DRUKUJ
 
Elżbieta Tąta
Rozdzieranie, czyli czas dzielony między wspólnotami
eSPe
 


Rozdzieranie, czyli czas dzielony między wspólnotami...

Rozdarta jestem, bo tyle wyborów, które przecież wyborami nie są, a koniecznością odrzucenia tego, czy innego rozwiązania, tej lub innej alternatywy, szukaniem priorytetu, motaniem się w niepewności, ciągłym szukaniem nie tylko siebie. Już nie raz zdarzyło mi się wstać rano z ogromnym pragnieniem, by nagle gdzieś się zaszyć, zapaść pod ziemię, bo właściwie i tak mnie jest... za mało, nie potrafię pojawić się wszędzie tam, gdzie rzeczywiści muszę, a grafik pełen miejsc, osób, wydarzeń. Jestem tylko człowiekiem...

Ledwo wstał świt. Ze snu wyrwał mnie, drażniący ucho, głos budzika i sumienie szepczące: no rusz się, wstawaj wreszcie!. Na zegarze niewiele przed szóstą, więc tylko kilka minut do wyjścia. Zrywam się na równe nogi, a w głowie wszystko wiruje i widzę jedynie mgłę - czuję się tak, jakbym dopiero, co się położyła. Ciekawa jestem, kiedy odeśpię te zatopione gdzieś godziny, żywcem wydarte nocy i samej sobie... Staram się za dużo nie myśleć, bo to nie jest zdrowe tak z samego rana. Już zdrowsza jest zimna woda, którą obmywam twarz. No nie - jeszcze trzeba i włosy, bo jakieś takie... każdy w swoją stronę (z nimi to tak, jak z moim charakterem - nigdy nie jest uporządkowany, grzeczny, jednolity, nigdy...). Na szczęście mam krótkie, więc to tylko dwa ruchy suszarką i gotowe. Szybko wskakuję w ubranie, jeszcze tylko buty, kurtka i już zamykam cicho za sobą drzwi. Cicho, bo na razie jedynie ja wstałam, reszta spokojnie łapie ostatnie chwile snu - moja rodzina; dziś pewnie się z nimi nie zobaczę... Co za dziwne życie!

Zbiegam po schodach i staję jak wryta - przecież pada deszcz! Już nie zdążę się wrócić po parasol, więc wychodzę, a wilgotne krople już drugi raz "myją" moją głowę, ale przy tym także mnie ożywiają, bo umykam im na tyle, na ile potrafię, biegnąc na przystanek - w oddali widzę już znajomy, niebieski kształt autobusu. Chciałabym wiedzieć, czemu on tak pędzi w nowy dzień. Jest dobrze - na szczęście zdążyłam. Pospiesznie łapię oddech, bo chyba został gdzieś daleko za mną, ale jadę, spokojnie przyglądając się krajobrazowi zza szyby i twarzom nieznajomych ludzi, którzy dzielą razem ze mną te kilka chwil. Wszystko skąpane od stóp do głów (a może na odwrót?) w strugach deszczu, co spadają prosto z granitowego nieba - w końcu nie zawsze musi być niebieskie...

Okrągły kwadrans i jestem na miejscu. Jeszcze kilka kroków i...zdejmuję kurtkę, siadam w ciszy. Jest za pięć siódma, zatem chwila oczekiwania wśród innych, podobnych do mnie - czyżbyśmy tworzyli wspólnotę, czyżby coś nas łączyło? Zapewne tak. Uwielbiam zaczynać dzień w ich gronie, zaczynać od... Eucharystii, czuć ich bliskość, podczas, gdy Jezus spokojnie spaceruje między nami. Zawsze jest tak samo, a to znaczy - tak samo pięknie. Wespół z innymi wyszeptuję modlitwę i śpiewam; klęczę w ciszy, by odnaleźć ścieżkę do Boga w labiryncie myśli; słucham, poszukując prawdy na kartach Ewangelii... A wszystko trwa i trwa, a ja wcale nie chcę, aby się skończyło, lecz... kończy się - na dobry początek dnia - znakiem krzyża, jednym wielkim błogosławieństwem. Szybkie śniadanie wśród przyjaciół, wymiana kilku słów, gestów, uśmiechów; rozmienianie się na drobne i znów rozstanie - trzeba biec dalej.

Wpadam w uczelniany wir - rzeczywiście jest gwarno i tłoczno, ale za to jedynie zdawkowe pytania, wymijające odpowiedzi i cisza, która boli, choć nie wiadomo czemu. Uff! Nareszcie wykładowca. Moi znajomi z roku mają tyle problemów, że nie sposób ich ogarnąć i można się troszkę przerazić, tylko tak do końca nie wiem czym... Tą rzucił chłopak, tamtej zepsuł się samochód, a na dodatek dopadła ją depresja. Kolega ciężko zdziwiony, że trzeba było coś przygotować na zajęcia, ktoś inny narzeka, że znowu popsuł się komputer, a do tego wieża i... Cieszę się w duchu - dobrze, że zamiast auta, najnowszych osiągnięć techniki i chłopaka, co przychodzi i odchodzi, jak mu się tylko podoba, mam siebie samą i to, co najważniejsze - Boga. Patrzę jednak z żalem na nich... trochę nas przecież łączy - wspólny kierunek studiowania, młodość, marzenia, a nie mamy nawet wspólnego języka... Dzielę z nimi mój czas, który tutaj jakoś najbardziej się marnuje, przepływa bezsensownie przez palce, a ja nic nie mogę zrobić, choć niekiedy naiwnie próbuję go gonić.
Uczelnia uczelnią - kilka zajęć, o ile w ogóle są, a ja i tak wyczekuję jednego upragnionego momentu, gdy będę łapać oddech ulgi, zamykając za sobą drzwi, a zarazem ten dziwny, uczelniany światek - przynajmniej do jutra. A dziś jeszcze...

...Najpierw na przystanku przestępuję z nogi na nogę, bo oczywiście korki i autobusy się spóźniają. Musiałby się zdarzyć cud, żebym i ja się nie spóźniła... Jest, wreszcie jest, więc jeszcze parę minut w straszliwym ścisku, kilka spiesznych kroków, domofon, otwarcie drzwi. Już się zaczęło. Spiesznie zdejmuję kurtkę i przyłączam się do reszty. Mała Ania jest dziś w świetnym humorze. Nie buntuje się przy najmniejszym dotyku, choć reaguje na każdy bodziec, który do niej dociera przez brutalną barierę upośledzenia. Wsłuchuje się w nasze głosy, ogląda obrazki przesuwane jej przed oczami, które zazwyczaj patrzą bez wyrazu, jakby były ślepe, poddaje się kolejnym ćwiczeniom i sama ćwiczy, wspomagana przez życzliwe dłonie i ...uśmiecha się, prawdziwie się uśmiecha - to nasza zapłata za ten czas tutaj spędzony, wysiłek z kroplą potu i lekką zadyszkę. Nie dość na tym korzyści - przecież mamy niesamowitą okazję, żeby spotkać się ze sobą, zapoznać, porozmawiać, pogłębić relacje, co tak delikatne, że warte zachodu. Stworzyć prawdziwą wspólnotę młodych ludzi, którzy nie tylko dla siebie są i nie tylko o sobie chcą mówić...

Czyżbym się rozwijała, dojrzewała do bycia z innymi bez patrzenia ukradkiem na zegarek? Nie tak do końca, ale tym razem ten zegarek, co na okrągło pożera czas, jest koniecznością, a nie zwykłą wymówką, nareszcie śledzi czas, który nie umyka stracony. No tak, właśnie - czas... Szybko się ubieram, umawiam na następne spotkanie, spoglądam na rozkład autobusów i... już mnie tu nie ma, już wydeptuję znajomą ścieżkę aż do przystanku, by móc jechać dalej. Dzień się jeszcze nie skończył, a wręcz przeciwnie - tyle rzeczy ciągle przede mną, a chwile ulatują jak szalone, jakby wymyśliły sobie grę - "kto pierwszy, ten lepszy" - i mnie także w nią wciągnęły, zatem włączam kolejny już dzisiaj "start", bo cóż innego mogę? Sama tylko nie wiem, czy będę lepsza, czy może jedynie pierwsza, nie mając w rękach nic...

Spotkanie w duszpasterstwie, potem jeszcze jedna redakcja, druga, prawie że w locie wpadam na zebranie, gdzie wreszcie mogę się dowiedzieć, co i jak z moją nową grupką, do której należę, nową wspólnotą; mianowali mnie tu na "Paszczaka" (to dużo ładniej brzmi niż wolontariusz). Ze znajomymi umówiłam się, że pójdziemy wieczorem do kina, a na jutro trzeba się przygotować na zajęcia; napisać konspekty, przeczytać masę książek, zrobić trochę notatek... Dzwonił telefon - przyjeżdża koleżanka aż z Gdańska, cóż - chyba mogę sobie zrobić wolne od któregoś wykładu, może nic się z tego powodu nie zawali. Może... a przecież brat czeka na zwykłą rozmowę, kilka ludzkich słów, mama pełna nadziei, że przyjadę wcześniej i pomogę jej w domu, przyjaciółka chce porozmawiać, bo świat jej się wali, ale u mnie przecież też nie jest inaczej, co ja jej powiem i w ogóle - jak i kiedy? Coś sobie poprzesuwam, pewnie z czegoś zrezygnuję - przecież się nie rozdwoję! A jednak. Dwoję się i troję, żeby wszystko ułożyć, jak najlepiej, ale czy "tak się nie da", czy nie za mało czasu, za mało sił i mnie nie za mało...?

Panie, naucz mnie dzielenia. Dzielenia siebie pomiędzy wspólnoty i ustrzeż od bezsensownego dawania czasu, gdy już go naprawdę nie mam, niech nikt nie cierpi na tym, że ja tak bardzo chcę wszystkiego naraz. Wyciągam dłonie daleko przed siebie, by zaczerpnąć ile się tylko da. Daj mi dużo cierpliwości do najmniejszych spraw pod niebem, bo skoro są, to widocznie tak ma być, tylko... naucz mnie, Panie... dzielić się.

Elżbieta Tąta