logo
Piątek, 29 marca 2024 r.
imieniny:
Marka, Wiktoryny, Zenona, Bertolda, Eustachego, Józefa – wyślij kartkę
Szukaj w
 
Posłuchaj Radyjka
kanał czerwony
kanał zielony
 
 

Facebook
 
Drukuj
A
A
A
 
ks. Przemysław Bukowski SCJ
Chodzenie w za dużych butach, czyli o poszukiwaniu autorytetów
Czas Serca
 


Być może czas na nie się skończył? Czy w dobie stawiania na indywidualizm potrzebujemy jeszcze osobowych wzorców? Czy nie są one barierami dla naszego osobistego rozwoju, a tym samym ograniczeniami w eksponowaniu prywatnej niepowtarzalności? Czy naprawdę mają moc wpływania na życie innych ludzi, a nie tylko wzbudzają ich podziw? Czy w życiu w ogóle należy się kierować opinią specjalistów w jakiejkolwiek branży, skoro zawsze znajdą się również tacy o odmiennych poglądach? I czy w końcu racji nie ma Lew Tołstoj w przekonaniu, że wiara w autorytety powoduje, iż błędy przez nie popełniane przyjmowane są za wzorce?
 
Od podstaw
 
Nawet bez wnikliwych analiz jesteśmy świadomi, że człowiek nie w pełni samodzielnie podejmuje określone decyzje, kształtuje własny los, przewiduje, planuje… To, kim on jest, jak myśli i żyje nie tylko zawdzięcza innym, ale bez nich w ogóle by nie istniał. Życie ludzkie obraca się bowiem z konieczności wokół rozmaitych korelacji i relacji. Pierwsze dotyczą odniesień człowieka do różnorakich przedmiotów, zjawisk, powiedzielibyśmy szeroko – świata czy przyrody. Zupełnie inne od tych są ustosunkowania wobec kogoś, kto jest do mnie podobny w swoim człowieczeństwie. W obu przypadkach chodzi co prawda o odniesienia człowieka do tego, co znajduje się poza nim, jednak są to powiązania istotowo odmienne. Oczywiście drugiego człowieka można potraktować przedmiotowo, to znaczy jako część sceny życia ludzkiego. Podobnie można personifikować określone zjawiska czy przedmioty. Różnica odniesień jest jednak kategoryczna. Nie można być z tej racji wiernym np. ulubionej książce czy też poniedziałkowym treningom. W tych sytuacjach wierność rozumiana jest bowiem wyłącznie poprzez pewną analogię i oznacza po prostu przywiązanie bądź nawyk. W pełnym brzmieniu tego słowa rodzi się ona dopiero w spotkaniu z człowiekiem. To samo dotyczy miłości, zaufania, nadziei, czyli obszarów swojskich wyłącznie dla świata osób.
 
Relacje kształtują człowieka już na najbardziej podstawowym biologicznym poziomie jego życia. Oznacza to, że bez matki i ojca nie byłby on dzieckiem, synem czy córką, w ogóle by nie zaistniał. Podobnie rodzice, matka czy ojciec są nimi wyłącznie dzięki dziecku. Oczywiście bycie ojcem czy matką nie ogranicza się do płaszczyzny determinowanej wyłącznie przez biologię. Jest ona co prawda jakimś fundamentem relacji, na niej się one kształtują i w niej wyrażają, ale jednocześnie nie jest w tych odniesieniach najważniejsza. Kiedy człowiek zaczyna pełniej, to znaczy refleksyjnie uczestniczyć we własnym życiu, zauważa bowiem, że nie jest sam na tym świecie. I to spostrzeżenie nie dotyczy tylko sfer jego potrzeb fizjologicznych, poczucia bezpieczeństwa czy też realizacji różnorodnych doznań zmysłowych. Człowiek dostrzega, że znajduje się wśród „swoich”, to znaczy tych, których on za takich uznaje i przez których sam zostaje uznany. Uznanie nie jest przy tym wyłącznie akceptacją. Zaakceptować można na przykład fakt, że nie wyjdę dzisiaj na spacer, bo za oknem burza. Uznać to znaczy potwierdzić, przyjąć w pewnej wzajemnej wierności.
 
Do-rosnąć
 
Człowiek żyje w ciele, jest przez nie kształtowany, w nim doznaje świata. Wyraża się jako ten konkretny właśnie poprzez własne indywidualne ciało. Bez niego nie możemy mówić o człowieczeństwie. To ostatnie ma z istoty charakter wcielony. Poza biologią, to znaczy bez jej uwzględniania, nie ma czegoś, co byłoby w pełni i adekwatnie ludzkie. Człowiek jest w jakiejś mierze biologią, bez względu na to, czy się z tym zgadza i utożsamia, czy raczej radykalnie zaprzecza w imię prób przekraczania najbardziej oczywistych wymiarów życia. To, że jest on biologiczny, oznacza, że przy pomocy jakichś pojęć organicznych można opisać jego stany, zachowania, w pewnej mierze przewidzieć kolejne kroki. Również to, co w nim duchowe, daje się w jakimś stopniu „zdiagnozować” przy użyciu tak zwanych nauk szczegółowych. Nawet miłość przedstawia się przecież za pomocą ilustracji reakcji nerwowych, zachodzących pod jej wpływem w mózgu lub innych częściach ciała. To wszystko oznacza, że wiemy, jak zachowuje się ludzki organizm, co w nim zachodzi, gdy człowiek np. kocha lub nienawidzi. Jesteśmy w-ciele(ni), to zatem oczywiste. Istotniejsze jest jednak to, że potrafimy się wobec tej cielesności ustosunkować, do niej odnieść. A to uwarunkowane jest już przez zupełnie inny poziom życia. Dopiero na nim ludzkiego kształtu nabierają wszelkie relacje. Dzięki niemu możemy w jakiś sposób zbuntować się wobec własnej cielesności. Jest tak na przykład wtedy, gdy nie ulegamy potrzebie natychmiastowego zaspokojenia popędu seksualnego lub innych pożądań. Człowiek jest w stanie powiedzieć „nie” swojej cielesności, oczywiście do pewnego stopnia. Zauważmy, że wówczas nie czuje się jednak niepełnym człowiekiem. Przeciwnie, to zaprzeczenie jakby potwierdza, że jest on naprawdę sobą, może o sobie decydować. Dlaczego zdobywa się na taki opór? W imię czego? Wydaje się, że w imię tego, co zauważa jako ważniejsze, bardziej wartościowe od samego ciała, tego, co w nim cielesne. Czyż wierność do ukochanej osoby nie dlatego odnosi triumfy nad chwilowymi zauroczeniami? I czy nie jest tak właśnie z tej racji, że stanowi ona dla człowieka wybór wartości wyższej niż np. jego potrzeba seksualnego rozładowania? To prawda, człowiek nie zawsze zachowuje się i wybiera w ten sposób. Czasami ulega kaprysom i potrzebom tego, co doraźne. Nie zawsze stać go również na pewien heroizm. Jednak nawet wtedy, gdy nie dorasta we własnych oczach do przeczuwanych przez siebie ideałów, nie sprawia, że przestają one istnieć. Wyrazem jakiejś aprobaty wobec tego, co ważniejsze, jest choćby wstyd, jaki ogarnia człowieka w następstwach wyborów, których się po sobie nie spodziewał. Wbrew pozorom nawet bunt i chęć wywrócenia aksjologicznego ładu do góry nogami, to znaczy przekonanie, że to, co podstawowe, jest jednocześnie najważniejsze, stanowi także kuriozalne potwierdzenie szlachetności, do której człowiek nie dorasta, a zatem ideałów w jego coraz bardziej mglistej świadomości.
 
Ku wolności
 
Ze świadomością niedorastania do odczuwanych wzorców jest trochę tak, jak z chodzeniem w za dużych butach. Potykamy się w nich i czasami przewracamy, ale nie chcemy z nich zrezygnować, są bowiem wyrazem naszego głębokiego przekonania, że mamy i możemy do nich dorosnąć. To, że jesteśmy na nie za mali, oznacza, że przed nami jest jeszcze perspektywa dojrzewania. Sentencja łacińska głosi: Per aspera ad astra. Determinacja, którą można zaobserwować szczególnie wyraźnie u rozpoczynającego życie „w pionie” dziecka, świadczy, że trud się opłaca. Człowiek chce stać na własnych nogach, bo wówczas jest przekonany, że jest w jakimś stopniu samodzielny, odrębny od innych. Jednocześnie zauważa on, że bez innych daleko nie zajdzie. Oni stanowią bowiem obszar urzeczywistniania tego, co w nim samym najbardziej szlachetne i wartościowe, głęboko ludzkie. To dzięki nim może być wolny, czyli wznieść się na inny poziom życia, widzieć szerzej i głębiej z innej perspektywy. Jest jakąś prawdą, że to, co wysokie, dogłębnie ludzkie, duchowe jest dostrzegalne wyłącznie w wolności. Bez niej świat wartości wyższych, to znaczy to, co znajduje się ponad naszymi głowami, pozostaje przed człowiekiem zamknięty w oparach kaprysów. Dzięki wolności przekracza on samego siebie, by stać się sobą naprawdę, to znaczy zająć miejsce, które jest właściwe i przeznaczone wyłącznie dla niego. Wolność nie przychodzi do człowieka automatycznie, to znaczy nie wynika z jego uposażenia biologicznego. Można się nią zachłysnąć jak świeżym powietrzem jedynie wówczas, kiedy ktoś inny objawi mi jej wartość, a tym samym wydobędzie mnie z tego, w czym tkwiłem do tej pory. Czy nie coś podobnego odczuwali spotykający Jezusa, słysząc zaproszenie: „Jeśli chcesz…”? Wolność jest zatem zwyczajna, bo dostępna wszystkim, a jednocześnie niezwykła, bowiem naprawdę osiągalna przez tych nielicznych, którzy żyjąc w świecie poukładanym schematycznie, przekraczają wszelkie szablony. Nie chodzi jednak o tych, którzy buntują się, nie chcąc osiągać narzucanych wzorców, ale o tych, którzy patrzą na nie „z góry”, to znaczy z horyzontu dostępnego wyłącznie marzycielom zdobywającym gwiazdy. Tacy ludzie są w stanie wybudzić z uśpienia w drugim to, co w nim najgłębsze. Pociągają oni mocą swej osobowości i charakteru, bez potrzeby domagania się uznania w sposób sztuczny, na siłę. Człowiek naśladuje bowiem kogoś innego nie ze względu na to, co ten mu narzuca, ale w wolności i przekonaniu, że dzięki temu, co w nim imponujące, sam staje się lepszy, to znaczy bardziej ludzki.
 
Po brudnych śladach
 
Peter Watts jest autorem zdania: „Kiedy jesteś już dość potężny, nie musisz postępować jak inni ludzie, to oni zaczynają cię naśladować”. Największym sukcesem tego, kto stanowi wzór dla drugiego, jest nie tyle odwzorowywanie wyuczonych nawyków, ile przekraczanie jakichś własnych miar, wybudzanie potencjałów, które tylko dzięki innym mogą przybrać konkretną postać. Nie chodzi zatem o to, by stać się igraszką cudzego zdania, to znaczy zastąpić własne rozumowanie opinią fachowca. Naśladowani bywają przecież również głupi i tyrani. Ci ostatni najczęściej są autorytarni, a to nie to samo, co bycie autorytetem. Szkopuł tkwi właśnie w tym, że do własnego zdania trzeba dorosnąć, a to możliwe jest wyłącznie dzięki uznanemu mistrzowi. Autorytet to zatem ktoś, przy kim uczę się własnej wolności. On nie tylko jej nie ogranicza, ale sprawia, że przy nim rozkwita. Kto pomaga mi przejść przez najtrudniejsze próby, bo sam chodzi w brudnych butach. Idąc z nim, mam szansę mu towarzyszyć, ale i go wyprzedzić, kiedy przyjdzie czas. Wtedy również moje buty zaczną lepiej przystawać do stóp i zaprowadzą w jeszcze nikomu nieznane.
 
ks. Przemysław Bukowski SCJ
Czas Serca nr 156