Kim jestem?
Nastolatkom trudno jest dzisiaj znaleźć powód, by chodzić do kościoła. Po pierwsze, większość znich nie zadaje sobie pytań o to, czy istnieje coś poza doczesnością. Te sprawy stają się ważne dopiero wtedy, gdy ktoś uświadomi sobie własną śmiertelność, a to - zdaniem psychologów - przychodzi najczęściej po trzydziestce. Po drugie, młodzi lubią wszystko to, na co Kościół radzi uważać. Interesuje ich seks, używki, popularność, sukces, pieniądze, niezależność... Po trzecie wreszcie, świat, w którym żyją, kieruje się wartościami zupełnie nieprzystającymi do tych, które proponuje religia. Z tego punktu widzenia polski nastolatek ma właściwie tylko jeden powód, by nazwać siebie katolikiem: to, że jest Polakiem.
W odbiorze społecznym katolicyzm w Polsce jest nie tyle religią, co sposobem na określenie tożsamości - zarówno jednostkowej, jak i grupowej. W naszym kraju powiedzenie: "jestem katolikiem", jest często równoznaczne z deklaracją:"nie jestem Żydem", "nie jestem Niemcem - protestantem", "nie jestem prawosławnym Rosjaninem". "Jestem Polakiem, czyli katolikiem". A co z tego sformułowania wynika? To tylko, że w polskości najważniejszy jest katolicyzm. Czy to dobrze? Chyba jednak nie, bo takie utożsamienie wiąże się w istocie zarówno ze zubożeniem sfery religijności, jak i rozumienia tożsamości narodowej. Wydaje się, że religia powinna wypełniać całą przestrzeń życia wierzącego, przenikać jego duchowość, psychikę, a także to, co on tworzy: pracę, kulturę, społeczeństwo.
W przeciwnym razie staje się obca i nie zrozumiała, niejako zewnętrzna w stosunku do tego, czym naprawdę żyje. Powstaje potem paradoks, z jakim mamy do czynienia obecnie w Polsce: 95% naszych rodaków deklaruje katolicyzm, a, jak pokazują badania, praktykuje go jedynie 20-30%. Nadal jest on wprawdzie dominującym wyznaniem w naszym kraju, ale nie za sprawą swojej funkcji religijnej, tylko tożsamościowej. Polacy, mimo że bardzo często nie żyją zgodnie ze wskazaniami Kościoła, nie tak łatwo zrezygnują z etykiety katolików, bo musieliby wtedy odrzucić też Boże Narodzenie, "koszyk wielkanocny", św. Mikołaja, Jana Pawła II... I co by im wtedy pozostało? Światowid?
Problem tkwi przypuszczalnie w tym, że my nie mamy właściwie żadnej tożsamości poza katolicyzmem. Zostaliśmy katolikami niedługo po tym, jak zyskaliśmy naszą odrębność narodową, w pewnym sensie za wcześnie. Brakuje nam więc jakiejś innej spójnej tradycji, mitologii, na której moglibyśmy się oprzeć, szukając polskiej tożsamości. Mamy zaledwie jakieś strzępy legend o Kraku i Wandzie, Piaście Kołodzieju czy Królu Popielu. Trudno się dzisiaj z nimi identyfikować. Inne narody mają takie rozbudowane, przedchrześcijańskie tradycje i mitologie. Niemcy np. swoich Nibelungów a Brytyjczycy – Merlina czy Morganę. Do tej pory Lord pilnuje kruków na Tower, bo zgodnie z legendą dopóki mieszka tam sześć kruków, Anglia jest niepodległa. Inie jest to wcale tradycja chrześcijańska.
Modlitwa wstawiennicza jest miła Panu, ponieważ człowiek, który do niej staje jest najbardziej wolny od egoizmu i otwarty na przyjęcie woli Bożej. Pismo Święte świadczy dobitnie, że tacy ludzie jak Abraham, Mojżesz, prorocy z całą śmiałością mogli stawać przed Panem.