DRUKUJ
 
Ewa Owsiany
Zaproszenie do wieczności
Pastores
 


Zaproszenie do wieczności

Przygasnę przy ołtarzu iskierka po iskierce
zostaną tylko buty jak przydeptane serce...

- pisał ks. Jan Twardowski. A zegar na wadowickim kościele wciąż przypomina Ojcu Świętemu: "Czas ucieka, wieczność czeka...".
Jak księża przeżywają swoją starość? Jak każdy z nas - myślę.

Może tylko tysiące wysłuchanych spowiedzi pozwalają im więcej wiedzieć o życiu, może namaszczenie chorych wyraźniej im uzmysławia, jak to jest, gdy w człowieku "rozpada się dom doczesnej pielgrzymki", może tysiące odprawionych Mszy świętych zbliża ich bardziej do prawdy o tym, że "choć nas zasmuca nieunikniona konieczność śmierci, znajdujemy pociechę w obietnicy przyszłej nieśmiertelności". Jednak realia starzenia się, trwania, gdy życie z każdym dniem nachyla się ku swemu wieczorowi, gdy uparte przełamywanie oporów ducha i ciała przypomina trud Syzyfa, są przecież wspólne wszystkim starzejącym się ludziom. Dlatego wcale się nie dziwię, że moja chora babcia, prosząc, bym wezwała do niej spowiednika, dodawała nieśmiało: "Ale, jeśli łaska, proś starszego...".

Starość. Czas, o którym przejmująco napisała red. Józefa Hennelowa w odpowiedzi na pytanie ankiety: "Czym jest dla mnie życie duchowe?". Głębia tego tekstu olśniła wielu czytelników. Z ulgą przyjęli prawdę, że cały ciężar ich strudzonych lat, popychany ku niewiadomemu kresowi, że ich powszedniość, naładowana rafami niesprawności, że ich zastrzyki, kule do chodzenia i coraz boleśniejsze osamotnienie - że to wszystko ma wymiar duchowy i już niejako należy - posługując się słowami Czesława Miłosza - do "drugiej przestrzeni". "Gdzież tam rozdzielać, co cielesne, co materialne, a co "duchowe", gdy bez odwołania się do jakiegoś bardzo głębokiego ziarna sensu, ukrytego gdzieś w budzącej się rano świadomości, tak bardzo nie chce się podjąć trudu wstawania, wykonywania coraz mniej płynnie szeregu zabiegów dokoła siebie i rutynowych czynności, kiedyś niepostrzeżenie i śpiewająco nizanych na poranne chwile - czytamy w ankiecie. - Myślę, że człowiek, który chodzi z trudem, który przy każdym wsiadaniu na przystanku staje przed problemem, czy mu się uda (tramwaje mają stopnie różnej wysokości), człowiek, który potyka się o własną pamięć z coraz większymi dziurami, własne coraz częstsze niewypały organizacyjne, którego na przykład osacza coraz mniej pokonywalny bałagan w domu albo coraz bardziej skomplikowane zadanie utrzymania higieny osobistej - że ten człowiek cały jest duchem i ciałem o wiele bardziej niż człowiek w pełni sił".

Krzyżem starości bywa też często konieczność milczenia o sobie. Kogo interesuje wewnętrzny świat starego człowieka? Kogo obchodzi, czy bilans jego życia układa się pomyślnie? Mówi się, że jesień to czas zbierania owoców. Ale skąd ta nasilająca się z wiekiem niepewność, czy w ogóle zdołaliśmy dobro wyhodować? Skąd to czepianie się trwogi, że stanie się z nami coś, czego nie chcielibyśmy doświadczyć? Dlaczego nie potrafimy czasem znieść nie tylko innych, ale i siebie? Optymizm coraz wątlejszy, "brzydkość spustoszenia" coraz bliżej...

"To doświadczenie też jest jak najgłębiej duchowe - przekonuje autorka - i nie ma na to żadnej rady, poza tą jedną: przyjąć fakt, ale prosić Boga, żebyśmy mogli nie robić z tego problemu". I żebyśmy umieli cieszyć się tym, co pozornie dalekie "od wszelkiej , jak Franciszek, rozmawiający z ptakami, dziękujący za deszcz czy za śnieżynki, albo za brata, który jest najbardziej nieznośny ze wszystkich".

Na rozważaniu podobnych kwestii "przyłapałam" ojca Leona Knabita z tynieckiego opactwa benedyktynów. W jednej z krakowskich uczelni prowadził akurat spotkanie na temat tak zwanego trzeciego wieku i z humorem, w sobie tylko właściwym stylu, polemizował z poglądem, że starość nie udała się Panu Bogu. Może się nie udać - dowodził - ale tylko ludziom!
Doświadczenie uczy, że brzydniemy na starość. Co stare - to brzydkie. Sklerotyczne, zwiotczałe, nieudolne. Czasem tylko ślad dawnej piękności zostaje na twarzy. Ale jeszcze smutniejsze od tego estetycznego regresu jest odchodzenie z czynnego życia w kategoriach socjologicznych. Samotność. Bliscy wymierają. Jestem sam. Staję się anachronizmem na tle wszystkiego, co się dzieje.

Jak komfortowo być mnichem w tej sytuacji! Ojciec Leon wrócił właśnie z wędrówki po cmentarzu w rodzinnych Siedlcach. Więcej tam znajomych niż na mieście! A jeszcze tak niedawno się wydawało, że jak człowiek pokazał się wśród swoich, to wszyscy byli znajomi: koledzy, koleżanki, ich dzieci. A teraz? Tylko gdzieniegdzie jakaś pomarszczona staruszka uśmiecha się i mówi, że jeszcze mamusię znała! No, to cześć, już po satysfakcji!

Starość, jeśli jest bez Boga, starość zamknięta w granicach doczesności, rzeczywiście może nie być udana - dowodzi ojciec Knabit. Stara się rozumieć tych, z którymi trudno dogadać się na tematy eschatologiczne. Ich zgorzknienie, cierpkość, narzekania są uzasadnione. Tacy ludzie, stając się "złomem ludzkim", są wyzwaniem dla otoczenia. Ale jeśli starość przeżywana jest w Bogu...
Bywa przecież, że jesienią lasy są bardzo piękne. Buczyna na przykład. Wszystkie kolory, odcienie złota, brązu, czerwieni, szelest spadających liści. Wszystko pachnie nadzieją. Byle do wiosny... Byle do zmartwychwstania...

Zakorzenienie w Bogu daje pokój - zapewnia benedyktyn i na dowód przypomina wstrząsające wyznanie sędziwego kard. George'a Basila Hume'a, prymasa Anglii. Kiedy dowiedział się, że ma raka, zaprosił wiernych i wyznał otwarcie, że świadomość choroby nowotworowej była poważnym problemem dla jego wiary. Dopiero jednak słowa pewnego księdza: "Po drugiej stronie będzie lepiej, pomożemy ci przejść!", pomogły mu przyjąć wyrok.

Krzyż. Promień światła rzucony na tajemnicę życia. Tego wspaniałego, w rozkwicie i rozwoju, ale i tego pozornie nieudanego, pełnego cierpienia. W młodości mało zrozumiały, czasem bardziej maskotka niż znak wyznania wiary, mijany w pośpiechu na skrzyżowaniach dróg i w kościelnej kruchcie - na starość staje się przyjacielem, który nie zawodzi, nawet gdy się człowiek ruszać nie może, gdy już ludzi nie ma naokoło, gdy coś boli, gdy słabnie wzrok i słuch...
"Nie dajcie się! - zachęca ojciec Knabit. - Starajcie się nie bać! Ojciec Święty powiedział w czasie odwiedzin rzymskiej parafii, że trzeba zawsze być młodym, choć ciało odmawia posłuszeństwa. A znacie receptę ks. Andrzeja Bardeckiego? Mówił, że na starość są dwa lekarstwa: jakaś praca na miarę sił, jakaś ciekawa dłubanina, zajęcie poczciwe, no i serce gotowe do zakochania! Uwierzcie księdzu, który zęby zjadł na ludzkich sprawach...".

To samo może powiedzieć o sobie ks. Tadeusz Dąbrowski, proboszcz parafii św. Marcina w Biskupicach i założyciel Domu Słonecznej Jesieni położonego w bezpośrednim sąsiedztwie kościoła, na stoku wzgórza.
Nietrudno tam trafić. Jadąc z Krakowa na południe dawnym szlakiem winno-solno-bursztynowym wiodącym w stronę Sącza i dalej na Węgry, mija się Wieliczkę, a następnie z tak zwanej Góry Tomaszkowskiej skręca się w prawo. Cel widać z daleka: sylweta kościoła św. Marcina góruje nad okolicą.

Ks. Tadeusz mieszka w starej plebanii. Święcił ją po remoncie ówczesny metropolita krakowski, kard. Karol Wojtyła; było to 2 lutego 1971 roku. A potem, wprost z kolędy w Biskupicach kardynał, jako delegat ówczesnego papieża, pojechał na Międzynarodowy Kongres Eucharystyczny do Melbourne. Sprzed tego domu kierowca pan Mucha zabrał go na lotnisko do Warszawy. Już 32 lat temu...
Czas ucieka. Dawniej na ścianach plebanii wisiało sporo pięknych obrazów, dziś ks. Tadeusz nie przywiązuje wagi do tego, co w mieszkaniu. Owszem, jest - jak sam powiada - kimś w rodzaju mecenasa sztuki, ale musiał pozbyć się swoich zbiorów na rzecz domu dla starszych ludzi, który zbudował w parafii i którym kieruje z nominacji kard. Franciszka Macharskiego.

Powiada, że chciał zamknąć koło historii. Bo w to miejsce, przed prawie ośmioma wiekami biskup krakowski Iwo Odrowąż sprowadził zakon duchaków, którzy stali się pionierami szpitalnictwa na polskich ziemiach. Ks. Tadeusz Dąbrowski postanowił kontynuować ich samarytańską działalność. W grudniu 1994 roku założył Dom Słonecznej Jesieni. Nadał mu imię Świętej Rodziny, bo kto, jak nie rodzina, najlepiej łagodzi cierpienie, ból, starość i samotność - nieodłączny element życia ludzkiego.
O pensjonariuszach może opowiadać w nieskończoność. Uważa, że są w kropelce oceanem całego świata. Różny wiek, różne charaktery i różne powody, dla których znaleźli się w zakładzie. Każdy jest niepowta-rzalną indywidualnością. Każdego trzeba zrozumieć. Jeden lgnie do ludzi, inny nie mieści się w żadnych parametrach: zawsze sam sobie był ste-rem, żeglarzem, okrętem. Jednemu jeszcze życie się uśmiecha, drugie-go szpital odesłał, bo nie chce czy nie może zajmować się "drewienkiem".

"Nie śpię i myślę, co z tym człowiekiem zrobić? Wymaga opieki, jak niemowlę" - mówi ks. Tadeusz, który dziś nie miał dobrej nocy.
Najgorzej jest, gdy córka obiecuje, że mamusię bierze na święta do domu. Babcia czeka i czeka z nosem przyklejonym do szyby, cieszy się, jaki to bagaż opowiadań przywiezie na cały rok, by potem, po powrocie od swoich, płakać po kątach i tygodniami nie wychodzić z mysiej dziury. Czemu? Bo znieść tego nie może, bo się w niej żółć przewraca, że ją odwieźli po paru godzinach. "Po cóż dłużej mamusię trzymać, jak się nie da z nią wyżyć? Zamki w niej popsute..."

"No cóż, jak człowiek ma swoje lata, to i zamki się psują" - powiada ks. Dąbrowski ze zrozumieniem i wspomina staruszkę, którą dziś właśnie odprowadzał na cmentarz. Miała 91 lat, była prężna, czynna, nieustępliwa w wykorzystywaniu życia. Ale tak to już jest, że w pewnym momencie człowiek musi odpuścić, poddać się, pożegnać...
Taka jest kolej rzeczy. Bo człowiek, chcąc nie chcąc - dojrzewa. Już przez samo to, że się urodził, skazany jest na przemijanie. Najpierw jest bladozielonym listkiem, potem zieleńszym nieco, potem w sile rozkwitu tej barwy, wreszcie pojawia się kolor złoty, co z czasem brązowieje... "Reszty gamy już nie wymieniajmy" - uśmiecha się proboszcz z Bis-kupic.
Z myślami o własnej starości nawet nie stara się uporać. Żyje mimo nich, jakby obok. Inne ma sprawy na głowie, choćby kłopoty z niektórymi wykonawcami remontów, sierotami po systemie. Niestety, sporo jest takich, którzy traktują pracę, jak zło konieczne: czy się stoi, czy się leży... Trzeba im wtłaczać w głowę, że pracują nie dla zakładu jako takiego, lecz dla konkretnych ludzi, którzy potrzebują słońca w duszy. Z tej też przyczyny ks. Dąbrowski prosi pielęgniarki i salowe, żeby się uśmiechały.

"W zaprzeczeniu starości musi być młodość - powiada. - Gdy człowiek patrzy na promienną twarz dziewczyny, to mu własna młodość się przypomina. I matka. I św. Mikołaj. Najmilszy ze wszystkich świętych, nawet niewierzący go lubią, bo zostawia za sobą słoneczny ślad". Księżom też. A jakże.
Klarownie to w diecezji ustanowiono, że gdy proboszcz kończy 75 lat, musi złożyć swój urząd, choćby nieźle się czuł. Na dobrą sprawę niewielu ciągnie do tej granicy. Niektórzy odchodzą wcześniej, nieproszeni o to. W Makowie czeka na nich Dom Księży Emerytów, w Swoszowicach - Dom Chorych Księży. Zdaniem mego rozmówcy nie robią dramatu z odejścia, choć może - dodaje z humorem - lepsze byłoby... zejście.

"Uważam - powiada - że myśli człowieka wierzącego powinny być spokojne. Także na temat śmierci". "A nie żal Księdzu życia? - oponuję. - Przecież nawet ksiądz poeta Jan Twardowski pisał, że . Że "po odlocie będzie się jeszcze coś ziemskiego po niebie śniło". Więc jak to jest?".
"Zawsze jakoś żal życia - odpowiada. - Żal rozdeptanego chrabąszcza, kwiatka na mrozie, przejechanego psa, chłopca wrzuconego do Wisły, człowieka, który nie wiadomo, kim mógłby być, ale go zabili przed urodzeniem. Za godzinę życia każdy nie wiem, co by dał. Każdy chciałby żyć jak najdłużej. Jakbym powiedział, że ja nie - to bym skłamał" - słyszę zapewnienie.

Jedna z krakowskich parafii, gdzie ideał sięga bruku. Gdzie "pogodna jesień" codziennie stuka w okna plebanii i domaga się swego miejsca w myślach proboszcza. Zwyczajny, przyjacielski i skromny, nie chce podpisywać swoich przemyśleń. Niech lecą w świat wolne od balastu autorstwa.
"Ostatnio jestem kiepski" - zaczyna od skargi. Te słowa padły jakby od niechcenia, jakby ten, kto je wypowiedział, uświadomił to sobie dopiero przed chwilą. Może tę diagnozę, wystawioną własnemu samopoczuciu sprowokowałam nietaktownym pytaniem o starość? O próby oswojenia czasu?
Rozmawiamy o księżach, którzy, gdy przyjdzie czas, muszą zostawić latami budowany kościół, sprawowanie sakramentów, parafian zastępujących rodzinę, i odejść. Dokąd? Nie każdy przecież ma się dobrze w domu księży emerytów. No a śmierć?

"Przygotowujemy się do niej przez całe kapłańskie życie - słyszę odpowiedź. - Inaczej człowiek patrzy na nią, gdy ma 25 lat, dopiero został wyświęcony i wszystko przed nim stoi otworem; inaczej, gdy mu stuknie czterdziestka, a jeszcze inaczej, gdy już 50 lat ma na karku. I w pewnym momencie - tak jak innym ludziom - także księdzu przydarza się myśl, że może wobec każdego innego człowieka prawo natury będzie zachowane, ale nie wobec mnie. Mnie pewnie ono oszczędzi. Przecież jestem silny, mocny, zdrowy, cóż mi się może stać? Nic mi się nie stanie".
Przerwa na złapanie oddechu.

"Dojrzewa człowiek do chwili śmierci, gdy przychodzą różne kłopoty zdrowotne - podejmuje ksiądz proboszcz. - I wtedy sobie uświadamia, że wobec niego też zastosowano prawo przemijania. A potem to już wszystko zależy od jego wiary. Jeśli jest mocno wierzący i ufa Panu Bogu, to sprawa wydaje się prostsza. Uczył przecież, że Bóg obiecał zbawienie ludziom, którzy Mu służą i spełniają Jego przykazania. Tym bardziej - myśli sobie po cichu - gdy chodzi o księdza... A tymczasem właśnie on będzie miał przed Bogiem trudniejszą sprawę, z racji większej odpowiedzialności...".
A więc jednak lęk. Jak w Ogrójcu.

"Stąd też jeśli czasem księża boją się - tak mi się wydaje - śmierci, to dlatego, że poczuwają się do większej odpowiedzialności. Wszystko też zależy od wrażliwości sumienia. Jeśli ktoś ma sumienie delikatne, to czy jest księdzem, czy świeckim odpowiedzialność będzie go bardziej niepokoić".
Myśl mojego rozmówcy wędruje do umierających kolegów. Był przy niektórych. Na ogół umierali spokojnie. Pożegnali się, odwracali do ściany, jakby chcieli powiedzieć: teraz już dobrze, już należę do Pana Boga. Teraz już spokój...

Spokój. Rozmaite stany ciszy - jakby powiedział mój kolejny rozmówca, ks. Mieczysław Maliński.
Można go spotkać za wysokim murem kościoła i klasztoru sióstr wizytek przy ul. Krowoderskiej w Krakowie. Jest autorem wielu świetnych książek, znanym z odkrywczego spojrzenia na tajemnice człowieka. Także i tego, który nagle spostrzega, że nie nadąża za postępem świata. Za jego rozmachem, tempem, za lawiną, która innych porywa. Zwłaszcza w książeczce Zanim uderzy dzwon - skomponowanej na kształt człowieczej drogi krzyżowej, od pierwszej smugi cienia po śmierć - zachęca, by podjąć krzyż starości bez paniki, bez rozpaczy, bez przerażenia, bez nostalgicznego spoglądania w przeszłość.

Jak ksiądz, który tak głęboko odczuwa przeżycia innych, że potrafi wydobyć ich istotę najcelniejszym słowem, sam przyjmuje "zaproszenie do wieczności"?
Są odwieczne teksty, które nam przez całe życie towarzyszą. Wciąż odkrywany przez ks. Malińskiego cytat z Ewangelii brzmi: "Czyż nie sprzedają dwóch wróbli za asa? A przecież bez woli Ojca waszego żaden z nich nie spadnie na ziemię. U was zaś policzone są nawet wszystkie włosy na głowie. Dlatego nie bójcie się: jesteście ważniejsi niż wiele wróbli" (Mt 10,29-31; por. Łk 12,6-7).
Zaufanie. Bez granic. Jestem w rękach Boga i to, co ma spaść na mnie - spada z Jego ręki. To, co bolesne, jak i to, co radosne, przychodzi z Jego ręki. Ta pewność pozwala księdzu przeżywać jakoś niedogodności wieku, stwarzać w sobie pogodę, gdy jest smutno i źle, gdy uderza w niego czyjaś niewdzięczność, gdy trzeba po prostu podołać dotychczasowym obowiązkom.

"Praktycznie tak to wygląda, że nie zmieniam nic z rytmu swojego dotychczasowego życia - stwierdza ks. M. M. - Robię to, co robiłem przez całe życie. A więc wszystkie główne obowiązki kapłańskie, jak wykonywałem w ciągu lat, tak wykonuję i teraz. Msza święta z kazaniem, jak zwykle. I kontakty z ludźmi".
Ks. Mieczysławowi od zawsze ludzie znosili swoje problemy. Chcą, domagają się, proszą o spotkania. Więc po Mszy świętej wieczornej zawsze sporo stroskanych czeka na dobrą radę w rozmównicy sióstr wizytek. A w ciągu dnia nieustanne telefony. W związku z rozmównicą i bez związku. Bo - jak się można domyślać - nie kończy się na jednej rozmowie, ale sprawy ciągną się nieraz latami. Więc te kontakty rozrastają się, a czasem wygasają, zależnie od tego, jak ludzki los przebiega. Czy się problemy rozwiązują, czy są nierozwiązywalne...

Prócz rozmów - pisanie. Od zawsze. Książki, artykuły w "Dzienniku Polskim" opublikowane w czterech już zbiorach, co tydzień półgodzinne rozmowy na antenie z Polakami z Chicago. Podczas wakacji też jak było, tak jest: Msze święte w Dębkach, podpisywanie książek, ostatnio nawet opowiadanie bajek dla dzieci, które w nadmorskim kościółku gromadzą się stadkami. No i rozmowy, niekończący się ciąg rozmów z ludźmi, którzy czują potrzebę wymienienia swoich myśli w cztery oczy. Tak więc pozornie nic się w życiu Księdza nie zmieniło, mimo upływu lat.

"To jest coś naturalnego, tak prostego, jak dzień powszedni: to, że trzeba rano wstać, odpowiadać na sygnały, które płyną od ludzi - tłumaczy ks. Maliński. - Trudno się od takich spraw wykręcić, wymówić, wybronić, bo przecież nie powiem: nie mam czasu, jestem zajęty, jestem chory...".
Niestety, przyplątała się arytmia serca, z którą trudno sobie poradzić. Lekarz wciąż powiada: wyhamować, mniej pracy, mniej stresu, który wywołuje twórczość pisarska. Pacjent zastosował się, ale w połowie. Już trochę mniej aktywności, już mniej wyjazdów z rekolekcjami...
"Bo lata lecą - mówi wolno, z namysłem. - Jest świadomość, że tych lat, które Pan Bóg jeszcze zaproponuje, jest coraz mniej. Że czas się kurczy".
Bardzo długa pauza. Namysł? Czy porażenie prawdą wypowiadanych słów?

"Ale o jakimś podsumowywaniu nie ma mowy. To są wszystko sprawy bieżące. I tak jak żyję w biegu, tak jak żyję w drodze, tak kiedyś padnę, też w drodze, w biegu."
Akcent położony na tych słowach pozwala się domyślać, że tak właśnie chciałoby się odejść. O ile Pan Bóg da. O ile nie przyjdzie jakaś choroba typu paraliż, zator czy coś takiego...
"Ale to już jest Jego sprawa - dodaje ksiądz stanowczo, jakby chciał tym stwierdzeniem przeciąć wszelkie domysły, niepokoje, obawy. - Trzeba będzie przyjąć to, co On da. Z takim zaufaniem i z takim oddaniem, jak całe dotychczasowe życie".

Czas wracać. Blask na chmurach. Nie wiadomo skąd nadlatuje wiersz Leopolda Staffa:

Wyszedłem szukać Ciebie o świcie i w trwodze
Nie znajdując myślałem, żem szedł drogą kłamną;
I spotkałem Cię, kiedym odwrócił się w drodze,
Bowiem przez całe życie krok w krok szedłeś za mną.

Wędrowałem dzień cały pod cienia ciężarem,
W chłodziem południe minął, by oto u końca
Płonąć Tobą, o zmierzchu mym, czerwonym żarem,
Jako wieczorna rzeka o zachodzie słońca.

Ewa Owsiany
(ur. 1940), dziennikarka, reporterka, autorka m.in. książek Krótki południowy cień, Bezdomność Boga i zbioru reportaży Nic straconego.