DRUKUJ
 
Krzysztof Osuch SJ
Wola Ojca - miłość jak ogień, nie obojętność
Mateusz.pl
 


 

„Kto pełni wolę Ojca mojego, który jest w niebie, ten Mi jest bratem, siostrą i matką (Mt 12, 46-50). Przyszedłem rzucić ogień na ziemię i jakże bardzo pragnę, żeby on już zapłonął (Łk 12, 49).

 

Postawiłem obok siebie dwie ważkie wypowiedzi Jezusa. Ich treść porusza i wyrwa ze stanu inercji. Jak spokrewnić się z Kimś tak ważnym jak Jezus Chrystus? Odpowiedź znamy prawdopodobnie od dość dawna, ale czy postrzegamy ją jako rewelacyjną. Czy fascynuje nas sekret ujawniony przez Jezusa? – Jest on dziecięco prosty: należy poznać i pełnić Wolę Ojca. – Dowiadujemy się o niej czegoś bardzo ważnego z tej „deklaracji” Jezusa: Przyszedłem rzucić ogień na ziemię i jakże bardzo pragnę, żeby on już zapłonął

 

Inaczej niż się spodziewano

 

A teraz nieco dokładniej i po kolei. Oczyma wyobraźni zobaczmy Jezusa, który z zapałem „przemawiał do tłumów”… Nieoczekiwanie został powiadomiony, że „Jego Matka i bracia stanęli na dworze i chcieli z Nim mówić”. Jezus nie przerwał nauczania i nie pobiegł w stronę Matki i kuzynów; zaistniałą sytuację uznał za najlepszy moment dla odsłonięcia kolejnego „fragmentu” Dobrej Nowiny od Boga Ojca dla ludzi. Ewangelisty opis jest bardzo zwięzły: „Gdy jeszcze przemawiał do tłumów, oto Jego Matka i bracia stanęli na dworze i chcieli z Nim mówić. Ktoś rzekł do Niego: Oto Twoja Matka i Twoi bracia stoją na dworze i chcą mówić z Tobą. Lecz On odpowiedział temu, który Mu to oznajmił: Któż jest moją matką i którzy są moimi braćmi? I wyciągnąwszy rękę ku swoim uczniom, rzekł: Oto moja matka i moi bracia (Mt 12, 46-49).

 

Krewni Jezusa pojawili się nieoczekiwanie i wolno przypuszczać, że nie dla posłuchania Jego nauk przebyli szmat drogi. To On ma ich posłuchać – powiedziano: chcieli z Nim mówić. O czym i po co? Zapewne chcieli ostrzec Go, a może i wpłynąć na Niego, żeby coś … zmodyfikował w stylu nauczania. Obawiali się o Jego życie. Docierały do nich wieści coraz bardziej niepokojące. Wcześniej słyszeli nieraz, że lud Go uwielbiał, teraz coraz więcej znaków wskazywało na to, że nad głową Jezusa zgromadziły się czarne chmury i groziło Mu wielkie niebezpieczeństwo. Dlatego przyszli Go ostrzec. Swą miłość do Jezusa i serdeczną troskę wyrazili, jak potrafili.

 

Rzeczywiście, pętla wrogości zacieśniała się wokół Jezusa coraz bardziej. Stawał się On w oczach elity religijnej Jerozolimy coraz bardziej „kontrowersyjny”. Śledzono Go i nękano podchwytliwymi pytaniami. Podejrzewano o najgorsze rzeczy (por. Mt 20, 24), a zgromadzony materiał „dowodowy” dał faryzeuszom podstawę do odbycia przeciw Niemu narady, na której zastanawiali się, „w jaki sposób Go zgładzić” (por. Mt 12, 14). – Ile takich narad odbędzie nad Jezusem i Jego Kościołem na przestrzeni wieków? Może w żadnej z nich nie uczestniczyliśmy, ale kto to wie.

 

Nie wiemy, jak przebiegła rozmowa Jezusa z krewnymi. Nie wiemy, za co im podziękował, a za co (być może) udzielił nagany. Ta wiedza nie jest nam potrzebna. Ważne i godne podziwu jest to, że Jezus w zaistniałej sytuacji zachował się najzupełniej suwerennie i inaczej niż się spodziewano. Za najwłaściwsze uznał to, by w tej oto sytuacji tym mocniej wybrzmiała dobra nowina o absolutnym priorytecie Woli Ojca. I o tym, że należy ją pełnić i tak zasłużyć sobie na miano kogoś najbliższego Jezusowi, najbardziej spokrewnionego z Wcielonym Synem Bożym.

 

Ogień Miłości

 

Prawo Jezusa do wypowiadania się o Bogu Ojcu jest dla nas oczywiste, a Jego kult dla świętej i zawsze dobrej Woli Ojca budzi w nas zadumę i respekt. Wypowiedzi Jezusa o Woli Ojca nabierają w naszych oczach szczególnej wartości przez to, że On nawet w Ogrójcu – przytłoczony perspektywą strasznej Męki – nie miał wątpliwości co do Woli Ojca. Wciąż i niezmiennie, niezależnie od zmieniających się okoliczności widział w niej (dla nas ludzi tak często ukryty czy zakryty) pełen Mądrości sens i nieskończoną Miłość! Jezus dobrze znał (by tak rzec) „ciężar właściwy” Woli Ojca. Dlatego z jednej strony prosił Go o oddalenie kielicha cierpień, zaś z drugiej strony, niemal w tym samym momencie, „tak się modlił: Ojcze mój, jeśli nie może ominąć Mnie ten kielich, i muszę go wypić, niech się stanie wola Twoja!” (Mt 26, 42). Tak, Jezus świeci nam dobrym przykładem. W Jego obecności przeczuwamy przepastną niewspółmierność między ograniczonym rozumem każdego człowieka i rozumem Boga Ojca. Ludzki rozum i wola ogarnąć potrafią tylko jakąś maleńką cząstkę rzeczywistości, natomiast Rozum i miłosna Wola Ojca ogarniają cały Wszechświat i wszystkie byty oraz zawiadują – pod imieniem „precyzyjnej Opatrzności” – wszystkimi mieszkańcami Ziemi i Nieba.

 

Z opisanego wydarzenia wnosimy, że Wola Ojca i Jego Plan Zbawienia – tak dobrze znane Jezusowi – naprawdę nie wymagają ludzkich korekt i podpowiedzi. Nawet Jezus „nie porywa się” na korygowanie Woli Ojca, a co dopiero my ludzie. Nic też dziwnego, że „biedne” rady krewnych Jezusa okazały się bez większego znaczenia, choć cenna i piękna na zawsze pozostanie ożywiająca je troskliwa miłość Matki i kuzynów.

 

To wszystko powiedziawszy, pytajmy, o co najbardziej chodzi w Woli Ojca – tak Jezusowi drogiej, najdroższej.

 

Sądzę, że w pewnym sensie najlepszą odpowiedzią są właśnie te słowa Jezusa: „Przyszedłem rzucić ogień na ziemię i jakże bardzo pragnę, żeby on już zapłonął” (Łk 12, 49). – Słowo ogień pojawia się w Biblii wiele razy (aż 234), oczywiście w różnych kontekstach; nierzadko w połączeniu z „świętym gniewem” Boga, który wzywa do opamiętania, do nawrócenia, czyli do powrotu do Niego ze skruchą w sercu i ufną wiarą w Jego Miłość! W przytoczonej wypowiedzi Jezusa – tak „intensywnej” i zasadniczej – niewątpliwie chodzi wprost i wyłącznie o ogień miłości, Miłości Boskiej! Ta Miłość płonie już od zawsze w Sercu Ojca; płonie też w Bosko-ludzkim Sercu Jezusa, zaś Duch Święty „cały” jest Duchem Miłości! Chodzi zatem o to jeszcze jedynie, żeby ta Boska Miłość zapłonęła także w sercach wszystkich ludzi! By w nich się rozlała. By je „sformatowała”, ogarnęła, zachwyciła i porwała! Tego na pewno gorąco pragnie Ojciec, Syn i Duch Święty!

 

Ta Miłość – obecna w Woli Ojca i w Sercu Jezusa – jest pełna nieskończonej czułości i mocy, a jednocześnie budzi wielki respekt, szacunek. Jako taka nie może być nigdy lekceważona. Nie wolno z nią igrać, jak nie igra się z ogniem. Trzeba i ogień, i miłość – wszelką, a Boską tym bardziej – traktować poważnie, arcypoważnie! Trzeba też liczyć się z tym, że ogień miłości, „rzucanej” przez Jezusa na Ziemię, może (ma do tego prawo) pomieszać różne ludzkie szyki, może zaskakiwać, a nawet niejedno spopielać, najszczególniej zło…

 

To prawda, Krewni Jezusa, przychodzący z tak (w ich mniemaniu) pilną i ważną misją, mogli się poczuć dotknięci potraktowaniem przez Jezusa. Poczuli się zbici z tropu… Matka Jezusa doświadczyła czegoś podobnego nie pierwszy i nie ostatni raz (por. Łk 2, 48). Ale za to na nasze szczęście, na tle zbitych z tropu krewnych Jezusa, tym mocniej uwydatnia się dobra nowina; jako pierwsi pochwycili ją ci, którzy otaczali nauczającego Jezusa. Oto oni, ludzie z pozoru całkowicie Mu obcy i zda się anonimowi, poczuli się wybitnie dowartościowani. Jezus słowami (i szerokim gestem) ujawnił ich nowy status: osób spokrewnionych z Nim i bardzo bliskich Jego Sercu. O ich spokrewnieniu z Jezusem, jak się dowiedzieli, zadecydował najpierw sam fakt słuchania Jego nauczania, wyrażającego wolę Ojca; to słuchanie jednak – jeśli pokrewieństwo ma być rzeczywiste i pełne – musi zostać dopełnione szczerym staraniem o wypełnienie woli Ojca. To samo prawo bliskiego spokrewniania się z Jezusem obowiązuje także dzisiaj. Czy łatwo jest mu się poddać – w sensie słuchania i pełnienia tego, co jest wolą Ojca?

 

Zabójcza obojętność

 

Czytanie Ewangelii i czynienie z niej swojego domu staje się dzisiaj nie tylko dla „pogan” i neopogan, ale i dla wierzących coraz trudniejsze. Żyjemy bowiem w czasach coraz cięższej próby i narastającej duchowej walki (zob. Moje poprzednie rozważanie: Posłani między wilki – link). Tylko ludzie mający słabe „rozeznanie duchów” mogą mniemać, że żyjemy w czasach rozkwitającej wolności ducha (i to rzekomo na globalną skalę), oraz że stoimy o krok od szczęścia, które zgotują nam zlaicyzowani politycy i areligijni czy wręcz bezbożni technokraci życia społecznego! Tymczasem, tak naprawdę, jest się czego lękać (oczywiście nie panicznie, lecz mądrze i twórczo).

 

Ojciec Jacek Salij OP w nie tak dawnej wypowiedzi mówił tak: „Lękam się o przyszłość polskiego Kościoła, bo stał się on w Europie wyspą otoczoną niemal morzem niewiary. Musimy się bardzo modlić o odrodzenie religijne Europy, bo takiej różnicy ciśnień na dłuższą metę możemy nie wytrzymać. Do tego należy dodać ciśnienie cywilizacyjne, które zapewne będzie wzrastać w wyniku coraz większej różnicy cywilizacyjnej w stosunku do krajów najbardziej rozwiniętych, a zarazem głęboko zlaicyzowanych” (Wierność i obietnica. 65 rozmów).

 

Zagrażające morze niewiary nie wzięło się znikąd. A skąd? Może przede wszystkim z przedziwnego i w istocie (dla rozumnego i otwartego człowieka) niepojętego lekceważenia znaków, które Bóg Stwórca i Jezus Zbawiciel nieustannie daje nam rozumnym stworzeniom. Jakiś zabójczy i samobójczy pęd zaślepionych umysłów gna wielu w bezsens, w obłęd, rozpacz i śmierć. A przecież Bóg, dający nam znaki swego istnienia i łaskawego Zamysłu wobec nas, jest „miłośnikiem życia”, rozkwitu, trwania, radości i szczęścia.

 

Warto wziąć sobie do serca słowa WilliamaBarclay’a, komentującego Jezusowe „biada!” wobec dwóch miast – Korozain i Betsaidy. Te miasta nie nawróciły się, choć dokonało się w nich najwięcej cudów (por. Mt 11, 20 nn). Przyczyną ich zamknięcia na Jezusa była obojętność i bezczelne lekceważenie Mistrza z Nazaretu czyniącego wielkie znaki. Można nie być wrogiem Chrystusa i chrześcijaństwa, można nie chcieć go niszczyć, ale poddanie się „najzwyklejszej obojętności” okazuje się w skutkach równie, a nawet jeszcze bardziej groźne. To bardzo niebezpieczne, gdy „Chrystusa zalicza się do szeregu tych, którzy się nie liczą. Pamiętajmy, że obojętność jest również grzechem, jednym z najgorszych, ponieważ potrafi zabić. Obojętność nie pali religii na stosie, obojętność zamraża ją na śmierć. Nie skazuje na ścięcie, lecz na powolne uduszenie” (W. Barclay, Ewangelia św. Mateusza, Warszawa 1978, t. II, s. 142).

 

Niestety, „mamy dzisiaj do czynienia – i to na wielką skalę – ze zobojętnieniem wobec dramatycznej alternatywy: sensu i bezsensu, życia i śmierci, szczęścia i nieszczęścia, afirmacji i negacji. Miejsce żarliwości – w wierze czy w ateizmie – zdaje się zajmować właśnie fatalna obojętność. Weszliśmy w „erę postateistyczną, to znaczy w epokę, w której ludzie pogodzili się z nieobecnością Boga i sami organizują sobie własne życie, poważnie lub lekkomyślnie, ale bez odniesienia do Boga” [1]. Nad naszymi czasami zaległa straszna noc, noc świata. „Czas Nocy Świata jest marnym czasem, gdyż marnieje coraz bardziej. Zmarniał aż tak, że nie potrafi już rozpoznać, iż brak Boga jest właśnie brakiem” [2] (M. Heidegger). – Co w tej sytuacji należy czynić? Zastanawia się nad tym wiele osób Kościele, świadomych bezcennego skarbu wiary, który nosimy w glinianych naczyniach (por. 2Kor 4, 7). Ja dałbym taką krótką radę, metaforycznie skojarzoną z powiedzeniem o jednych rybach, które potrafią płynąć tylko z prądem, i drugich, które potrafią płynąć także pod prąd…

 

Płynąć pod prąd

 

Właśnie, zachodzi dzisiaj wielka potrzeba, by (jeszcze) „żywe ryby” zechciały bardzo świadomie płynąć pod prąd wszelkim procesom, modom i trendom, które (też bardzo świadomie) chcą podważyć wiarę w Boga i, tak naprawdę, zdegenerować człowieka. Zabrać mu jasną i pełną nadziei Przyszłość!

 

A by nie pozostać na poziomie bardzo ogólnym, to jeszcze słowo o Rekolekcjach Ignacjańskich, które „są takim czasem, w którym płyniemy pod prąd bezbożnych trendów cywilizacji. Bo czyż nie lepiej jest świadomie sprzeciwiać się złu grzechu fundamentalnego, niż cierpieć „obojętnie” i z kamienną twarzą twierdzić, że nic złego się nie dzieje? Jeśli już cierpimy (a jest to właściwie nieuchronne), to cierpmy „żarliwie” i przytomnie, dopytując się, co to właściwie znaczy! I jakie jest wyjście?

 

Odpowiedź daje nam Bóg Ojciec w całej Historii Zbawienia, a najpełniej w Swoim Synu, który dla nas urodził się na Ziemi, na niej żył, umarł i zmartwychwstał. Bóg stwarzając nas na Swój obraz i podobieństwo, ukierunkował nas ku Sobie. Jest to zatem normalne, gdy świadomie i dobrowolnie lgniemy do Boga i szukamy Go z pasją coraz większą.

 

Pięknie wyraził tę rzeczywistość ludzkiego serca św. Augustyn: „Jakże wielki jesteś, Panie, i godny, by Cię sławić. Wspaniała jest Twoja moc, a Twojej Mądrości nikt nie zmierzy. Pragnie Cię sławić człowiek, cząstka Twego stworzenia, który dźwiga swój śmiertelny los; nosi świadectwo swego grzechu i dowód tego, że Ty pysznym się sprzeciwiasz. A jednak pragnie Cię sławić ta cząstka Twego stworzenia. Ty sam sprawiasz, że znajduje on ukojenie w wielbieniu Ciebie. Stworzyłeś nas bowiem dla siebie i niespokojne jest nasze serce, dopóki nie spocznie w Tobie” (św. Augustyn, Wyznania, I, 1, 1).

 

Czyż nie z radością i z podniesionym czołem powinniśmy przeżywać i obwieszczać tę wielką prawdę, że „w definicję człowieka wpisany jest Bóg” [3].

 

Krzysztof Osuch SJ
mateusz.pl | Częstochowa, 22 lipca 2012

_________________________
Przypisy:

 

[1] M. Neusch, U źródeł współczesnego ateizmu, Edition du Dialogue, Paris 1980, s. 11, cyt. Za: J. Galarowicz, “Znak” 380/381, s. 218-228.
[2] Tamże, s. 218.
[3] Przytaczam fragment z mojej książki: Przed tobą jest DAL, Wydawnictwo WAM, s. 91n.