DRUKUJ
 
Ks. Mariusz Berko
Czy śmierć po śniegu też chodzi?
materiał własny
 


Czy śmierć po śniegu też chodzi?
List misjonarza.

Coraz częściej otwieram pocztę internetową i tu... nic. Nikt nie napisał do mnie z Polski przez dwa tygodnie... Wiem, to przecież normalne. Czas leczy, ale też zaciera związki. Zima w Polsce... czas śniegu, czas ferii zimowych i wypraw na narty... A u nas zaczęło się lato i słońce znowu pali niemiłosiernie.

Co się zmieniło u nas. Jak wszędzie niewiele. Małe gesty dobroci przemijają  prawie niezauważone, a wielkie tragedie tylko na chwilę zatrzymują nas w niemym zaskoczeniu. Tak było ze śmiercią słynnego w Brazylii piłkarza, Serginho (czyt. Serżiniu). W czasie meczu transmitowanego przez TV, upadł nagle bezwładny. Piłkarze dwóch drużyn przerwali mecz i wraz z sędziami, modlili się na murawie stadionu. Kibice zamilkli. Jednak Serginho umarł. Miał 30 lat. Był silny, zdrowy i do końca nie przeczuwał tego najważniejszego momentu. Wielu brazylijczyków było w szoku. Pytali mnie później - "Padre, jak to jest możliwe?" No właśnie, jak to jest możliwe umrzeć... w końcu wszyscy wiemy, a nie wierzymy. Śmierć jest zawsze niemym zaskoczeniem.

Umarło się też pani Teresie, mojej czarnej parafiance,oddanej i zawsze z humorem. Źle się poczuła wieczorem, a serce już miała trzy razy większe. To taka choroba, którą wszczykuje robak w trakcie ukąszenia i nie ma lekarstwa. Pani Teresa wiedziała, że umrze, ale nigdy nie mówiła, że serce ją boli. A bolało ją już od kilku lat. Zawsze się śmiała najgłośniej. Po dwóch godzinach zadzwonili ze szpitala. Pani Teresie po prostu pękło serce. Na cmentarzu, już na drugi dzień rano, tysiące ludzi płakało. Tylko moja Dansarina (tancerka), jak ją nazywałem, stała spokojnie. To sześcio-letnia, przybrana wnuczka pani Teresy. Czy nie rozumiała? Wręcz przeciwnie. Kiedy wziąłem ją na ręce, zadumana powiedziała mi - "Babcia jest już w niebie, ale gdzie ja teraz będę mieszkać?". Jej ojciec, młody chłopak murzyński, jest bandytą... i nie ma go. Matka, żyjąca w baraku z kilkoma innymi dziećmi, już powiedziała, że jej nie chce i... że ona też powinna umrzeć. A moja Dansarina żyje i śmieje się do mnie... Powiedziano mi potem, że ktoś ją wziął, oddał i policja matce nakazała się nią opiekować. Byliśmy w baraku ją odwiedzić, ale mojej Dansariny nie było. Sąsiedzi powiedzieli, że ją matka wywiozła... I nikt nie wie gdzie. Zostało mi zdjęcie z uśmiechem małej rozrabiary, co to już wszystko w życiu widziała i przeżyła... i to pytanie - "Gdzie teraz mieszkasz malutka?"

Umarła też pani Anna, ta z na przeciwka "Domu nadzieji". Zawsze chodziła bez butów. Na boso, po kamienistej, pełnej szkieł ścieżce Saramandai. "I tylko niech mi ksiądz nie każe chodzić w butach do kościoła, jak poprzednik, bo nie będę chodzić wcale. Nie umiem chodzić w żadnych butach" - zawsze mi krzyczała przed wejciem. Nic nie miała. Barak zabity deskami, małe radyjko z którym modliła się całą noc i... troszkę jedzenia. Była tak biedna, ale to ona oburzyła sie, kiedy zaniosłem jej trochę jedzenia. "Księże, to na Saramandaia nie ma już ludzi biednych? Przecież ja mam co jeść." Miała trochę ryżu i oleju. Była bogata, nie przez to, że miała, ale przez to, że tak mało potrzebowała. Na pewno do nieba poszła z butami. Módl się za nami...

Oszedł też Grimaldo, szesnastoletni chłopiec. Dwa lata leżał na ziemi... swojego domu. Miał przestrzelony kręgosłup. Nikt nie wie czy to policja czy bandyci strzelali. Dwoje dzieci wtedy zginęło, a Grimaldo przeżył... dwa lata w cierpieniu. Kiedy zachodziłem do niego zawsze mi mówił, że nie jest najgorzej, bo jego babcia, po wylewie już nie mówiła i jadła tylko przez sądę. Lekarze dali jej kilka dni... a żyje do dziś. Przeżyła Grimaldo. Zawsze mi mówił, że jeszcze będzie grał w piłkę, bo przecież cuda się zdarzają. "Ronaldo, też miał wypadek i wydawało się, że będzie na wózku, a strzela gole jak Pele" - powtarzał ciagle Grimaldo. Zawsze na odchodne powtarzałem, że zagramy kiedyś w jednej drużynie. Miał taką wiarę, radość życia i nadzieję... Na pewno dzisiaj gra lepiej niż Ronaldo... tylko, czy ja dołączę kiedyś do tej drużyny?

Piszę o śmierci, a przecież niedawno jeszcze było Boże Narodzenie. Święto życia. Właśnie dlatego, bo przecież śmierć jest częścią Życia. To właśnie śmierć jest Narodzeniem, jak mówimy o świętych we wspomnieniu - on nie umarł - narodził się dla nieba. Przecież przyjdzie i czas naszego narodzenia, a może dziś, a może jutro... A przecież śmierć i po śniegu chodzi i w zimie ma żniwa... jakby pory roku pomyliła. Nie ważne. W upale czy mrozie, w Brazylii czy w Polsce, i w mieście i w wiosce, stajemy do czynu samotni, lecz mocni tą wiarą co życie pomnaża.

Piętnaście lat temu miałem możliwość spacerować po cmentarzu Orlą Lwowskich. Na początku ze ściśniętym sercem czytałem napisy o kilku i kilkunastoletnich dzieciach - POLAKACH, co nie bali się bólu i cierpienia i śmierci. Może się bali, ale czuli, że jest COŚ większe od śmieci. (nie zapomnijcie o cmentarzu we Lwowie). Dopiero kiedy dotarłem do grobu zastawionego świeżymi kwiatami, zrozumiałem więcej. To był grób naszej Mari Konopnickiej. Były tam wygrawerowane jej słowa. One były dla wszystkich, ale wtedy ona przemówiła do mnie.

Do dziś (po 15 latach) pamiętam te słowa jak żywe:
"Proście wy Boga o takie mogiły,
które łez nie chcą, ni skarg, ni żałości,
lecz dają sercom moc czynu, zdrój siły na dzień przyszłości..."

Pani Mario... nasza żywa, Wielka poetko. Bóg zapłać.

Pozdrawiam
z faveli zwanej Saramandaia, w wielkim mieście Salvador w Brazylii

Ks. Mariusz Berko
mariusz@uol.com.br