DRUKUJ
 
ks. Jan Sochoń
Przebudzeni do miłości
Idziemy
 


Nawrócenie to zdecydowany akt przemiany: uderzmy w stęchliznę codziennych rytuałów. Jezus bowiem przychodzi do każdego z nas z osobna i osobiście nas zaprasza. I to jest decydujące.

 

W świetle wojennej pożogi, kiedy nasi bracia zza wschodniej granicy zostali dotknięci rosyjską napaścią, mającą doprowadzić do ich całkowitego wyniszczenia, zaczynamy inaczej patrzeć na rzeczywistość. Znika niemal automatycznie z naszych oczu to, co jest błahostką, drobnym egoizmem, pychą i wygodą, a pozostają wartości jednoczące ludzi ze sobą. Nie zważamy na własne potrzeby czy nawet zachcianki – serca kierujemy tam, gdzie oczekuje się pomocy. Nie sposób więc uciszyć umysłu, mimo że trwa już wielkopostna aura. Trudno oddalić niepokój, kiedy zło, i to w tak wyostrzonej postaci, uderza w naszą świadomość, w nadzieję, że losy świata podążają w dobrym kierunku.

 

Jedyne kryterium

 

Niestety, nie podążają. Jesteśmy bowiem zdolni do najbardziej heroicznych czynów, ale i do tych nielicujących z osobową godnością, jaką obdarzył nas Stwórca. Kto odrzuca ten, rozpoznawalny w świetle sumienia, nakaz, skazuje się od razu na życie poza jakąkolwiek wspólnotą. Ewangelia dodaje do tej kwestii istotne, a z religijnego punktu widzenia bodaj najistotniejsze przesłanie. Jedynym kryterium, jakie znajdzie zastosowanie podczas Chrystusowego sądu, będzie miłość. Mamy przecież w pamięci tę piorunującą wypowiedź Jezusa: Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, daliście mu jeść albo pić, albo zareagowaliście dobrem na jego biedę, to właściwie mnieście uczynili. A jeżeli tego nie wykonaliście – wówczas samych siebie strącacie w piekielną otchłań.

 

Toteż próbujmy nie zasklepiać się we własnym sobkostwie; doświadczajmy raczej współodczucia z innymi ludźmi, zwłaszcza z tymi, których dopada dowolna krzywda. Wówczas nasz codzienny krzyż będzie otwierał drzwi do wnętrza naszej duszy, gdzie poznajemy, kim naprawdę jesteśmy, docieramy do sedna własnej istoty, do tego, że zostaliśmy przez Boga obdarzeni istnieniem i uwolnieni przez krzyż Jego Syna z grzechów. Dlatego życie jest cudownym odblaskiem Bożej miłości. Trzeba tylko przyjąć Jezusa, czyli własną codzienność starać się kształtować według niebiańskich wskazań. Ufać, że zdołamy wytrwać przy Krzyżu, że popiół, który naszym sąsiadom walczącym o ocalenie ojczyzny zatyka oczy i uszy, nie będzie popiołem upadku, lecz znakiem przemijalności ludzkiej kondycji.

 

Miłość bez przemocy

 

Z Jezusem spotykamy się w rzeczywistości sakramentalnej. I to jest więź najgłębsza, najbardziej intymna. Co ją wyraża i umacnia? Głównie modlitwa, nasze wewnętrzne i zewnętrzne odniesienie do Stwórcy. Ważne są te słowa: „wewnętrzne” i „zewnętrzne”. Pierwsze spełnia się w duchowym napięciu, kiedy stajemy wobec Niego twarzą w twarz. Nie musimy wiele mówić. Wystarczy, że oddamy Mu choćby chwilę modlitewnej ciszy. W ten sposób porzucimy narzucającą się pokusę, jaką jest pozorna nieobecność Wszechmogącego, którego nie możemy doświadczyć w sposób dotykalny, a tylko pod pewną osłoną. Ale tak być musi, żeby Bóg pozostawał Bogiem, a my Jego stworzeniami.

 

Nie musimy przy tym przyciągać Boskiej uwagi. On wie, czego nam potrzeba. Zachęca tylko, żebyśmy się stale uczyli modlitwy, darowując nam jej podstawowy schemat. Należy przede wszystkim wychwalać Boże imię, to, że Bóg jest naszym Ojcem, w którego ramionach możemy ocalić samych siebie. Mówiąc tak, rozumiemy, że wyrażamy się analogicznie, to znaczy na podobieństwo. Nie jesteśmy bowiem w stanie pojąć tego, w jaki sposób „ojcostwo” realizuje się w Bogu, ale doświadczamy ojcostwa na ludzki sposób. Dzięki temu, zachowując absolutną różnicę między Bogiem a nami, dostrzegamy w Nim pewne rysy ziemskiego ojcostwa. Modlitwa właśnie ten fakt wyraża i zarazem rozjaśnia, gdyż zwiększa siłę naszej ufności. W niej zwierzamy się Bogu ze wszystkich swoich trosk, niepokojów, radości. Zyskujemy pewność, że kochać oznacza przyobiecać drugiemu i sobie, że nigdy nie użyje się przemocy wobec ukochanej osoby, a szerzej wobec każdej osoby. Jako że tzw. miłość ludzka zna wiele środków przemocy, począwszy od niewinnego uroku, aż po dosłowny gwałt, tortury, zabójstwo. Agresja Rosjan na Ukrainę dobitnie potwierdza ten wstrząsający fakt.

 

Módlmy się przeto, żeby Bóg powstrzymał to jawne barbarzyństwo. Swoją modlitwę łączmy z konkretną pomocą, która jest niezbędna. Rozumiem, że często pociąga to za sobą konieczność wielu wyrzeczeń, może utraty jakichś dóbr. Nie ma to jednak znaczenia w porównaniu z radością dawania, współuczestnictwa w szczęściu potrzebujących. Osiągnąwszy próg doczesności, nie zabierzemy przecież ze sobą niczego poza miłością i dobrem. Tylko to.

 

Kochać i być kochanym

 

Nie tak dawno jechałem taksówką i w pewnej chwili kierowca zapytał mnie: Proszę księdza, jakie jest najważniejsze słowo ludzkiego języka? Trochę pytaniem zaskoczony, odpowiedziałem jednak bez wahania: chodzi o miłość. Kierowca aż uśmiechnął się z radością. Proszę sobie wyobrazić, dodał, że większość osób, które o to pytałem, odpowiadała właśnie w taki sposób. To zachwycające, stwierdził. Każdy człowiek może kochać i być kochanym. Rzeczywiście, wtrąciłem, ale trzeba pamiętać, że naszej ziemskiej miłości (bo to ludzka miłość) często brakuje całkowicie bezinteresownej perspektywy. Trudno przecież wyobrazić sobie sytuację, w której międzyosobowa bliskość byłaby pozbawiona „egoistycznego spojrzenia”. Nawet najbardziej zakochane oczy kryją w sobie coś jeszcze poza miłością. Niektórzy nazywają to cieniem grzechu pierworodnego. Pojawia się on w chwili, kiedy nie zdołamy otworzyć się na kogoś drugiego bez uprzedzających gestów, prywatnych korzyści, po prostu, bez pomijania własnej osoby. Dlatego warto odkryć wymowę nawrócenia. Wejrzyjmy zatem na karty Nowego Testamentu. Oto Galilea, rejon niezbyt wrażliwy na religijny styl życia, ale Jezus na to nie zważa. Idzie tam, gdzie są ludzie, którym należy głosić orędzie zbawienia, dać świadectwo o nadchodzącym Królestwie niebieskim. Dlatego woła: nawracajcie się, chodźcie za mną! Czy jednak słuchający Go rozpoznawali, o czym mówi? Czy wiedzieli, co oznacza nawrócić się? Czy my obecnie wiemy?

 

Na pewno doświadczamy schematyczności życiowego działania. Nie chodzi o powtarzalność czynności czy określonych faktów. Mam na myśli indywidualne przeświadczenie, że jest nam dobrze w dotychczasowym położeniu życiowym. Przyzwyczajamy się do wygodnego reagowania na obecność innych ludzi, bywamy w kościele, przyjmujemy sakramenty święte, ale w jakimś duchowym uśpieniu. Tymczasem nawrócenie to zdecydowany akt przemiany: dobrze nam z naszą schematycznością i letniością, więc natychmiast zmieńmy ten styl życia, uderzmy w stęchliznę codziennych rytuałów. Jezus bowiem przychodzi do każdego z nas z osobna i osobiście nas zaprasza. I to jest decydujące w całej tej sprawie. On pozostaje źródłem przemiany. Daje więcej światła, więcej swobody i oddechu. Zauważa naszą dobrą wolę. Tylko trzeba pytać samego siebie: co jest moim schematem, moją przepaską na oczach? Co oddala od autentycznej ścieżki wiary?

 

Trzeba też od razu zareagować na Boże wezwanie. Bo albo to zaproszenie dogłębnie nas dotyka, albo dalej postanawiamy tkwić w swym grafiku egzystencjalnym i religijnym. Wielki Post to specjalny czas-dar, czas-kairos, byśmy się przebudzili w prawdzie chrześcijańskiego nawrócenia i mogli kochać jeszcze żarliwej, bardziej bezinteresownie.

 

Przebaczenie i pojednanie

 

Kiedy ewangelista Mateusz poddaje pod rozwagę kwestię pojednania, myślę o swoim nieżyjącym już bracie Zenonie. Jako osiemnastoletni chłopak wpadł w sidła komunistycznej ideologii i bardzo się do niej zapalił. Nasz tata Józef, dowiedziawszy się o tym, nie powiedział ani słowa. Po jakim czasie zaznaczył tylko, że nie pozwoli, żeby jego własny syn wydarł z rodzinnego domu duszę, oddając się w niewolę komunistów. Wówczas Zenek porzucił ukochany motocykl, wspomnienia z wojska i wyjechał. Od tamtej pory obaj zacięli się w sobie. Zenon osiadł na stałe w Gdyni, zatrudnił się w stoczni, nadal wierząc w socjalistyczną praworządność. W dniach wolnych od pracy odwiedzał nielicznych znajomych, z którymi tańczył wokół stołu przykrytego kolorową ceratą, a wieczorami szukał pociechy w portowych barach, dając wszem i wobec do zrozumienia, że faktycznie zaufał ideologii komunistycznej. Mijały lata i wreszcie Józef postanowił spotkać się z synem, targany niezliczoną ilością wątpliwości. Czy doszło między nimi do nawiązania urwanych więzi? Czy uczestnicząc w niedzielnej liturgii, Józef mógł ze spokojem złożyć swój dar na ołtarzu?

 

Nie wiem tego do końca, lecz rozumiem, że z całych sił dążył do wyplenienia ze swego serca wszystkiego, co przeszkadzało rozkwitać jego ojcowskiej miłości. Starał się, żeby gniew, jaki nim targał, nie trwał zbyt długo; żeby się stale nie jątrzył. Częściej niż dawniej milczał, klęczał wieczorem przy łóżku, cicho wypowiadając słowa modlitwy. Zrozumiał, że odpowiedzią na krzywdę, jakiej doznał od własnego syna, musi być przebaczenie, a następnie pojednanie. Oczywiście, to pierwsze należało do trudno osiągalnych ideałów, nie było więc zbyt efektywne, natomiast pojednanie jako akt woli wydawało się łatwiejsze do zrealizowania.

 

Trudno, nie mogłem zajrzeć do serca mego taty, choć dyskretnie pytałem, czy zdołał się z Zenkiem porozumieć. Z pewnym niezdecydowaniem potakiwał głową, choć jego oczy wyrażały niebywały smutek. Przypuszczam, że ostateczne słowo w tej przejmującej historii miało Boże miłosierdzie i Boża łaska.

 

ks. Jan Sochoń
Idziemy nr 15/2022