, że za jakiś czas zajmę się nim głębiej. Chyba dopiero na sądzie Bożym dowiem się, ilu takich obietnic nie spełniłem…

 

Czy zdarza się, że pytania i problemy przerastają Ojca siły?


Trudno, żeby to się nie zdarzało. Wtedy szukam pomocy u innych. Kiedyś niezastąpionym doradcą w takich trudnych problemach był dla mnie śp. współbrat zakonny, o. Jan Janczak. Teraz coraz częściej radzę się swoich dawnych uczniów i okazuje się, że nieraz są oni znacznie ode mnie mądrzejsi.

 

Powiedział Ojciec, że pytania, jakie napływają do rubryki „Szukającym drogi” stają się coraz trudniejsze. Może to jakiś znak czasu? Czy dzisiaj jest trudniej wierzyć niż w przeszłości?


Romano Guardini zastanawiał się kiedyś, dlaczego w średniowieczu ludzie nie mieli takich trudności w wierze, jakie trapią ludzi współczesnych. Bo z całą pewnością nie dlatego, żeby byli oni mniej krytyczni albo mniej myślący od nas. Zdaniem Guardiniego, ludziom średniowiecza łatwiej było wierzyć, bo po prostu dużo się modlili. Co więcej, modlitwa była naprawdę wpisana w obyczaj. Dzięki modlitwie cała rzeczywistość wiary przestaje być abstrakcyjna i daleka, ona staje się częścią naszego życia powszedniego. Jeszcze ja ze swojego dzieciństwa pamiętam, że ludzie rozpoczynali dzień od śpiewania godzinek, a każdy rodzaj zajęć był jakoś naznaczony religijnie: mam na myśli znak krzyża nad chlebem, przerywanie pracy na „Anioł Pański”, itp.

 

NIEDOWIARSTWO, WĄTPLIWOŚCI, ZWĄTPIENIE


W Ewangelii św. Marka pewien mężczyzna mówi do Jezusa: „Wierzę, zaradź memu niedowiarstwu” (9, 24). Mamy tu równocześnie wyznanie wiary i niedowiarstwa. Czy jest to słabość wiary, czy też stan normalny? Czy wiara i niedowiarstwo jakoś się przenikają?


Słownik Nowego Testamentu jest pod tym względem niezwykle bogaty. Z powodu owego niedowiarstwa (apistia) Pan Jezus uczynił niewiele cudów w Nazarecie (Mt 13,58). Kiedy indziej wyrzuca swoim uczniom małą wiarę (oligopistia – Mt 18,20). Wiara może ulec zaćmieniu (ekleipein – Łk 22,32), można w niej zwątpić (diakrinein – Mt 21,21), od niej zboczyć (astochein – 1 Tm 6,21), a nawet rozbić się (nauagein – 1 Tm 1,19) i od niej odpaść (aphistemi – Łk 8,13). Sądzę, że tych pełnych przejmujących treści terminów jest w Nowym Testamencie jeszcze więcej.

 

Czy tym samym są: „mała wiara”, niedowiarstwo, przeżywanie wątpliwości w wierze, zwątpienie?


Taki mądry to ja nie jestem, żeby dokładnie pokazać różnice między tymi pojęciami. Na pewno wynika z nich, że wiarę musimy w sobie pielęgnować, nad nią czuwać, oczyszczać ją i pogłębiać. Natomiast szczególną uwagę zwróciłbym na różnicę między wątpliwościami a zwątpieniem. Wątpliwości to pewne znaki zapytania, które pojawiają się w naszym intelekcie. Zwątpienie natomiast dotyka człowieka w jego postawie egzystencjalnej; jest to wycofanie, a przynajmniej zawieszenie pełnego zawierzenia siebie Panu Bogu.

 

Obie sprawy mogą się wiązać ze sobą…


Owszem, ale człowiek uginający się pod ciężarem wątpliwości może mieć w sobie wiarę krystaliczną i heroiczną; jego modlitwa jest wtedy na pewno miła Bogu i z całą pewnością dobrze on robi, jeśli normalnie przystępuje sakramentów. Natomiast zwątpienie to coś dużo poważniejszego, jest to proces korozji, jaki ogarnia wiarę. Zobaczmy tę różnicę na przykładzie małżeństwa. Małżonków mogą nawiedzać wątpliwości, czy ich związek jest udany, czy właściwie rozwiązują pojawiające się trudności, itp. W takiej sytuacji jeszcze bym nie bił na alarm. Ale jeżeli któreś z małżonków zwątpi w sens ich małżeństwa, to sprawa staje się więcej niż poważna.

 

Dzisiaj chcielibyśmy porozmawiać raczej o wątpliwościach niż zwątpieniu. Jak sobie z nimi radzić?


Radziłbym przede wszystkim ich nie zagłuszać. Wątpliwościom trzeba spojrzeć prosto w oczy i bez lęku. To znaczy – należy je przede wszystkim wyraźnie nazwać. Pamiętam, że w młodości przeżywałem tak potworne ciemności w wierze, że tego nie da się nawet opowiedzieć. Wtedy ktoś mi doradził, żeby sobie te wątpliwości zapisywać. Nazbierało się ich – bagatela – kilkaset. Dlatego tak dużo, bo próbowałem sobie te wątpliwości rozwiązywać i jeśli nawet udawało mi się jakąś rozwiązać, to w miejsce jednej rozwiązanej pojawiały się cztery następne. Ponadto, notowałem sobie również sprzeciwy, jakie odczuwałem podczas lektury Pisma Świętego. Po kilku latach, gdy jeszcze raz na to wszystko spojrzałem, nie mogłem uwierzyć, że byłem taki naiwny i, za przeproszeniem, głupi…

 

Nazwanie swoich wątpliwości to jakaś forma ogarnięcia ich, zapanowania nad nimi. Człowiek nie ulega presji nienazwanego, czegoś irracjonalnego. Kiedy zaczynamy spokojnie formułować przed sobą nasze wątpliwości, nasze „nie” wobec wiary, to zaczyna się proces jej rozświetlania i oczyszczania.

 

Taki proces radzenia sobie z wątpliwościami wymaga chyba jednak dużej dojrzałości duchowej…?


Nic podobnego! Trzeba tylko jasno zobaczyć, że wiara ma sens jedynie pod tym warunkiem, że Pan Bóg naprawdę istnieje, że Pismo Święte naprawdę jest słowem Bożym, że Pan Jezus naprawdę jest Synem Bożym i naszym Zbawicielem, i że to On obdarzył nas Kościołem katolickim. Wtedy „odwaga”, żeby pojawiające się trudności nazywać po imieniu, przychodzi w pewnym sensie sama.

 

Wielu ludzi jednak boi się swoich wątpliwości jako czegoś wstydliwego…


U nas w Polsce niektórzy ludzie rzeczywiście w obliczu pojawiających się trudności w wierze mają taki odruch, żeby je w sobie zagłuszać, żeby próbować ich w ogóle nie zauważać. Może dlatego, że nauczyliśmy się – bardzo niemądrze – tak właśnie zachowywać się również w obliczu różnych innych zagrożeń. A przecież jeśli przychodzi do nas jakieś zagrożenie, w tym również zagrożenie dla naszej wiary, nie wolno udawać, że go nie ma, tylko trzeba otwarcie się z nim zmierzyć. Pięknie pisał o tym Norwid, w wierszu pod tytułem „Fatum”. Kiedy patrzysz, jaki zysk możesz osiągnąć z nadchodzącego zagrożenia, ono poddaje się i odchodzi.

 

CZY TRZEBA PRZEJŚĆ PRZEZ OGIEŃ WĄTPLIWOŚCI?


Czy święci mieli trudności i wątpliwości w wierze?


Przypomina mi się piękna opowieść, dotycząca wprawdzie nie trudności w wierze, tylko trudności z dochowaniem czystości, zapisana w fundamentalnych dla życia zakonnego Collationes Patrum Jana Kasjana. Jakiś młody pustelnik wyznał świątobliwemu starcowi, że nawiedzają go straszne pokusy przeciw cnocie czystości. Ten umiał go tylko zrugać. Kiedy zdołowany młodzieniec od niego odszedł, Pan Bóg przypomniał nierozważnemu starcowi, co to są pokusy przeciw czystości. Starzec natychmiast zrozumiał swój grzech: że zamiast podać rękę tonącemu, jeszcze bił go wiosłem po palcach. Pyta mnie Pan, czy święci doświadczali trudności w wierze. Skoro święci są normalnymi ludźmi, to zwyczajne trudności i pokusy ich nie omijają. Nie omijają ich również wątpliwości w wierze.

 

A zwątpienie?


Na pewno zwątpił w Chrystusa Apostoł Piotr. Co więcej, w Wielki Piątek załamali się w wierze – oprócz Matki Najświętszej – nawet ci, którzy wytrwali w przyjaźni do Pana Jezusa aż do Jego śmierci. Z opisów spotkań ze Zmartwychwstałym jasno wynika, że ani Apostoł Jan, ani Maria Magdalena w wierze wtedy nie wytrwali. A po Zmartwychwstaniu? Znane są opisy załamania w wierze ludzi, którzy potem ponieśli męczeństwo za wiarę. Choćby – żeby daleko nie szukać – w moim zakonie mamy błogosławionego Antoniego Neyrot (zm. 1460), który w niewoli muzułmańskiej kompletnie się załamał, przyjął islam i ożenił się. Ale Pan Jezus podał mu rękę i Antoni podjął drogę powrotu – z całą świadomością, że idzie na śmierć, i to śmierć w torturach, wyznał zarówno swój grzech zwątpienia, jak swoją wiarę w Chrystusa Pana. Jednak zwątpienie Antoniego niewątpliwie było jego wielkim grzechem.

 

A ciemności wiary tak wielu świętych – czy nie odkrywamy w nich zwątpienia?


Zacznę od przypomnienia, że ukrzyżowany Pan Jezus z całą pewnością nie przechodził przez zwątpienie, a przecież doświadczył potwornych ciemności. Podobnie było z ciemnościami niektórych świętych. Przypatrzmy się choćby tym strasznym ciemnościom, których na łożu śmierci doświadczyła św. Teresa od Dzieciątka Jezus. To na pewno nie było zwątpienie. Przypomnę to – na krwotok, który zapowiadał, że to już koniec jej życia na tej ziemi, Teresa zareagowała entuzjazmem: „Panie Jezu, jak to wspaniale; już wkrótce będę cała Twoja!”. Lecz bardzo szybko radość przemieniła się w koszmarne wątpliwości, że może życia wiecznego wcale nie ma, że może śmierć jest końcem wszystkiego. Przez ten koszmar Teresa szła z prawdziwą wiarą, naśladując zawierzenie Ukrzyżowanego. „Panie Jezu – modliła się w tych udrękach – nigdy sobie nie wyobrażałam, że niewierzącym może być tak trudno, przyjmij te moje obecne ciemności jako ofiarę na rzecz moich braci, którzy w Ciebie nie wierzą”.

 

Czy można być dojrzałym katolikiem bez przejścia przez ogień wątpliwości? Czy dojrzała wiara jest możliwa bez próby wątpliwości?


Nie mam pojęcia. Pytanie jest zapewne analogiczne do pytania, czy możliwa jest dojrzała miłość małżeńska bez kryzysów. Nasze życiowe drogi bywają tak różne… Zresztą próba taka może przyjść nawet pod sam koniec. Tak właśnie było ze świętą Teresą. Przypomina mi się przejmująca metafora św. Grzegorza z Nazjanzu, który porównywał. życie wiary do podróży okrętem. Bywa, że cała podróż przebiega wśród burz, że stale grozi zatonięcie, a jednak okręt cało i zdrowo przybywa do portu. A bywają takie podróże, podczas których pogoda jest świetna, wiatry korzystne i łagodne, a okręt zatonie przy samym wejściu do portu. Krótko mówiąc: „z bojaźnią i drżeniem zabiegajcie o własne zbawienie” (Flp 2,12), „kto wytrwa aż do końca, ten będzie zbawiony” (Mt 10,22). Czy jednak wątpliwości są konieczne do tego, by wiara w nas dojrzewała, nie mam pojęcia.

 

Czy poza wspomnianymi młodzieńczymi ciemnościami w wierze osobiście przeżywał Ojciec jakieś okresy wzmożonych wątpliwości?


Jeśli przeżywałem takie okresy, to ich nie zauważyłem. Muszę wyznać, że póki co, idę przez życie krokiem raczej tanecznym, wiara w moim życiu jest czymś oczywistym. Ale też nie zaznałem jeszcze sytuacji krańcowych – głodu, wrogów, bardzo ciężkich chorób. Nie wiem, jak bym się w takich sytuacjach zachował. Tym się jednak pocieszam, że „Bóg jest wierny i nie dozwoli kusić nas ponad to, co potrafimy znieść” (1 Kor 10,13). I coraz lepiej rozumiem modlitwę Psalmisty: „Nie odtrącaj mnie w czasie starości! Gdy siły ustaną, nie opuszczaj mnie!” (Ps 71,9).

 

Czy ten „krok taneczny” można nazwać pewnością wiary? Wiara opiera się na zawierzeniu Komuś, pewność jest zaś pojęciem z innej płaszczyzny. Żeby być pewnym, albo trzeba intelektualnie coś sobie udowodnić, albo doświadczyć głęboko egzystencjalnie…


Język polski rozróżnia między wątpliwością a zwątpieniem, nie ma jednak odrębnych słów, które by rozróżniały między pewnością intelektualną a pewnością egzystencjalną. A przecież to są zupełnie różne sytuacje duchowe. Na przykład nie podnosiłbym alarmu, jeśli męża czy żonę czasem nawiedzają myśli, że ich wybór współmałżonka był niekoniecznie mądry. Dopóki jest w nich egzystencjalna pewność, że mężem czy żoną tego oto człowieka jest się aż do śmierci, ich dzieci mogą spać spokojnie. Analogicznie, nie wydaje się wielkim zagrożeniem dla wiary – chwilowe, albo i chroniczne – zaćmienie pewności intelektualnej. Dopóki w człowieku jest pragnienie oddania całego siebie Bogu, z jego wiarą nie jest źle.

 

Różnicę między tymi dwoma rodzajami pewności w wierze można czasem zobaczyć wyraźnie jak pod mikroskopem. Ktoś np. znalazł się wręcz w burzy niepewności intelektualnych, tak że nie wie już nawet, czy wolno mu się jeszcze nazywać człowiekiem wierzącym, a jednocześnie wie z całą pewnością, że gdyby odpadł od Boga, byłoby to największym nieszczęściem jego życia. Zdarzają mi się czasem takie rozmowy, że ktoś zwierza się ze swoich wielkich i nieraz wieloletnich wątpliwości w wierze, a jednocześnie strasznie cierpi z tego powodu, że ktoś mu bliski odchodzi od wiary.

 

Nigdy dość podkreślania, że wiara to coś dużo więcej niż religijny światopogląd. Święty Augustyn miał w swoim życiu taki moment, że już uzyskał stuprocentową pewność, iż wszystkie bez wyjątku dogmaty Kościoła katolickiego są prawdziwe – a zarazem wciąż jeszcze był człowiekiem niewierzącym. Wiara to zwrócenie się sercem ku Bogu i ku Chrystusowi, który żyje i któremu na nas zależy. Człowiek, który sobie intelektualnie powiada: „chyba musi być Pan Bóg, bo inaczej się nie da wytłumaczyć niczego”, albo nawet: „wszystko wskazuje na to, że Chrystus naprawdę zmartwychwstał” – wprawdzie zrobił ważny krok w kierunku wiary, ale nie jest jeszcze kimś wierzącym.

 

WIARA SELEKTYWNA


Dzisiaj niekiedy ludzie tak przeżywają wątpliwości w wierze, że prowadzi to ich do wiary selektywnej – niektóre prawdy wiary się przyjmuje, inne nie. Czy teolog zajmujący się – tak jak Ojciec – dogmatami jest w stanie powiedzieć, kiedy taki człowiek jeszcze jest, a kiedy już przestaje być katolikiem?


Pan Jezus bardzo negatywnie ocenił selektywną wiarę saduceuszów, którzy nie wierzyli w przyszłe zmartwychwstanie (Mt 22,23-33). Odrzucali zaś tę prawdę, bo dominująca w ówczesnych sferach wykształconych mentalność helleńska odczuwała ją jako przejaw duchowego prymitywizmu. Później Apostoł Paweł nieraz musiał podkreślać, że przestaje być chrześcijaninem ten, kto w taki sposób majsterkuje przy tej prawdzie, że próbuje ją pozbawić jej podstawowego sensu (1 Kor 15,12-19; 2 Tm 2,18). Apostoł Jan w niezwykle ostrych słowach piętnuje próby wyrażenia prawdy o przyjściu do nas Syna Bożego w kategoriach pogańskiego mitu (1 J 4,1-3; 2 J 7).

 

Zarazem nie spieszyłbym się z zarzutami pod adresem żywych ludzi, że już nie są katolikami. Bo zdarza się, że również bardzo autentyczny katolik nie zna jakiejś prawdy wiary, albo ma na jej temat zupełnie opaczne pojęcie. Po tym zaś poznać, iż jest to katolik autentyczny, że z chwilą kiedy stwierdza swoje rozmijanie się z wiarą Kościoła, przyjmuje prawdę wiary z radością i wdzięcznością. Takie sytuacje są zresztą również odnotowane w Piśmie Świętym (np. Dz 18,24-19,7). Powtarzam, nie spieszyłbym się z demaskowaniem selektywnej wiary u konkretnych ludzi. Czymś innym jest mówić o tym teoretycznie.

 

Porozmawiajmy zatem teoretycznie…


Teoretycznie rzecz biorąc, wiara selektywna bierze się z potrzeby przeżywania wiary chrześcijańskiej w kategoriach religijności pogańskiej. Mity i wierzenia pogańskie są bardziej narzędziem poszukiwania prawdy ostatecznej, niż jej wyrazem. Poniekąd do natury mitów należy to, że jedne powstają, inne ulegają zapomnieniu albo ustępują miejsca swoim nowym modyfikacjom, mity zaś szczególnie ważne ciągle są jakoś modyfikowane. Tutaj też należy szukać odwiecznej popularności różnych synkretyzmów religijnych. Selektywność, kreatywność i synkretyzm są poniekąd naturalnymi cechami tych religii, które swe zadanie upatrują raczej we wdrażaniu w odziedziczone obrzędy i zwyczaje, niż w przekazywaniu prawdy ostatecznej. Zauważmy, że to właśnie z tego względu ludy podbite z taką łatwością porzucały swoje religie i przejmowały wierzenia i kult swoich zwycięzców.

 

Inaczej jest z chrześcijaństwem. Nie da się być chrześcijaninem, nie wierząc w Chrystusa naprawdę. Jeżeli Chrystus to dla mnie tylko kryształ moralny albo geniusz religijny, jeżeli nawet widzę w Chrystusie przysłanego przez Boga proroka, ale jeszcze nie rozpoznaję w Nim Syna Bożego i nie szukam Go jako mojego Zbawiciela, tak długo nie jestem jeszcze chrześcijaninem (Mt 16,13-20). To właśnie dlatego, że Chrystus naprawdę jest Synem Bożym i Zbawicielem, wiara chrześcijańska polega na przyjęciu całej Jego nauki. Jeżeli tak jest z moją wiarą, nie rozumiem, jak można przebierać wśród jej dogmatów albo przy nich majsterkować. Przecież nauka Chrystusa jest prawdą, która przyszła do nas od Boga (J 3,11; 5,43; 7,16n). Nie jest ona materią mitologiczną, którą wolno by nam było swobodnie dysponować.

 

Nadal teoretycznie, ale bardziej konkretnie: czy można być katolikiem wątpiącym w dogmaty?


Jeżeli w Pana Jezusa wierzymy na serio, jeżeli wierzymy, że jest On Jednorodzonym Synem Bożym i Zbawicielem wszystkich ludzi, to wierzymy tym samym, że – po pierwsze – Jego nauka jest prawdą ostateczną, a zarazem niezgłębioną, a po drugie – że jest ona przeznaczona dla wszystkich pokoleń ludzkości, łącznie z tym, które doczeka dnia Sądu Ostatecznego. I rzeczywiście On sam zatroszczył się o to, żeby wszystkie kolejne pokolenia miały dostęp do Jego autentycznej nauki. Obdarza w tym celu swój Kościół Duchem Świętym (J 14,26; 15,26; Dz 15,28) oraz wyznacza konkretnych ludzi na nieomylnych strażników swojej nauki (Mt 16,19; Łk 10,16; Ef 4,11-13). Wątpić zatem w dogmaty wiary to tyle samo, co nie zauważać, że są one darem Bożym dla nas, a także wątpić albo w to, że prawda Chrystusa jest prawdą ostateczną, albo w to, że jest ona autentycznie głoszona w Kościele.

 

A co sądzi Ojciec o teologach, którzy stawiają znaki zapytania wobec jakichś elementów nauczania Magisterium Kościoła? Czy teologowie mają prawo do publicznego przedstawiania wątpliwości?


Kiedy w Kościele pojawia się jakaś doktryna, do której katolickie uszy nie są przyzwyczajone, rzadko bywa ona natychmiast odrzucana. W tej sprawie niezbędna jest ostrożność i brak pośpiechu, bo łatwo pod hasłami obrony ortodoksji wylać dziecko z kąpielą, czyli niszczyć żywe i autentyczne poszukiwania w wierze.

 

W przeszłości zdarzały się przypadki teologów, których pasterze Kościoła traktowali z podejrzliwością i ganili, a którzy w końcu okazywali się prekursorami w wierze, torując drogi, na które ci sami pasterze w końcu wchodzili. Tak było z niektórymi teologami, np. przed II Soborem Watykańskim.


Były to czasy, kiedy w Kościele wiele było alergii antymodernistycznej – przyznają panowie, że nie całkiem nieuzasadnionej. Przypomina mi się pewna analogia biologiczna. Wyczytałem gdzieś, że nasze organizmy instynktownie wyczuwają, jak reagować na truciznę: antytoksycznie czy syntoksycznie. Na niegroźną dawkę trucizny (a tym bardziej na to, co wcale nie jest trucizną) nie opłaca się organizmowi reagować antytoksycznie, zwłaszcza że można ją nawet wykorzystać dla dobra organizmu. Pomyłka w przypadku groźnej dawki, tzn. kiedy organizm reaguje na groźną truciznę syntoksycznie, może się dla niego skończyć fatalnie. Otóż wydaje mi się, że przed ostatnim soborem była przesada w kierunku reakcji antytoksycznej. Obecnie jest raczej odwrotnie, na wydziałach teologicznych i w katolickich wydawnictwach publikowane są niekiedy poglądy jawnie niezgodne z wiarą katolicką – i biskupi oraz Stolica Apostolska tylko wyjątkowo na to reagują.

 

Nie ma zatem szans, by Hans Küng był współczesnym Yvesem Congarem?


Hans Küng jest teologiem wybitnym, toteż zachęcam studentów teologii, żeby nie unikali lektury jego dzieł. Na pewno bardzo godna uwagi jest np. jego teza o ostatecznej sensowności bytu czy jego sprzeciw wobec doktryny reinkarnacji. Natomiast nie wyobrażam sobie, żeby Stolicy Apostolskiej wolno było nie reagować na te jego poglądy chrystologiczne, mariologiczne czy eklezjologiczne, które są ewidentnie niezgodne z całą tradycją katolicką. Bardzo dobrze się stało, że Kongregacja Nauki Wiary położyła kres absurdalnej sytuacji, iż ktoś oficjalnie uznany za nauczyciela wiary katolickiej, a przy tym słuchany i czytany przez tysiące ludzi, głosi poglądy bezpośrednio z tą wiarą niezgodne.

 

Niektórzy w wątpieniu, jakie przeżywają, tłumaczą, że Magisterium Kościoła popełniało błędy w swoim nauczaniu: negatywne spojrzenie na życie małżeńskie, dyskryminacja kobiet, odrzucanie wolności religijnej czy potępianie innych religii. Dzisiaj Kościół odszedł od tego nauczania, a skoro tak, to czyż nie można mieć nadziei, że kiedyś odejdzie również od jakiegoś nauczania, które głosi współcześnie?


Pan chyba żartuje. Przecież swoje pytanie oparł Pan na twierdzeniach w gruncie rzeczy gołosłownych.

 

Dlaczego?


Przecież jeśli Pan dokładnie przeczyta szesnastą tezę „Syllabusa” [1], to okaże się, że zawiera ona nie tyle potępienie innych religii, co odrzuca pogląd o zbawczej równoprawności wszystkich religii. Otóż wiara katolicka rzeczywiście taki pogląd odrzuca. Z kolei potępienie tez o wolności religijnej, jeśli się im dobrze przypatrzeć – zwłaszcza jeśli się nie zapomni spojrzeć na nie w kontekście kościelnych dokumentów, z których zostały wyciągnięte do „Syllabusa” – miało na celu przypomnienie wiary Kościoła, że my prawdy nie ustanawiamy, bo ona jest od nas wcześniejsza, zaś źródła prawdy ostatecznej my, katolicy, szukamy w Bogu i Jego Objawieniu.

 

Ale w spojrzeniu na życie małżeńskie chyba trudniej przeprowadzić analogiczny wywód? Wyraźnie zmieniały się akcenty w nauczaniu Kościoła…


Akcenty na pewno się zmieniały, jednak Kościół zawsze bardzo wytrwale bronił prawdy, że sam Bóg jest autorem małżeństwa i z tego powodu jest ono czymś dobrym i świętym. Zwłaszcza w starożytności i w średniowieczu – wobec popularności różnych sekt gnostyckich i manichejskich – trzeba było o tym często przypominać. Podczas adiustacji wywiadu dołączę Panu małą antologię oficjalnych tekstów kościelnych na ten temat [2].

 

A czy sam Ojciec nigdy nie miał żadnych problemów z nauczaniem Magisterium Kościoła?


Sam żyję na przełomie XX i XXI wieku i mentalność, która formułowała takie czy inne anatematyzmy, czy choćby zawartą w „Syllabusie” listę błędów, nie jest oczywiście moją mentalnością, toteż żeby zrozumieć zawarte tam twierdzenia, trzeba próbować trochę tę mentalność zrozumieć.

 

Osobiście szczególne problemy miałem kiedyś z niektórymi tezami należącymi do tradycji nauczania, że „poza Kościołem nie ma zbawienia”. Jednak jest to problem dość złożony i zasługuje na odrębną rozmowę.

 

SZOK I UZDROWIENIE


W ostatnich miesiącach przeżywamy w Polsce „sprawę abp. Paetza”, która przyniosła ze sobą wiele zgorszenia. Czy od takiego zgorszenia w Kościele, szczególnie zgorszenia idącego ze strony duchownych czy biskupów, może prowadzić prosta droga do wątpliwości w wierze?


Bardzo jestem ciekaw, jak tę sprawę zobaczymy na Sądzie Ostatecznym. Ewangeliczna opowieść o cudzołożnicy potępionej przez tłum o wiele większych grzeszników niż ona każe oczekiwać, że czekają nas wtedy różne wielkie niespodzianki.

 

Dlaczego ma się to okazać dopiero na Sądzie Ostatecznym? Czy nie można by tego ukazać wcześniej?


Bo jeden tylko Bóg zna całą prawdę o człowieku… Ale proponuję przejść na inną płaszczyznę. Otóż spodziewam się, że z tego poznańskiego szoku może wyjść dużo dobra. Osobiście bardzo wysoko oceniam wiarę, morale i duszpasterską gorliwość polskich księży. Mamy bardzo wielu księży naprawdę świętych, a przeciętny polski ksiądz to tzw. ksiądz porządny. Wydaje mi się zarazem, że z grona blisko trzydziestu tysięcy księży w Polsce co najmniej stu prowadzi życie moralnie skandaliczne. Nawet gdyby ich było tylko pół promila, zgorszenia z tego jest bardzo wiele.

 

Ufajmy, że obecnie – nareszcie! – kościelni przełożeni będą bardziej radykalnie reagować na przypadki księży, którzy są jawnymi szkodnikami w Bożej owczarni, że w przypadkach szczególnie drastycznych będą dążyć nawet do wymierzenia im kary zredukowania do stanu świeckiego. Byłoby to dla Kościoła duże oczyszczenie…

 

Czy to wystarczy, aby tego rodzaju zgorszenie nie stawało się przyczyną zwątpienia w wierze?


W obliczu zła, o które teraz panowie pytają, próbujemy nieraz się pocieszać zgrabnymi formułami, jak ta, że „zło jest zawsze bardziej nagłaśniane niż dobro”, albo że „większy hałas robi to drzewo, które upada, niż cały las, który rośnie”. Zygmunt Krasiński radził, że jeśli czujesz się zbrudzony błotem, na które natrafiłeś, to może spróbuj przynajmniej na chwilę podnieść głowę i zobaczyć lazur nieba. Na pewno są to formuły bardzo prawdziwe, ale chyba nie dają odpowiedzi na to pytanie.

 

Jeszcze mniej zadowala mnie spostrzeżenie świętego Fulgencjusza, że zgorszenie z powodu zła w Kościele może co najwyżej plewę wywiać gdzieś daleko, bo pszenica na pewno w Kościele pozostanie. Fulgencjusz pewnie ma rację, jednak Pan Jezus uczył nas raczej tego, żeby tlącego się knotka nie dogaszać ani trzciny nadłamanej nie łamać do końca.

 

Ja sam w odpowiedzi na to pytanie miałbym trzy uwagi. Po pierwsze, w obliczu zgorszenia, jakie przychodzi od pasterzy Kościoła, trzeba nam sobie przypominać słowa Pana Jezusa: „Czyńcie i zachowujcie wszystko, co wam polecą, lecz uczynków ich nie naśladujcie” (Mt 23,3). Po wtóre, zdanie, że „święty Kościół składa się z grzeszników”, można (niestety) przyjmować jako zgrabną formułę, ale jego sensem jest ta prawda, że wszyscy jesteśmy grzesznikami, a w Kościele jesteśmy po to, żeby za łaską Bożą być grzesznikami coraz mniej. I wreszcie po trzecie, w Ciele Chrystusa, jakim jest Kościół, „poszczególne członki winny troszczyć się o siebie nawzajem. Tak więc, gdy cierpi jeden członek, współcierpią wszystkie inne członki” (1 Kor 12,25n).

 

Przychodzi mi na myśl jeszcze uwaga czwarta: Wciąż na nowo winniśmy sobie przypominać, że jest w nas – grzesznikach – potężne zapotrzebowanie na zło w Kościele, bo wydaje nam się czasem, że ono usprawiedliwia zło nasze.

 

Właśnie z tego powodu, że mamy zapotrzebowanie na usprawiedliwianie własnego zła złem innych, tym bardziej jasna powinna być szybka reakcja hierarchii na pojawiające się przypadki zgorszenia w Kościele…


Z ust mi to panowie wyjęli.

 

ŻEBY NIE ZATONĄĆ…


Pora na podsumowanie. Skoro – jak wiele na to wskazuje – wątpliwości i trudności w wierze są czymś nieuchronnym, to jak żyć z nimi, żeby ostatecznie mogły stawać się błogosławieństwem?


Jeżeli Pan Bóg dopuszcza na kogoś trudności z wiarą, to albo dlatego, że chce w ten sposób zwrócić uwagę na czyjś grzech oddalenia się od Niego (niektóre trudności są zwyczajną czkawką po odejściu od Boga, są próbą racjonalizacji swojego odejścia), albo dlatego, że chce temu człowiekowi pobłogosławić, dać mu szansę pogłębienia się w wierze.

 

Tego drugiego podejścia najlepiej się nauczyć już w dzieciństwie. Niestety, niektórzy rodzice robią wszystko, żeby ich dzieci tego się nie nauczyły. Przypatrzmy się samym sobie, w jaki sposób odpowiadamy na religijne pytania, stawiane nam przez nasze dzieci. Dzieci nieraz stawiają trudne pytania, na które nie umiemy od razu odpowiedzieć. I wtedy – zamiast powiedzieć dziecku, że muszę się nad tym zastanowić i spróbuję ci na to odpowiedzieć wieczorem albo jutro – rodzi się u rodziców pokusa zbywania dziecka, że jeszcze jest za małe, by to zrozumieć, albo niech o to zapyta swoją katechetkę.

 

Zauważmy, że dziecko otrzymuje w ten sposób komunikat, iż wiarą nie ma co się zbytnio przejmować. Toteż trudno się dziwić, że ktoś, kto z winy własnych rodziców nie znalazł odpowiedzi na swoje pierwsze pytania religijne, później nie umie dobrze wykorzystać pytań, jakie przed nim stają, kiedy jest już dorosły.

 

Ale na koniec spróbuję jeszcze zupełnie zmienić temat. Rozmawialiśmy o trudnościach i wątpliwościach religijnych. Otóż warto zauważyć, że tam gdzie wiara jest głęboka, to nawet jeśli osiągną takie natężenie jak u świętej Teresy, dla wiary są one zupełnie niegroźne. To jest tak jak czasem w górach – na dole szaleje burza, walą pioruny, a na górze… świeci słońce.

 

Jeszcze lepiej odda to metafora burzy morskiej. To jest żywioł potężny, który potrafi zatopić duże okręty. Ale sięga jedynie do głębokości mniej więcej dwudziestu metrów. Głębiej jest cisza i spokój.

 

Chociaż na powierzchni burza może być wielka, a walka ostra…


Właśnie. Nawet najbardziej gwałtowne wątpliwości nie są w stanie zagrozić wierze naprawdę głębokiej. Kiedy jednak wiara jest płytka i do dna mam zaledwie 20 metrów albo jeszcze mniej, moja wiara może zostać całkowicie wywrócona. Kiedy o czymś takim człowiek sobie pomyśli, od razu zaczyna się modlić: „Wierzę, Panie, ale zaradzaj niedowiarstwu memu”.


Rozmawiali Józef Majewski i Zbigniew Nosowski
„Więź” nr 5/2002

 

________________
Przypisy:

 

[1] Orzeka ona, że następująca opinia jest niezgodna z wiarą katolicką: „Ludzie mogą znaleźć drogę do wiecznego zbawienia i osiągnąć to zbawienie przez praktykę jakiejkolwiek religii”.


[2] Kanon 1 synodu w Gangra (r. 340): „Jeśli ktokolwiek odrzuca małżeństwo i pogardza wierną i pobożną żoną, z mężem swoim obcującą, lub potępia ją jako tę, która nie może wejść do królestwa, niech będzie wyłączony”. Kanon 9 tegoż synodu: „Jeśli ktokolwiek zachowuje dziewictwo lub wstrzemięźliwość, odsuwając się od małżeństwa z pogardy dla niego, a nie ze względu na świętość dziewictwa, niech będzie wyłączony”.
Kanon 16 synodu w Toledo (r.400): „Jeśli ktoś uważa, że małżeństwo, które prawo Boże uznaje za dozwolone, jest czymś bezbożnym – niech będzie wyłączony”.
Kanon 51 „Kanonów apostolskich” (przełom IV i V wieku): „Jeśli jakiś biskup, prezbiter, diakon albo jakikolwiek duchowny wyrzeka się małżeństwa, mięsa lub wina – dlatego, że nimi gardzi, a nie dla trudu wstrzemięźliwości – i jeśli nie pamięta o tym, że wszystko, co zostało stworzone, jest dobre, zaś Bóg powołując człowieka do istnienia, stworzył ich mężczyzną i kobietą; jeśli tym swoim bluźnierstwem rzuca potwarz na stworzenie, to albo niech się poprawi, albo będzie pozbawiony godności i wydalony z Kościoła. Dotyczy to również katolika świeckiego”
List z r 430 św. Cyryla z Aleksandrii do Nestoriusza, 25: Pan nasz „pobłogosławił małżeństwo, kiedy zaproszony na wesele przybył do Kany Galilejskiej wraz ze swoimi świętymi Apostołami”.
Kanon 23 Soboru Laterańskiego II (r.1139): „Tych, którzy udając pobożność (…) potępiają prawnie zawarte związki małżeńskie, jako heretyków wypędzamy z Kościoła Bożego i potępiamy ich oraz nakazujemy, aby byli karani przez władze cywilne. Również na ich obrońców nakładamy węzeł tego samego potępienia”.
Wyznanie wiary, jakie papież Innocenty III nakazał składać wracającym do Kościoła waldensom (r.1208): „Wierzymy i wyznajemy, że mężczyzna ze swoją żoną mogą się zbawić, i nie potępiamy drugiego małżeństwa ani też następnych”.