logo
Czwartek, 28 marca 2024 r.
imieniny:
Anieli, Kasrota, Soni, Guntrama, Aleksandra, Jana – wyślij kartkę
Szukaj w
 
Posłuchaj Radyjka
kanał czerwony
kanał zielony
 
 

Facebook
 
Drukuj
A
A
A
 
o. Mirosław Pilśniak OP
Duet do zadań specjalnych
List
 


Jaki to ma sens?
 
Można jednak spojrzeć na rozwój więzi małżeńskiej inaczej, niż pod względem rytmu pojawiania się i odchodzenia dzieci, przyjąć inny- przyznaję, bliższy mi, bo pasujący także do mnie - sposób opisu. Każdy człowiek intuicyjnie co pewien czas, jakby na zakończenie jakiegoś etapu życia, dokonuje swoistego bilansu przeżytego czasu. Podobnie dzieje się w życiu małżeńskim. Co pewien czas
mąż lub żona dzieli intuicyjnie spędzony w związku czas na połowy i ocenia ich wartość. Jeśli uzna, że ostatnia połowa przyniosła dobre owoce, ocenia cały ten okres pozytywnie. Ważna jest właśnie wartość przypisywana drugiej połowie danego etapu, bo nawet jeśli ktoś pamięta, że pierwsza połowa była szczęśliwa, ale drugiej już tak nie ocenia, to bilans będzie niekorzystny: „Wiem, że kiedyś było lepiej, ale teraz jest źle, a będzie jeszcze gorzej".
 
Zadziwiające, że momenty, w których dokonuje się takiego bilansu, można wyznaczyć z matematyczną dokładnością. Na początku rządzi nimi reguła zbliżona do szeregu geometrycznego. Pierwszego bilansu małżonkowie dokonują najczęściej po dwóch latach „docierania się", następnego po czterech, potem po ośmiu. W okolicach dwunastego, trzynastego roku małżeństwa zwykle na cykl życia małżeńskiego nakłada się kryzys wieku średniego. Kobieta i mężczyzna przeżywają go na swój sposób, zawsze jest to jednak straszliwie trudny moment tak dla nich samych, jak i dla ich związku. Wydaje się wtedy, że w ich życiu już nic dobrego się nie wydarzy, nic się już nie uda, że jest już za późno na rewolucyjne zmiany. Jednocześnie właśnie wtedy niektórzy odkrywają, że chcieliby coś zrobić dla swojego związku. Otwierają się na czyjąś pomoc. Na udział w Spotkaniach Małżeńskich decydują się najczęściej właśnie małżeństwa z kilkunastoletnim stażem.
 
Następny trudny moment następuje po około trzydziestu pięciu, czterdziestu latach małżeństwa. Wtedy mąż i żona dobiegają sześćdziesiątki i bilansują ostatnie trzydzieści lat życia. Przez ostatnich piętnaście lat dzieci już podrosły, a im wydaje się, że wszystko już sobie powiedzieli, co było można; nie było między nimi radykalnej wojny, ale też wydaje się z tej perspektywy, że nie było nic szczególnie ważnego. W takiej chwili można odczuwać silną pokusę odmiany, zdarza się, że właśnie po trzydziestu - czterdziestu latach wspólnego życia małżonkowie się rozstają.
 
Każdy człowiek spoglądający refleksyjnie na swoje życie dobrze wie, że nie zawsze czuł się wspaniale. Nie powie: „Świetnie mi się żyje", bo „świetnie" mogło być wczoraj albo dwie godziny temu, a większość dni każdego człowieka jest po prostu szara i trudna. Odkrywa jednak, że w ostatniej połowie życia były chwile znaczące, tak cenne, że warto dla nich przeżyć razem następne lata, nawet w mozolnym trudzie. Człowiek zachowuje w sobie pamięć przyjemnej emocji, które wyzwalały się w nim po pokonaniu jakiegoś trudnego problemu, w chwili przebaczenia, po dobrym wspólnie spędzonym urlopie. Pamięć o wydarzeniu pozwala mu przywołać emocje, które towarzyszyły przekonaniu, że życie ma sens.
 
Poczucie szczęścia wżyciu małżeńskim nie jest bowiem jedynie sumą pięknych chwil i wspaniałych przeżyć. Aby go doświadczać, trzeba mieć aktualnie przeświadczenie, że poniesiony dla budowania tego związku trud miał sens. To pozwala iść dalej.
 
Co mówi podręcznik?
 
Owocne dokonywanie takich bilansów jest prawie niemożliwe bez pracy nad uświadamianiem sobie własnych emocji i bez umiejętności ich nazywania. Pewna historia pozwoliła mi docenić tę potrzebę.
Moja znajoma po kilku latach dobrej współpracy nagle zerwała ze mną kontakt. Miałem wrażenie, że nie chce podtrzymywać znajomości. Z jednej strony chciałem to uszanować - ma przecież swoją rodzinę i zadania, z drugiej było mi jednak trochę przykro. Po pewnym czasie okazało się, że potrzebuję jej pomocy w jakiejś praktycznej o sprawie.  Przemogłem niechęć i zadzwoniłem. Usłyszałem wtedy: „Skoro już raz mnie zawiodłeś, °-nie widzę możliwości współpracy". Byłem zszokowany i wzburzony, myślałem sobie: „Jak to?! Ja   g zawiodłem?! Przecież to ona zerwała kontakt!". W tej pełnej napięcia sytuacji mogłem albo rozpocząć i z nią wojnę o to, kto ma rację, albo - jak sugeruje -g teoria komunikacji między osobami - spróbować   "~ nazwać jej (swojego rozmówcy) emocje. Zmuszając się, bo miałem wtedy mnóstwo nieprzyjemnych emocji, napisałem do niej maila dokładnie według instrukcji z podręcznika: „Czujesz się zawiedziona?". Za dwa dni dostałem odpowiedź: „Nie tylko zawiedziona, ale też oszukana. Mam dość". Znowu zalała mnie fala oburzenia wobec niesprawiedliwych - jak mi się wydawało - zarzutów, ale teoria zaleca: „nazwij uczucia twojego rozmówcy". Dałem więc sobie jeden dzień na ochłonięcie, drugi na wymyślenie, jakie uczucia mogą jej towarzyszyć. Napisałem: „Jesteś rozgoryczona i rozwścieczona?". Po trzech dniach przyszła wiadomość: „Tak. Zostawiłeś mnie, gdy potrzebowałam Twojej pomocy, mimo że kilka razy Cię o nią prosiłam". Co?! Kiedy?! Ja raczej słyszałem: „Nie potrzebuję Twojej pomocy". Mógłbym tak odpisać, ale… co mówi podręcznik? „Nazwij uczucia twojego rozmówcy". Znowu dałem sobie dwa dni na ochłonięcie, potem napisałem: „Czułaś się opuszczona i zdradzona...". To w ogóle nie pasowało do tej sytuacji, myślałem sobie nawet, że chyba przesadziłem z tym „zdradzona". Obawiałem się, że ona uzna, iż sobie z niej kpię, wciskając ją w jakąś teorię. Widać było przecież, że postępuję według jakiejś instrukcji. Odpowiedź długo nie przychodziła, wreszcie po dwóch tygodniach dostałem maila: „Skoro już się porozumieliśmy, to możemy współpracować". Tamta osoba wyjaśniła mi później, co ją tak zdenerwowało i zamknęło. Ale gdybym próbował pominąć etap nazywania uczuć i od razu ją pytał: „O co Ci chodzi?", wszedłbym pewnie z nią w dyskusję, która niczego by nie rozwiązała. Odczytałaby to jako kolejny atak i nie byłoby rozwiązania kryzysu. Taki wysiłek, kiedy nazywa się uczucia, aby lepiej zrozumieć istotę problemu, wymaga oczywiście czasu, ale poważnego kryzysu nie rozwiązuje się w ciągu dziesięciu minut. Nie ma drogi na skróty.
 
Umiejętność rozpoznawania i nazywania emocji jest bardzo ważną częścią procesu budowania relacji w małżeństwie na każdym etapie cyklu rozwoju relacji. Bez nazywania emocji znajdziemy się w pułapce własnych nastrojów. Przekreślimy jakiś etap naszego wspólnego życia tylko dlatego, że w danym momencie czuliśmy złość. Często się zdarza, że terapia ludzi w związkach polega w sumie na znalezieniu słów do nazwania tego, co przeżywają. Jeśli żona mówi: „Mam ciebie dosyć", zamiast się tłumaczyć lub obrażać, lepiej zapytać: „Z jakiego powodu jesteś rozgoryczona albo czujesz jakiś niepokój?". Ona może odpowiedzieć, że jest na niego wściekła. Nie szkodzi. Ważne, że dialog nie został zerwany. Emocje zostały nazwane, dzięki temu ona może za chwilę powiedzieć: „Czuję wściekłość, bo zrobiłeś to i to". Wtedy problem jest już w połowie rozwiązany. Bez nazwania emocji nie dojdziemy do prawdy o sytuacji.
 
Radzenie sobie ze swoimi emocjami daje szansę na zrozumienie i właściwą ocenę tego, co w danej chwili się dzieje i jest przeżywane. Chwila bilansowania życia jest stworzeniem problemu: pojawieniem się nowego kryzysu. Człowiek zastanawia się, czyjego życie nadal ma sens. Poradzenie sobie z towarzyszącymi temu uczuciami jest jednym z warunków twórczego pokonania kryzysu. Pozwala uniknąć nastawienia: „No trudno, będzie tylko gorzej, ale jeżeli wytrzymam w tym piekle dzisiaj, przynajmniej nie pójdę do piekła po śmierci" albo „To mój krzyż i muszę go nieść". Takie rozwiązanie przyniosłoby gorycz. Bywa że ktoś w ten sposób usiłuje trwać w sytuacji kryzysu, ale nawet nadprzyrodzona motywacja na tym etapie życia nie wystarczy, by w swoim wyborze cierpienia wytrwać. Pojawią się chwile, kiedy zaciśnięte zęby zazgrzytają.
 
Chwila kryzysu, chwila przełomu, nowego wyzwania i nowego zadania może być chwilą przejścia do lepszej połowy życia. Dlatego wtedy szczególnie warto starannie pracować nad relacją po to, by kryzys i przełom w więzi stawał się nie końcem, ale początkiem czegoś naprawdę fascynującego.
 
o. Mirosław Pilśniak OP
   
 
poprzednia  1 2 3
Zobacz także
Fr. Justin
Mam trudności z wychowaniem swoich dzieci. Są bardzo nieposłuszne i drwią z czwartego przykazania Bożego.
 
Fr. Justin
Wychowanie człowieka zawsze opiera się na jakiejś teorii - niezależnie od tego, czy ją sobie uświadamiamy, czy nie. Często przenosimy na nasze dzieci wzorce, według których sami byliśmy wychowywani, często kierujemy się intuicją, często też wydaje się nam, że działamy poza wszelkimi teoriami, a w rzeczywistości bezwiednie podporządkujemy się różnym teoretykom wychowania...
 
o. Stanisław Morgalla SJ, Dorota Mazur
Miłość to niekończąca się historia. Nie sposób zamknąć jej bajkową puentą: "... i żyli długo i szczęśliwie". Po nocy poślubnej trzeba wstać i posprzątać po weselu, a po najbardziej romantycznym uniesieniu trzeba zejść na ziemię i wrócić do codziennych obowiązków, dlatego w miłości bardziej się liczy szukanie niż znalezienie jej ostatecznego znaczenia...
 

___________________

 reklama
Działanie dobrych i złych duchów
Działanie dobrych i złych duchów
Krzysztof Wons SDS