DRUKUJ
 
Ks. Kazimierz Kubat SDS
Krytykować, czy nie krytykować?
materiał własny
 


Krytykować, czy nie krytykować?

List otwarty do moich braci, chrześcijan, którzy czasami uważają się za nieomylnych, a czasami są tak delikatni i tolerancyjni, że każdą próbę krytyki uważają za personalny atak. Z Ewangelii zaś woleliby powykreślać wszystkie miejsca, w których (ich zdaniem) Chrystus w niedelikatny sposób zwraca uwagę faryzeuszom, potępia grzech, wytyka błąd. W swej delikatności i fałszywej tolerancyjności są gotowi nawet wykreślić niektóre słowa ze słowników, zastąpić pojęcie grzechu pojęciem pomyłki lub genetyczno-socjalnych uwarunkowań, a poczucie winy nazwać nerwotycznym kompleksem.

Papież w swojej książce "Przekroczyć próg nadziei" pisze: "Pokazać komuś rzeczywistość grzechu, jego błąd, nie jest wcale równoznaczne z potępieniem go. Pokazanie komuś jego grzechu sprowadza się raczej wprost przeciwnie, do stworzenia warunków nawrócenia. Pierwszym bowiem warunkiem nawrócenia jest dla człowieka uświadomienie sobie własnej słabości i grzeszności (...) a następnie uznanie tego przed Bogiem, który ze swej strony nie oczekuje niczego więcej jak właśnie tego rozpoznania ludzkiej grzeszności, aby człowieka zbawić. A człowiek ze swej strony nie uczy się inaczej, jak właśnie przez takie rozpoznanie i przyznanie się do swoich błędów".

Kilka lat temu miałem przyjaciela. Był już wtedy poważnie chory. Choroba jego była jednak uleczalna pod warunkiem, że podda się leczeniu. On sam jednak lekceważył sobie chorobę. Żyliśmy w przyjacielskiej paczce radośnie i beztrosko. I nikt z "przyjaciół" nie ośmielił się powiedzieć czegokolwiek na temat powagi jego sytuacji czy stanu jego zdrowia, aby nie stwarzać napięć, aby nie gasić tej beztroski i radości życia. Ja sam kilka razy próbowałem coś mu na ten temat powiedzieć, gdyż stan jego zdrowia się pogarszał. Za każdym jednak razem wymawiano mi brutalność, uznawano moje uwagi za niegrzeczne, za nie w porę. Wszystkie moje próby uwag przyjmowano z niesmakiem, przyjaciele wmawiali mi, że jestem pesymistą i grubianinem, że jestem niedelikatny a nawet niegrzeczny z tymi moimi ciągłymi uwagami. Zaprzestałem więc mówienia czegokolwiek na ten temat. Dałem spokój. Po pewnym czasie przyjaciel ów zmarł. Wszyscy jego "przyjaciele" i znajomi byli obecni na pogrzebie, wszyscy płakali krokodylimi łzami. Wszyscy powtarzali, że szkoda, że taki młody, że mógł jeszcze żyć, bo przecież jego choroba była uleczalna...
A mnie tłukł się w głowie jeden wyraz i chciałem go wykrzyczeć na całe gardło właśnie wtedy nad grobem mojego przyjaciela: Faryzeusze! Hipokryci!!!

Mój bracie, pozwól mi powiedzieć Ci czasem, że jesteś chory, mimo że moje słowa być może nie będą delikatne, albo nawet czasem stworzą sytuację napięcia. Ja nie chcę Cię obrażać, ani wynosić się nad Ciebie, ale nie chcę też, abyś umarł. A ponadto będę Ci również wdzięczny, jeśli i Ty zwrócisz mi uwagę, że jestem chory. Bo czasami rzeczywiście jestem, chociaż tego nie widzę lub nawet widzieć nie chcę. Zwróć mi więc uwagę, ale bądź też zdolny przyjąć to, co ja mam Ci czasami do powiedzenia. Bo jak mówi starożytne, łacińskie przysłowie: "Qui tacet consentire videtur" (Kto milczy widocznie się zgadza).

Kilka lat temu miałem przyjaciela. Był księdzem mieszkającym obok mnie w konwikcie dla księży studentów KUL. Odwiedzaliśmy się wzajemnie, studiowaliśmy na tym samym wydziale, pomagaliśmy sobie w nauce. Po jakimś czasie zauważyłem, że mój przyjaciel ksiądz zaczyna mnie unikać. Zauważyłem jednocześnie, że bardzo ładna dziewczyna zaczyna go coraz częściej odwiedzać. Przychodziła coraz częściej i coraz później wychodziła z jego pokoju. To był mój przyjaciel. Poszedłem więc jednego razu do niego, aby z nim po przyjacielsku porozmawiać i zwrócić mu uwagę na niebezpieczeństwo w jakim się znalazł. Zdenerwował się i krzycząc, że wtrącam się do nie swoich spraw, że jestem niedelikatny i niegrzeczny, wyrzucił mnie za drzwi. A więc przestałem się wtrącać do "nie moich spraw". Postanowiłem być delikatny, grzeczny i tolerancyjny...

W kilka miesięcy później rzucił kapłaństwo, ożenił się z tą dziewczyną. Wydawał się być szczęśliwy. Cztery lata później spotkałem go na ulicy. To nie był ten sam człowiek, którego znałem wcześniej. Był zmęczony, chudy, nieogolony, trochę nawet pijany. Kiedy mnie zobaczył zrozumiałem, że chce ze mną porozmawiać. Poszliśmy do mnie i tam opowiedział mi historię swojego małżeństwa. Na początku wszystko układało się bardzo dobrze, ale jego sumienie nie było spokojne. Jego żona okazała się mniej fantastyczna niż to się wydawało na początku. Zaczął pić, żeby zagłuszyć wyrzuty sumienia. Żona odeszła, zabrała dziecko. Został sam, w pustce. I w ten sposób zniszczył swoje życie, życie swojej żony i życie swojego dziecka. Na zakończenie swojej historii, kiedy się już trochę uspokoił, powiedział mi otwarcie: "Ty wiesz co, to jest w pewnym sensie także trochę twoja wina. Powinieneś mi bardziej stanowczo zabronić pakować się w tę historię. Nie byłeś moim prawdziwym przyjacielem. Przyszedłeś do mnie tylko raz i to fakt, że próbowałeś mi coś powiedzieć. To fakt, że cię wtedy wyrzuciłem za drzwi, ale ty byłeś za bardzo delikatny w stosunku do mnie. A teraz wielu ludzi cierpi, przez moją głupotę, ale też i przez twoją fałszywą grzeczność i zniekształconą delikatność. Jesteś w pewnym sensie wspólnikiem mojego błędu!

Mój bracie, pozwól mi powiedzieć Ci czasem kilka słów prawdy. Może niedelikatnej i trudnej do przyjęcia. Pozwól mi powiedzieć Ci kilka słów prawdy, bo nie chciałbym, żeby mi ktoś znowu w życiu kiedyś powiedział, że moja delikatność i grzeczność są przyczyną jego przegranej. Ale także powiedz i Ty mnie, że źle robię, kiedy popełniam błąd i kiedy pakuję się w kabałę. Reaguj i nie daj się zniechęcić. Proszę Cię. W przeciwnym wypadku Ty też będziesz wspólnikiem moich grzechów, mojej przegranej i mojego błędu. Bo jak mówi przysłowie: "Qui tacet consentire videtur".

Kilka lat temu miałem przyjaciół. Było to małżeństwo, już niemłode. Po wielu latach bezdzietności nareszcie mogli mieć dziecko. Kochali je bardzo, według mnie nawet chyba za bardzo. Chłopak miał 14, może 15 lat kiedy ich poznałem. Chodził do mnie na katechezę. Dokuczał i przeszkadzał często, jak to nieraz bywa z rozpieszczonymi jedynakami. Nie wiedziałem jak sobie poradzić z jego niesfornością, jak przywołać go do porządku. Kilka razy zwróciłem mu dosyć ostro uwagę, chociaż i tak niewiele to pomagało. Rodzice jego natomiast przychodzili do mnie z pretensjami, że jestem za bardzo wymagający, za ostry, że stresuję dziecko, że go ranię moimi uwagami, a on jest przecież taki delikatny i uczuciowy. A więc przestałem na niego po prostu zwracać uwagę. Cierpiałem i ja i inne dzieci, ale już nie stresowałem rozpieszczonego młodzieńca i nie raniłem go w jego delikatności...

Kilka miesięcy później ten delikatny i uczuciowy chłopaczek z dwoma innymi kolegami zgwałcił i następnie zabił dziewczynę. Zabili ją w bestialski sposób tnąc żyletkami. Policja zajęła się tymi "delikatnymi i uczuciowymi młodzieńcami". Moi przyjaciele, rodzice jednego z nich przyszli do mnie prosić o pomoc, o wstawiennictwo, o dobrą opinię, bo chłopak będzie skazany na poprawczak do pełnoletności i później być może na długoletnie więzienie. A przecież jest taki delikatny i taki wrażliwy... Nie wiedziałem co robić, ale do dzisiaj czuję się po części winny więzienia tego chłopca, bo jak mówi stare przysłowie: "Qui tacet consentire videtur".

"Gdy brat twój zgrzeszy, idź i upomnij go w cztery oczy. Jeśli cię posłucha, pozyskasz swego brata. Jeśli zaś nie usłucha, weź ze sobą jeszcze jednego albo dwóch, żeby na słowie dwóch albo trzech świadków oparła się cała sprawa. Jeśli i tych nie usłucha, donieś Kościołowi. A jeśli nawet Kościoła nie usłucha, niech ci będzie jak poganin i celnik" (Mt 18,15-17). Tak mówi Chrystus w Ewangelii, a ja? Czy mam odwagę zwrócić uwagę? Czy mam odwagę podejść i powiedzieć, że to czy tamto mi się nie podoba? Czy też dla świętego spokoju "zamykam oczy", udaję, że nie widzę, że nie ma sprawy, że nic się nie stało?
Ale też, jeśli ktoś zwraca mi uwagę, czy umiem to przyjąć z pokorą, ze zrozumieniem, a nawet wdzięcznością, czy też raczej buntuję się i oburzam "odbijając piłeczkę"? Czy stać mnie na uczciwość wobec innych, ale i wobec samego siebie? Czy też wszystkie takie sytuacje lekceważę, nie chcąc "psuć nastroju", nie chcąc powodować napięcia?

Jeśli znowu Cię obraziłem mój bracie, to jeszcze raz przepraszam, ale wiedz, że nie to było moim zamiarem i celem. Wiedz też i to co św. Jakub pisze w swoim liście nie bez powodu i nie bez racji: "Bracia moi, jeśliby ktokolwiek z was zszedł z drogi prawdy, a drugi go nawrócił, niech wie, że kto nawrócił grzesznika z jego błędnej drogi, wybawi duszę jego od śmierci i zakryje liczne grzechy" (Jk 5,19-20) ale także i to: "Przyjdzie bowiem chwila, kiedy zdrowej nauki i upominania nie będą mogli ścierpieć, ale według własnych pożądań - ponieważ ich uszy świerzbią - będą sobie mnożyli nauczycieli" (2Tm 4,3).
A św. Paweł w 2 Liście do Tymoteusza pisze: "Zaklinam cię wobec Boga i Chrystusa Jezusa (...) głoś naukę, nastawaj w porę i nie w porę, w razie potrzeby wykaż błąd, poucz, podnieś na duchu, za całą cierpliwością, ilekroć nauczasz".
A ja? Czy nie zamilkłem koniunkturalnie? Czy nie "osłodziłem" swojej mowy, aby się nie narażać? Czy nie zrezygnowałem z "nastawania i nauczania" tylko dlatego, że mogę się komuś narazić, lub dlatego, że moje słowa mogą się komuś nie podobać?

Dlatego być może jestem nie lubiany przez wielu ludzi, bo nie "szczędzę uszu słuchacza" i stać mnie na narażanie się nawet tym, którzy są u władzy. Nie pretenduję do posiadania monopolu na prawdę i nieomylności, ale w dyskusji brzydzę się zarówno argumentami "ad hominem" jak i "dyplomatycznym" unikaniem tematów trudnych i niepopularnych. Nie twierdzę, że sam jestem bez grzechu i doskonały, ale też czekam na rzetelną i uczciwą krytykę i uwagi, bo jestem słaby i często nie widzę swoich błędów. I stale sobie powtarzam: "Qui tacet consentire videtur" (Kto milczy widocznie się zgadza).

Z Morogoro w Tanazanii pozdrawia

Ks. Kazimierz Kubat SDS
www.jezus.pl/kazikq - (father@wanadoo.fr)