logo
Czwartek, 28 marca 2024
Szukaj w
 
Posłuchaj Radyjka
kanał czerwony
kanał zielony
 
 

 Małżeństwo, rozwód, cudzołóstwo. Czy jest dla mnie ratunek?
Autor: iola (---.pool8257.interbusiness.it)
Data:   2005-12-10 21:47

Witam! Chciałabym uzyskać pomoc choć nie bardzo wierzę, że to możliwe.Lata temu byłam słaba i naiwana. Wyszłam zamąż po 5 latach narzeczeństwa. Mogłoby się wydawać,że po takim okresie zna się człowieka. Ale jak jest się młodym i ten człowiek jest pierwszą "miłością" jak mozna rozpoznać prawdziwe uczucie od zauroczenia od przywyczajenia? No i zawarłam związek małżeński przed Bogiem. Niestety, okazało się że żyłam złudzeniami a nie rzeczywistością i w końcu po licznych próbach ratowania tego co było (albo zdawało mi się, że było) zdecydowałam się na rozwód cywilny. Potem przez długie lata żyłam sama, bez nadziei na szczęście i oto 2 latatemu poznałam wspaniałego człowieka i rok temu zawarłam związek małżeński cywilny. Nigdy nie byłam przykładową wierzącą, ale życie i śmierć bliskich mi osób spowodowała, że zaczęłam odczuwać silną potrzebę wiary. Niestety, moje grzechy z tego co dowiedziałam się, nie pozwalają mi na uzyskanie rozgrzeszenia. Nie mam siły na staranie się o unieważnienie małżeństwa, wydaje mi się, że nie mam podstaw. Z drugiej strony nie chcę zostawić mojego obecnego partnera, co więcej chce mieć z nim dzieci. Czy jestem już skreślona ? A jeśli tak, to czy przynajmniej moje dzieci nie będą musiały cierpieć za moje grzechy? Będę mogła je ochrzcić? Będą mogły przyjąć I komunię świętą? Bradzo mnie to boli i nurtuje. Przez długie lata nie miałam odwagi pójści do spowiedzi. Teraz jak prawie znalazłam siłę okazuje się, nie ma sensu bo rozgrzeszenia nie mogę dostać. Jest dla mnie jakiś ratunek? Bóg zapłac za wszelką pomoc.

 Re: Małżeństwo, rozwód, cudzołóstwo. Czy jest dla mnie ratunek?
Autor: Bogna (---.chello.pl)
Data:   2005-12-11 02:17

Zamiast własnej, wkleję Ci odpowiedź specjalisty. I tak per analogiam, wszystkiego, co Cię interesuje, się dowiesz:
Z książki: Jacek Salij, Szukającym drogi
"CZY WOLNO KATOLIKOWI ZGODZIĆ SIĘ NA ROZWÓD?
Czy wolno katolikowi zgodzić się na rozwód? Chodzi o następującą sytuację: Żona mnie opuściła i przeprowadziła się do innego. Ja sam drugiego małżeństwa w ogóle nie biorę pod uwagę. Żonie zależy na uzyskaniu rozwodu, bo chciałaby usankcjonować prawnie swoją nową sytuację. Brak mojej zgody utrudni jej uzyskanie rozwodu, ale zarazem będzie odczytany jako małostkowa zemsta urażonego w swojej męskiej dumie jelenia, jako jałowa i nikomu niepotrzebna złośliwość. Z jednej strony mam ochotę zgodzić się na ten rozwód, żeby już raz na zawsze mieć to wszystko poza sobą, z drugiej strony mam mnóstwo wewnętrznych oporów. Jest we mnie (właściwie irracjonalna) nadzieja, że żona jeszcze do mnie wróci; i jest (chyba egoistyczny) lęk przed rozdrapywaniem bolących ran na sali sądowej.

Proszę z wyrozumiałością przyjąć mój wykład, który nie będzie bezpośrednią odpowiedzią na Pański list, ale raczej ogólnym przedstawieniem problemu. Pana i Pańskie nieszczęście znam wyłącznie z listu. Może konkretniej potrafiłbym Panu doradzić w bezpośredniej rozmowie. W rozmowie wiele można sobie wyjaśnić jakimś pytaniem, łatwiej rozpoznać trafność lub nietrafność rady, można radzić nie tylko słowem, ale milczeniem, obecnością, obietnicą modlitwy. Również ta okoliczność, że odpowiedź na Pański list jest publikowana, każe mi ją potraktować bardziej ogólnie. Krótko mówiąc: proszę o wyrozumiałość, choć zarazem mam odrobinę nadziei, że jednak pisanie to coś Panu pomoże.

Zacznę od banalnego stwierdzenia, że trudno spotkać człowieka, który by twierdził, że rozwód jest czymś dobrym. Zwolennicy prawa rozwodowego zawsze bardzo głośno podkreślali, że leży im na sercu trwałość związków małżeńskich, że rozwód jest zawsze czymś złym i że jego dopuszczenia domagają się jedynie w tych wypadkach, kiedy jest on — jak przekonywali — mniejszym złem. Właśnie ta argumentacja jest powodem, że rozwodu nie wystarczy po prostu zarejestrować w urzędzie stanu cywilnego, ale wyrokuje o nim sąd.

Otóż do tego banalnego stwierdzenia, że rozwód jest zawsze jakimś złem, przyłóżmy inne banalne stwierdzenie: że zło na ogół zaczyna się w naszych myślach. Spróbujmy się zastanowić, do jakiego stopnia nasze poglądy na temat dopuszczalności rozwodów stanowią jedną z głównych przyczyn, że rozwody są u nas tak częste.

Z rozwodami jest podobnie jak z każdą inną plagą społeczną: krąg winnych sięga daleko poza bezpośrednie ofiary tej plagi. Weźmy dla przykładu plagę pijaństwa. Bardzo wielu ludzi przyczynia się do żywotności poglądu, że takie czy inne wydarzenia i dokonania trzeba „oblać”; masowo podtrzymujemy stereotypowe sposoby wymuszania kupna alkoholu lub jego wypicia; powtarzamy jak papugi arcyniemądre poglądy, jakoby picie wódki było miarą dzielności albo życzliwości dla kolegi itp. Tylko niektórzy, co się w ten sposób zachowują, kończą w rynsztoku, ale winę za ich wykolejenie w jakimś bardzo realnym sensie ponosimy wszyscy. Gdyby w naszym społeczeństwie nie było atmosfery, sprzyjającej alkoholizmowi, wielu z dzisiejszych pijaków żyłoby dziś pięknie i sensownie.

Czy w naszym społeczeństwie da się zaobserwować jakieś poglądy i stereotypy zachowań, które zwiększają liczbę rozwodów? Otóż sam pogląd, jakoby rozwód był dopuszczalnym rozwiązaniem kryzysu małżeńskiego, pracuje na rzecz rozwodu! Ileż rozbitych par mogłoby do dziś stanowić całkiem udane małżeństwa, gdyby w momencie kryzysu rozwód w ogóle nie wchodził w rachubę jako rozwiązanie. Zupełnie inaczej podchodzi do nauki uczeń, któremu nawet do głowy nie przychodzi myśl, że mógłby szkoły nie ukończyć, aniżeli jego kolega, któremu tylko trochę zależy na uzyskaniu końcowego świadectwa. Ten drugi ma obiektywnie o wiele mniejsze szanse ukończenia szkoły. Jemu przecież na tym nie bardzo zależy, skąd więc weźmie energię i wytrwałość w chwilach, kiedy trzeba się całemu zmobilizować, żeby uporać się z jakimś trudniejszym przedmiotem lub nadrobić zaległości?

Istnieje coś takiego jak moralna wyobraźnia. Może ona być nie rozbudzona lub otępiała — kiedy na przykład sąsiada spotkało nieszczęście, a mnie nawet na myśl nie przyjdzie, że może powinienem mu pomóc lub w jakiś sposób być przy nim.

Jednak moralna wyobraźnia może być również chora — jeśli podsuwając mi złe rozwiązania, dodatkowo utrudnia i tak już niełatwą drogę ku dobru. Otóż również moralna wyobraźnia całych społeczeństw może być dotknięta tępotą lub zwyrodnieniem — przykładów tego historia dostarcza bez liku. Całe społeczeństwa mogą w jakiejś dziedzinie — żeby użyć wyrażenia Księgi Rodzaju — „znać dobro i zło”.

Mogłoby się wydawać, że lepiej jest znać dobro i zło, niż znać samo tylko dobro. Otóż nie. Jeśli znamy również zło, znaczy to, że niedostatecznie poznaliśmy dobro. Gdybyśmy więcej znali dobro, zło by się w ogóle nie pojawiało w naszej wyobraźni jako realna alternatywa. Gdybyśmy więcej rozumieli, czym jest, czym powinno być małżeństwo, nie przychodziłaby nam do głowy nawet możliwość rozwodu, myślelibyśmy raczej nad sposobami uratowania zagrożonej wspólnoty życia. W naszym społeczeństwie nie działałoby tyle mechanizmów, ułatwiających rozwód, pojawiłoby się natomiast więcej mechanizmów przeciwnych.

Powiedział Jan Paweł II w Limerick w Irlandii: „Już sama możliwość uzyskania rozwodu w sferze prawa cywilnego czyni trwałe i stabilne małżeństwo trudniejszym dla każdego”. Sytuacja jest jeszcze trudniejsza, jeśli prawo rozwodowe uzyskało żywą akceptację społeczną. Bo małżeństwu, które przeżywa jakieś problemy, trudno opędzić się wówczas od życzliwych krewnych i przyjaciół, podpowiadających, że nie ma sensu tak się męczyć przez całe życie. Bywa i gorzej: że małżonkowie nawet nie próbują się od takiej życzliwości opędzać, bo i sami nie myślą inaczej.

Każdy rozwód ma w sobie coś z zabójstwa. Rozwód to zabicie miłości — chorej zwykle, czasem bardzo chorej, czasem — biorąc pod ludzku — beznadziejnie chorej. Oczywiście, że zabicie chorego byłoby najprostszym i najskuteczniejszym sposobem usunięcia choroby — tylko czy najlepszym? Czy w ogóle dobrym? Jeśli nawet nie ma nadziei (znów tylko po ludzku mówię, bo przecież Pan Bóg w sprawach tak istotnie dotyczących naszego duchowego dobra chętnie czyni cuda: jeśli tylko się o nie ubiegamy) na pełne uzdrowienie, to czyż wynika stąd, że leczenie nie ma sensu? Nie mówmy zaś pośpiesznie nawet o bardzo skłóconym małżeństwie, że ich miłość już umarła. Miłość to coś duchowego, dlatego nie umiera łatwo, ostatecznie umiera dopiero w piekle.

Czy katolikowi wolno zgodzić się na rozwód? Dotychczas mówiłem tylko o tym, żeby katolik — i w ogóle żaden człowiek — nawet nie myślał o rozwodzie. Ale przecież może się zdarzyć (jak to się niestety zdarzyło w Pańskim małżeństwie), że ktoś wprawdzie nigdy nie pomyślał o rozwodzie, ale z propozycją taką występuje druga strona. Co robić wówczas?

Najpierw chciałbym przestrzec przed pewnym rodzajem niedobrej tolerancji. Wyobraźmy sobie, że ktoś powiada wówczas współmałżonkowi mniej więcej tak: „Żałuję bardzo, że tak się stało. No, ale jeżeli pragniesz ułożyć sobie życie inaczej — ja jestem człowiekiem kulturalnym, nie będę ci przeszkadzał”. Ten model zachowania uznawany jest w niektórych środowiskach za obowiązujący. Jak gdyby była to jedyna kontrpropozycja dla rozwodowej pyskówki na sali sądowej.

Owszem, w jakimś sensie, nawet wobec zła, należy być tolerancyjnym, tzn. należy raczej tolerować zło niż sięgać przeciwko niemu po środki niemoralne. Ale przecież w opisanej wyżej sytuacji istnieje cały szereg środków nie tylko moralnie dopuszczalnych, ale ze wszech miar pożądanych, za pomocą których być może udałoby się jeszcze uratować małżeństwo (w każdym razie próbować trzeba!) Fałszywa to tolerancja, która prowadzi do moralnego rozbrojenia. Jeśli współmałżonek dąży do rozbicia małżeństwa, to przecież nie ma takiego moralnego prawa, które zakazywałoby mi sygnalizować mu, że czuję się jego postępowaniem bardzo skrzywdzony, że bardzo mi zależy na odbudowie naszego małżeństwa, że gotów jestem do gruntownej rewizji swojej własnej postawy, że można sobie przebaczyć wzajemnie w taki sposób, iż przyjęcie przebaczenia nie będzie niczym upokarzającym itd., itd. To żadna tolerancja, to tylko jej karykatura, jeśli zakazuje ludziom nawet okazywania zdziwienia z powodu dokonywanego zła, jeśli przymusza do udawania, jakoby zło było czymś równie szacownym jak dobro.

Dopiero teraz spróbuję powiedzieć parę słów bezpośrednio na temat Pańskiej sytuacji. Kiedyś wiele nauczyła mnie na ten temat pewna kobieta, którą mąż rzucił osiem lat przed naszą rozmową. Pierwszy pozew rozwodowy sąd oddalił z powodu jej sprzeciwu. Kiedy przyszła do mnie, sprawa toczyła się po raz drugi. Sprzeciw jej nie miałby już praktycznego znaczenia, bo trudno się było spodziewać, żeby sąd odmówił zalegalizowania sytuacji, która faktycznie trwała już tak długo. Sprzeciw jej — i tak nieskuteczny — zburzyłby tylko jej spokój, utrudniłby pracę sądowi i zrozumiano by go wyłącznie jako złośliwość albo upór fanatycznej dewotki.

I proszę sobie wyobrazić, że ona w tej sytuacji, mimo wszystko, nie wyraziła zgody na rozwód. „Nie mogę się zgodzić — mówiła mi. — Dla mojego męża orzeczenie rozwodu to jakby rozgrzeszenie. On chciałby sobie wreszcie powiedzieć: Teraz to już wszystko w porządku! Otóż nie wszystko jest w porządku: nasz syn nie miał ojca, ja mam zmarnowane życie. Jeśli otrzyma rozwód mimo mojego sprzeciwu — to może jednak łatwiej mu przyjdzie kiedyś taka myśl, że jeszcze nie wszystko w porządku, że jeszcze jest mu potrzebne prawdziwe rozgrzeszenie”.

Myślę, że ten punkt widzenia wart jest Pańskiej uwagi. A jeśli zdecydowałem się odpowiadać publicznie na Pański list, to głównie w nadziei, że czytelnicy W drodze pomodlą się za Pana."

Pozdrawiam serdecznie, szczęść Boże.

 Re: Małżeństwo, rozwód, cudzołóstwo. Czy jest dla mnie ratunek?
Autor: Bogna (---.chello.pl)
Data:   2005-12-11 02:26

Z tej samej ksiązki, znalazłam jeszcze to:
"CZY CZŁOWIEK MA PRAWO DO SZCZĘŚCIA?
Czy człowiek ma prawo do szczęścia? To znaczy: tutaj, w tym życiu i na tej ziemi. Chodzi mi o stosunek Kościoła do rozwodów. Wygląda na to, że według nauki Kościoła szczęście jest przewidziane dla człowieka dopiero w życiu przyszłym, a tutaj, na ziemi, mamy być posłuszni Bożym przykazaniom, nawet jeśli one są skierowane wprost przeciwko naszemu szczęściu. Właśnie w stosunku do rozwodów widać to wyraźnie, że dla Kościoła prawo Boże jest ważniejsze niż ludzkie szczęście. Kościół każe się męczyć ze sobą małżonkom niedobranym, natomiast potępia szczęście osiągnięte przez człowieka w nowym małżeństwie, po rozwodzie. Trudno obronić taką postawę skądinąd piękną (na zimno) w swojej surowej niezłomności przed zarzutem niehumanitarności.

Najpierw przypomnę parę realiów. Są to sprawy powszechnie znane i zapewne nikt ich nie kwestionuje, jednak kiedy zaczyna się jakaś dyskusja na temat rozwodów, zwykle się o nich zapomina.

A realia są, niestety, następujące. Po pierwsze, wielka liczba małżeństw rozchodzi się po prostu lekkomyślnie. Jeśli nawet prawdą jest, że niedojrzałość ludzi dorosłych stała się zjawiskiem o nasileniu, nie znanym poprzednim pokoleniom to wydaje się, że decyzja na rozwód jest w wielu wypadkach jeszcze bardziej niedojrzała niż ci, którzy ją podejmują.

Po wtóre, mitem jest, jakoby nowe gniazdo rodzinne, założone po rozwodzie, było przeważnie szczęśliwe. Tak oczywiście się zdarza, ale regułą to z całą pewnością nie jest. Wystarczy sięgnąć do opracowań czy ankiet na temat „życie po rozwodzie” — a najlepiej rozejrzeć się po znajomych — żeby się przekonać, jak często następny związek pozostawia nie mniej do życzenia niż pierwszy. Bywają niestety ludzie, którzy noszą w sobie jakąś niedobrą zdolność unieszczęśliwiania innych i czynią to dość skutecznie w stosunku do swoich kolejnych współmałżonków. Krótko mówiąc, jeśli małżeństwo jest „nieudane”, to przeważnie nie dlatego, że małżonkowie się źle dobrali: prawdziwa przyczyna niepowodzenia leży zwykle w ich ogólnym stosunku do życia.

Po trzecie, dzisiaj w ogóle ludzie jakby mało rozumieją, że wierność jest powinnością moralną. Weźmy przykład pomocy chorym czy starcom. Ktoś pod wpływem dobrego uczucia udzieli choremu sąsiadowi pomocy, potem drugi raz i trzeci, i najczęściej na tym się kończy. Takiemu „dobroczyńcy” nawet do głowy nie przyjdzie, że istnieją zaangażowania, które zobowiązują do następnych. Miłosierdzie nie jest sportem, nie można rozbudzać w bliźnim oczekiwań, których potem nie ma się zamiaru spełniać. Takie „miłosierdzie” pogłębia tylko w chorym człowieku poczucie nieprzydatności i odtrącenia przez społeczeństwo. Otóż wydaje się, że wielość kontaktów międzyludzkich — przeważnie mało angażujących osobowo — utrudnia współczesnemu człowiekowi rozpoznanie tych, z konieczności rzadszych kontaktów, które z natury swojej domagają się głębokiego zaangażowania w drugą osobę. Gdzieś tu znajduje się również jedno ze źródeł współczesnego kryzysu małżeństwa.

Przejdźmy do tematu, który porusza Pani w swoim liście. Sam nie wiem, jak zacząć. Przypomina mi się tu aforyzm Czechowa, że „jeden tylko Pan Bóg potrafi odróżnić szczęściarzy od pechowców i nie pomylić się”. Nie chodzi oczywiście o to, żeby bagatelizować potoczne wyznaczniki szczęścia. Trudno się z tym nie zgodzić, że lepiej być małżeństwem zgodnym i kochającym się niż małżeństwem niedobranym, albo że lepiej mieć gdzie mieszkać, niż nie mieć dachu nad głową, lepiej być zdrowym, niż chorym lub kaleką, lepiej żyć w spokoju, niż być prześladowanym. Ale byłoby jeszcze trudniej nie zgodzić się z tym, że szczęście nie jest przypisane do tych wyznaczników. Człowiek chory może być szczęśliwszy od zdrowego, prześladowany może być szczęśliwszy nie tylko od swojego prześladowcy, ale nawet od człowieka sprawiedliwego, któremu los oszczędził nieprzyjaciół. Może się również zdarzyć — i na pewno się zdarza — że ludzie, którym małżeństwo idzie jak po grudzie, są szczęśliwsi od małżonków świetnie dobranych.

Nie jestem aż tak zarozumiały, żeby się kusić o definiowanie szczęścia. Wszakże jedno wiem z całą pewnością: szczęście zależy bardziej od tego, kim człowiek jest, niż od tego, co posiada albo jakie spotykają go przypadki. Nie trzeba zresztą doktrynersko przeciwstawiać jednego drugiemu. Wiadomo przecież, że przestrzeń, w jakiej człowiek żyje — bliskie mu osoby, warunki bytowania, klimat społeczny — jakoś go współtworzy. Niemniej, istotne źródło szczęścia leży w samym człowieku, a nie poza nim. Od samego też człowieka zależy, czy niekorzystne warunki zewnętrzne okażą się czymś poniżej czy też powyżej minimum, które jest konieczne człowiekowi do tego, żeby jego życie było sensowne.

Nie unikniemy jednak pytania o to, czym jest szczęście. Powiem krótko: życie uważam za szczęśliwe, jeżeli jest sensowne. W możliwość różowego życia na tej ziemi trudno w dobrej woli wierzyć, ale też przecież do szczęścia nie jest konieczne, żeby życie było różowe. Nasz los jest nieodłącznie związany z różnymi utrapieniami, wszakże nie muszą one osłabiać w nas poczucia, że warto żyć; mogą nawet dodawać — choć takich twierdzeń nie trzeba wypowiadać zbyt łatwo — smaku naszemu życiu.

W każdym razie, jeżeli ktoś sądzi, że szczęście polega na tym, żeby człowiekowi dobrze się powodziło i niczego mu nie brakowało — muszę z przykrością stwierdzić, że mój pogląd na ten temat jest zupełnie inny. Oczywiście, lepiej jest, jeżeli człowiekowi powodzi się dobrze niż źle. Wierzę jednak, że życie każdego człowieka może być sensowne i szczęśliwe. Ma się rozumieć, wierzę w to ze wszystkimi zastrzeżeniami: sensowność naszego życia i osiągane w nim szczęście zawsze jest nie dokończone i otwarte na coś więcej, zwykle też splecione jest z cierpieniem czy nawet bezsensem.

I właśnie dlatego, że tak wierzę, groźna wydaje mi się opinia, jakoby w małżeństwie niedobranym życie nie mogło być sensowne (a więc w jakimś znaczeniu również szczęśliwe). Bo natychmiast trzeba by przypomnieć tysiące równie i bardziej dramatycznych i tragicznych ludzkich sytuacji, z którymi w żaden sposób nie można wziąć rozwodu. Czyżby życie tych wszystkich, aż nadto udręczonych ludzi nie mogło być sensowne, czyżby szczęście (choćby inne, byleby jakoś prawdziwe) było dla nich zupełnie nieosiągalne?

Ale tutaj można postawić takie oto pytanie. Jeżeli ktoś od dziesięciu lat leży sparaliżowany w łóżku, a obsługująca go rodzina nie wytrzymuje już tego nerwowo i wręcz go znienawidziła, można powiedzieć, że ten człowiek nie ma wyjścia, słusznie więc robi, że szuka sensu w takiej sytuacji, jaką ona jest. Niedobrani małżonkowie wyjście jednak mają, rozwód leży przecież w zasięgu ręki.

O właśnie, dopiero na to pytanie podejmuję się odpowiadać: Jaki jest sens podtrzymywać małżeństwo jawnie niedobrane? Żeby dobrze postawić zarzut, sformułujmy go jeszcze tak: Czy kontynuowanie takiego małżeństwa nie przypomina fanaberii chorego, który łatwo mógłby wrócić do zdrowia, tylko że nie chce się leczyć, twierdzi bowiem, że przecież chorobę można przeżywać sensownie?

Na pytanie odpowiem pytaniem: Czy żonę (męża) się ma, czy też żona (mąż) mnie współtworzy? Czy małżeństwo jest spółką dwojga ludzi, którzy się polubili i przyrzekli sobie nawzajem pomagać i ze sobą mieszkać, czy też małżeństwo pociąga za sobą tak głębokie zaangażowanie osobowe, że współmałżonek staje się częścią mnie samego?

Proszę zbyt łatwo nie przyklejać temu, co mówię, łatki, że to „drętwa mowa” albo „trzeci stopień abstrakcji”. Nie jest wykluczone, że nudzę albo że argumentuję nieprzekonująco. Wszakże zasadniczy tok mojego rozumowania wydaje się wart uwagi. Mianowicie kwestionuję Pani argumentację na rzecz rozwodów w dwóch kluczowych punktach:

1. Pogląd Pani na temat szczęścia wydaje się powierzchowny, bo szczęście opisuje Pani raczej w kategoriach konsumpcjonistycznych niż personalistycznych, raczej w kategoriach rzeczowych niż osobowych. I tylko dlatego — jak sądzę — pojawiło się u Pani zupełnie chybione przeciwstawienie prawa Bożego i ludzkiego szczęścia.

2. Powierzchowny wydaje się również Pani pogląd na temat małżeństwa. Jakby się nie liczyło dla Pani to, że w małżeństwie nie tylko można się wzajemnie w siebie zaangażować: to leży w samej naturze małżeństwa, że ono głęboko angażuje.

Pani dostrzega tylko to, że oto teraz mąż i żona żyją ze sobą jak pies z kotem. Proszę jednak uznać również to, że oni byli kiedyś ze sobą związani „na śmierć i życie”: stwierdzili to nawet przysięgą i należy przypuszczać, że nie odstawiali wówczas komedii. Otóż nie wydaje się, żeby tak głębokie zaangażowanie można było wymazać ze swojej biografii. Ono może się zmieniać: utwierdzać się, więdnąć, można je przegrać i można je obronić przed klęską. Jednak małżeńskie zaangażowanie — niezależnie od tego: udane czy nieudane — jest zawsze bardzo istotną częścią ludzkiego losu. Dlatego każda zgoda na rozwód — uznanie jakiegoś rzeczywistego małżeństwa za niebyłe — wydaje się zniewagą godności małżeństwa. Nie tylko tego konkretnego małżeństwa (to oczywiste), ale małżeństwa w ogóle. Bo każdy rozwód to niezmiernie mocne — zwykle poparte bólem i nieszczęściem — świadectwo, że nie ma na tej ziemi rzeczy nieprzemijalnych, bo nawet coś tak głęboko związującego ludzi jak miłość małżeńska może wyparować jak kamfora.

Otóż nie wierzę w prawdziwość tego świadectwa. Wierzę, że każde małżeństwo może — i powinno — się kochać miłością nieprzemijalną. Fakt, że ludzie się rozwodzą, przypomina tylko, że nieprzemijalność nie jest z miłością małżeńską związana automatycznie, wynika z niej raczej jako konsekwencja, jako zadanie nałożone przez samą naturę miłości małżeńskiej. Podobnie jak z faktu, że zacząłem budować dom, nie wynika automatycznie, że pokryję go dachem, wynika jednak, że powinienem tak uczynić. I chociaż budowanie własnego domu jest wielką życiową przygodą, może przecież się zdarzyć, że okoliczności sprzysięgną się przeciw człowiekowi, żeby pracy zaniechał, i trzeba wówczas ogromnego samozaparcia, aby budowy dokończyć.

Pominąłem w tych rozważaniach mnóstwo problemów szczegółowych. W ogóle nie wspomniałem o tak istotnym dla naszego tematu problemie dzieci i odpowiedzialności rodziców za ich los. Nie mówiłem o tym, jak negatywnie oddziałuje każdy rozwód na moralną wyobraźnię społeczeństwa. A przede wszystkim pominąłem całą argumentację nadprzyrodzoną, tak przecież istotną dla każdego chrześcijanina.

Jednej refleksji nie chciałbym jednak pominąć. Mianowicie wielokrotnie rozmawiałem z ludźmi, których małżeństwo było — jak to się mówi — „w stanie rozkładu”. Nieraz ogarniała mnie myśl, może nawet pewność, że tego małżeństwa już się nie da uratować. Ale nigdy się z taką myślą nie zdradziłem. Zawsze starałem się dodawać otuchy, zachęcałem do przetrwania trudności, próbowałem wlać wiarę w to, co mi samemu wydawało się niemożliwe. I okazywało się nieraz dowodnie, jak bardzo obraziłbym Boga, gdybym wówczas zgodził się z nieszczęśliwym mężem czy żoną, że tego małżeństwa nie da się już uratować: ostatecznie małżeństwo wcale się nie rozpadło.

Otóż dzisiaj namnożyło się ponad miarę różnych doradców i sędziów w sprawach cudzego małżeństwa. Często najbliżsi — brat, siostra, ojciec, matka — zamiast podtrzymywać na duchu w chwilach kryzysu, jeszcze przyczyniają się do rozwodu. Nawet my, chrześcijanie, wyrzuciliśmy z naszego sumienia tę niezawodną busolę, jaką jest prawo Boże, i w rezultacie — sądząc, że doradzamy uczciwie i rozumnie — potrafimy ciężko skrzywdzić nawet najbliższych."

 Re: Małżeństwo, rozwód, cudzołóstwo. Czy jest dla mnie ratunek?
Autor: Bogna (---.chello.pl)
Data:   2005-12-11 02:31

I jeszcze jeden tekst:
"CZY EWANGELIA DOPUSZCZA ROZWÓD?
Zakaz rozwodów, ogłoszony przez Pana Jezusa, zawiera jeden wypadek szczególny, ową słynną klauzulę „poza przypadkiem nierządu”. O ile mi wiadomo, w Kościele katolickim nawet zdrada małżeńska nie upoważnia strony niewinnej do rozwodu i do nowego małżeństwa. Ja pytam naiwnie, ale stanowczo: Tamte słowa — „poza przypadkiem nierządu” — jednak w Ewangelii się znajdują, a więc muszą coś oznaczać. Nie można ich interpretować więc w takim kierunku, żeby uznać je za nie istniejące. Pytam: Jeśli słowa te nie oznaczają pozwolenia na rozwód w tym szczególnym wypadku, to co w takim razie oznaczają?

Zacznijmy od początku. Jak wiadomo, Pięcioksiąg Mojżesza zezwala na rozwód. „Jeśli mężczyzna — czytamy w Księdze Powtórzonego Prawa (24,1) — pojmie kobietę, aby być jej mężem, lecz ona nie pozyska łaski w jego oczach, gdyż on znalazł u niej coś odrażającego, napisze jej list rozwodowy, wręczy go jej, potem odeśle ją od siebie”. Warto sobie uświadomić, że w tamtych czasach pewne okoliczności rozwód ułatwiały. Rozwód na pewno nie oznaczał wówczas rozbicia rodziny: nawet jeżeli małżeństwo było monogamiczne (bo praktykowano również wielożeństwo), rodzina podstawowa była jedynie cząstką wielkiej rodziny, ewentualny rozwód nikogo więc nie pozostawiał bez rodziny. Ponadto trzeba pamiętać, że przy ówczesnym patriarchalizmie żona była raczej służebnicą męża niż jego towarzyszką.

Jak wiadomo, Pan Jezus wyraźnie stwierdził, że starotestamentalne pozwolenie na rozwód było jedynie złem koniecznym. Według Jego nauki, nie ma takich okoliczności, w których rozwód nie sprzeciwiałby się godności małżeństwa. Małżeństwo ze swojej natury i z woli Bożej powinno być nierozerwalne. „Przez wzgląd na zatwardziałość waszych serc pozwolił wam Mojżesz oddalać wasze żony, lecz od początku tak nie było” (Mt 19,8).

Wszakże — i to chciałbym bardzo przypomnieć — już w Starym Testamencie obserwujemy coraz większe zbliżanie się do ideału nierozerwalności małżeństwa. I tak w Księdze Przysłów (5,15—20) znajdziemy pełen czystej erotyki tekst, wychwalający wierność małżeńską i nakazujący „zadowolić się żoną młodości”. Podobne wezwanie znajdziemy u Koheleta (9,9): „Używaj życia z niewiastą, którąś ukochał, po wszystkie dni marnego twego życia”. Szczególnie ostro potępia rozwód prorok Malachiasz (2,13—15), powołuje się przy tym na Abrahama, który nie porzucił bezpłodnej Sary, mimo że tak bardzo pragnął mieć własnego syna i dziedzica: „Sprawiliście też, że łzami, płaczem i jękiem okryto ołtarz Pański, tak że On więcej nie popatrzy na dar ani nie przyjmie z ręki waszej ofiary, której by pragnął. A wy się pytacie: Dlaczegóż to tak?! Dlatego że Pan był świadkiem pomiędzy tobą a żoną twojej młodości, którą przeniewierczo opuściłeś. Ona była twoją towarzyszką i żoną twego przymierza. Czyż ów Jeden [Abraham] nie dał przykładu, ten, którego ducha wyście spadkobiercami? A czegóż ten Jeden pragnął? Potomstwa Bożego! Strzeżcie się więc w duchu waszym: wobec żony młodości twojej nie postępuj zdradliwie!”

I oto przychodzi na ten świat Chrystus, Syn Boży i Zbawiciel rodziny ludzkiej. Obu Jego wystąpieniom antyrozwodowym towarzyszą jednoznaczne stwierdzenia, że nowe prawo jest w stosunku do obyczaju starotestamentowego radykalnie nowe: „Słyszeliście, że powiedziano przodkom: Kto chce oddalić swą żonę, niech jej da list rozwodowy. A Ja powiadam wam: Każdy, kto oddala swą żonę — poza wypadkiem nierządu — naraża ją na cudzołóstwo. A kto by oddaloną pojął za żonę, dopuszcza się cudzołóstwa” (Mt 5,31n; por. 19,3—9).

A musimy wiedzieć, że niespełna pół wieku przedtem działał w Palestynie wielki rabbi Szammaj, który zdecydowanie zakazywał rozwodu, z jednym wszakże wyjątkiem: pobożny Żyd może rozejść się z żoną, jeśli ta okazała się cudzołożnicą. Jeśli więc Pan Jezus powtarza jedynie naukę rabbiego Szammaja, to przecież Jego prawo małżeńskie nie jest tak radykalnie nowe, jak je przedstawia Ewangelia. Jak to więc w końcu jest: czy Pan Jezus opowiada się za Szammajem, czy też „uczy jak ten, który ma władzę, a nie jak ich uczeni w Piśmie”? (Mt 7,29) Żeby odpowiedzieć na to pytanie, koniecznie trzeba rozważyć, co znaczy owo dopowiedzenie „poza wypadkiem nierządu”. Niewątpliwie ma Pan rację, że te słowa coś przecież znaczą, a więc nie można ich ignorować.

Otóż według odwiecznej praktyki Kościoła katolickiego, klauzula ta odnosi się do dwóch konkretnych sytuacji. Po pierwsze, Pan Jezus dopuszcza, nawet zaleca rozejście się mężczyzny i kobiety, jeśli żyją oni na sposób małżeństwa, ale małżeństwem nie są. Chodziłoby tu o taki związek, o którym Chrystus wspomniał w rozmowie z Samarytanką: „Ten, którego masz teraz, nie jest twoim mężem” (J 4,18). Po wtóre, w słowach tych Kościół dopatruje się obowiązku bezwzględnej niezgody na cudzołóstwo współmałżonka. Nie wolno chrześcijaninowi tolerować sytuacji trójkąta małżeńskiego: jeśli niewinny małżonek nie może sytuacji zmienić, powinien raczej współmałżonka opuścić i w modlitwie i pokucie czekać na jego nawrócenie, niż godzić się na bezczeszczenie małżeństwa.

Proszę uważnie wczytać się w oba teksty św. Mateusza i sądzę, że sam Pan przyzna, iż taka właśnie interpretacja leży w duchu obu wypowiedzi Pana Jezusa. Dopatrywanie się w słowach „poza wypadkiem nierządu” furtki, umożliwiającej rozwód, jest niezgodne z zasadniczym sensem nauki Chrystusa o małżeństwie. Przecież Chrystus wyraźnie stwierdza, że przywraca pierwotną czystość prawa małżeńskiego, a przeciwstawiając stare prawo nowemu, jednoznacznie daje do zrozumienia, że chodzi Mu o istotną reformę, a nie tylko o jakiś retusz w zwyczajach starotestamentalnych. Chrystus uczy jednak czegoś więcej i głębiej niż pobożny rabbi Szammaj.

Zresztą zobaczmy, co na ten temat mówią listy apostolskie i najstarsze świadectwa chrześcijańskie. Słowa są tu jasne i dalekie od rozmiękczającej kazuistyki: „Tym zaś, którzy trwają w związkach małżeńskich, nakazuję nie ja, lecz Pan: żona niech nie odchodzi od swego męża. Gdyby zaś odeszła, niech pozostanie samotną albo niech się pojedna ze swym mężem. Małżonek również niech nie oddala się od żony” (1 Kor 7,l0n). Można się czasem spotkać z twierdzeniem, że Żydzi współcześni Chrystusowi nie znali pojęcia separacji, tzn. takiego rozejścia się małżonków, które nie uprawnia do następnego małżeństwa, ale jest raczej oczekiwaniem na ponowne zejście się. Nie wiem, może instytucja separacji była i nie znana ówczesnym Żydom, wszakże z powyższego tekstu wynika, że niewątpliwie znał ją św. Paweł (jej istnienie stwierdza również cytowany niżej tekst z połowy II wieku).

Albo o czym mówiłyby te oto teksty, gdyby rozwód był w pewnych okolicznościach chrześcijanom dozwolony? „Żona związana jest tak długo, jak długo żyje jej małżonek. Jeśli mąż umrze, może poślubić kogo chce, byleby w Panu” (1 Kor 7,39). Zaś w Liście do Rzymian: „Kobieta zamężna na mocy Prawa związana jest ze swoim mężem, jak długo on żyje. Gdy jednak mąż umrze, traci nad nią moc prawo męża. Dlatego to uchodzić będzie za cudzołożną, jeśli za życia swego męża współżyje z innym mężczyzną. Jeśli jednak umrze jej mąż, wolna jest od prawa, tak iż nie jest cudzołożnicą współżyjąc z innym mężczyzną” (7,2n).

Proszę Pana, nacisk społeczny, żeby Kościół — przynajmniej w niektórych przypadkach — pozwalał na rozwód, jest dzisiaj tak duży, że Kościół uczyniłby to już dawno, gdyby to tylko było w jego mocy. Jeśli Kościół nie zgadza się na rozwód, to dlatego, że nie może. Po prostu nauka słowa Bożego na ten temat jest zbyt wyraźna.

Warto tu przytoczyć jeszcze bardzo stare, pochodzące mniej więcej ze 150 roku, świadectwo, mówiące, jak pierwsi chrześcijanie rozumieli opuszczenie współmałżonka „na wypadek nierządu”. Autorem tekstu jest Hermas, jego zaś dzieło — Pasterz — jest jednym z najważniejszych pism starochrześcijańskich:
„Panie — powiedziałem —
Jeśli kto ma żonę, która wierzy w Pana,
I przekonał się, że ona popełnia cudzołóstwo,
Czy grzeszy mąż, jeśli dalej z nią żyje razem?”
„Tak długo, póki nie wie — odpowiedział — nie grzeszy.
Jeśli się jednak mąż dowie o jej grzechu,
A niewiasta nie pokutuje,
Ale trwa w swym porubstwie,
I mąż dalej z nią żyje razem,
Staje się współwinny jej grzechu,
I bierze udział w jej cudzołóstwie”.
„Jakżeż tedy, o panie — pytałem — ma postąpić mąż,
Jeśli żona trwa w swej namiętności?”
„Niechże ją oddali — odrzekł
A mąż niech żyje samotnie,
Jeśli zaś oddali swą żonę i pojmie inną,
Tedy i on cudzołoży”.
„A jeśli, o panie — pytałem — niewiasta po swym
oddaleniu pokutuje,
I chce powrócić do swego męża,
Czy on jej nie powinien przyjąć z powrotem?”
„Z pewnością — odrzekł —
Jeśli mąż jej nie przyjmie,
Grzeszy i wielką na siebie ściąga winę.
Powinno się przecie przyjąć tego, który zgrzeszył,
a czyni pokutę.
A zatem dla tej pokuty mężowi żenić się nie wolno.
Oto jak się żona i mąż powinni zachowywać”1

Można by jeszcze wskazywać na — tak to chyba trzeba nazwać — absurdy, jakie pociąga za sobą twierdzenie, że cudzołóstwo rozwiązuje nierozerwalny z natury związek małżeński. Krótko i trafnie wskazał je św. Augustyn, w swoim dziele O małżeństwach cudzołożnych: „Zobacz, co to byłby za absurd. Ktoś dlatego nie byłby cudzołożnikiem, że poślubił cudzołożnicę. I co budzi jeszcze większą zgrozę: owa kobieta, dlatego że popełnia cudzołóstwo, nie byłaby już cudzołożnicą: bo dla następnego męża nie byłaby już cudzą żoną, lecz jego własną... Gdyby cudzołóstwo rozwiązywało związek małżeński, co znaczyłyby słowa Apostoła: uchodzić będzie za cudzołożną, jeśli za życia swego męża współżyje z innym mężczyzną (Rz 7,3)?” (PL 40,472)

Albo że przypomnę zjawisko „cudzołóstwa hotelowego”, praktykowanego niekiedy w krajach protestanckich, które „polega na tym, że działając w zmowie z żoną, mąż spędza noc w hotelu w towarzystwie kobiety innej, a następnie żona na tej podstawie wytacza powództwo o rozwód.”2

My przede wszystkim pamiętamy o tym, że nauka Chrystusa o bezwzględnej nierozerwalności małżeństwa jest trudna. Zapewne mamy rację, ale przyznajmy również, że nasze patrzenie jest tu jednostronne: bo nauka Chrystusa na temat małżeństwa i jego nierozerwalności przede wszystkim zachwyca swoją głęboką mądrością i pięknem. Opiera się ona na wierze w człowieka i wierze w ludzką miłość. W skrajnym przypadku może się oczywiście zdarzyć, że współmałżonek okaże się kimś prymitywnym, zdemoralizowanym, albo — jeśli nawet jest człowiekiem porządnym i niezłym — po prostu bardzo trudnym we współżyciu. Są to przypadki, kiedy wspaniała nauka chrześcijańska — że każdy człowiek, nawet nieprzyjaciel, jest wart miłości — ujawnia to, co w niej trudne, a nawet (po ludzku) niemożliwe. Ale przecież w swojej istocie jest to nauka wspaniała: że każdy z nas jest stworzony na obraz Boży i nawet w człowieku zdawałoby się kompletnie zepsutym i przegranym znajduje się coś zasługującego na szacunek. Łatwo śpiewać w piosence, że „każdy człowiek to mój brat”, ale dopiero w różnych sytuacjach trudnych (ktoś ma leniwą lub głupią żonę, któraś — męża pijaka i brutala, inny nieprzyjaznego sąsiada albo szefa grającego na nerwach) okazuje się, czy naprawdę wierzymy w to, że „każdy człowiek to mój brat”.

W nauce Chrystusa o nierozerwalności małżeństwa znajduje się również wezwanie do wiary w niezniszczalność miłości małżeńskiej. My, księża, niestety często popełniamy tu błąd, bo mówimy o tym dopiero ludziom, których małżeństwo się rozpada. Tymczasem trzeba mówić o tym wszystkim małżonkom. Również tym, których miłość jest świeża i gorąca i którzy mają subiektywne poczucie jej wiecznotrwałości. Bo wszystko, co ludzkie, podlega niestety dewaluacji i śmierci, i nawet taka miłość, której niezniszczalności ludzie są pewni, może umrzeć, a wówczas jady, wynikające z jej rozkładu, będą zatruwać wzajemne współżycie. Chrześcijańska wiara w niezniszczalność miłości małżeńskiej opiera się na Bogu: tylko Bóg może nas uzdolnić do tego, żeby nasza miłość była wiecznie żywa.

Ludzie pytają jednak: Co mamy robić, jeśli miłość już umarła? Byliśmy zapewne niewierni Bogu — powiadają — ale w tej chwili tego nie da się już odwrócić: Co mamy robić teraz? Odpowiedź Kościoła jest tutaj jasna, choć trudna: Jeśli niewierność Bogu spowodowała zło, trzeba ją naprawić wiernością. Nie można do dawnej niewierności dodawać niewierności nowej — w ten sposób człowiek tylko zejdzie na jeszcze dalsze manowce. Otóż jeśli ludzie zdecydują się na drogę wierności Bożym przykazaniom, częstokroć okazuje się, że ich miłość jeszcze nie umarła, ona jest tylko ciężko chora. A jak wiadomo, nie każda choroba kończy się śmiercią, zwłaszcza jeśli chory bardzo pragnie wrócić do zdrowia.

1 Hermas, Pasterz, Przykazanie 4,1,4—8 (Pisma Ojców Apostolskich, tłum. A. Lisiecki, Poznań 1924, ss. 320n).

2 Państwo i prawo, 1963, s. 508."

 Re: Małżeństwo, rozwód, cudzołóstwo. Czy jest dla mnie ratunek?
Autor: Calina (---.tnt7.chi15.da.uu.net)
Data:   2005-12-11 08:15

Droga Iola, piszesz, że: 'Nigdy nie byłam przykładową wierzącą'. Otóż nikt nie staje się takim wierzącym od razu - wzrastanie w wierze, to proces całego życia. Nasze codzienne wybory; czy idziemy za głosem sumienia, wybierając dobro lub gdy skłaniamy się ku złu: - zbliżają nas lub oddalają od Boga. W nas cały czas tkwi pragnienie takiej miłości, która nie rozpłynęła by się w złudzeniach, ale aby trwała. Grzech niszczy miłość i życie w stanie grzechu zawsze przyniesie rozczarowanie i nie da szczęścia.
Szczęścia nie można kupić, ani samemu zdobyć. Prawdziwe dobro znajduje się w królestwie Bożym i sam tylko Bóg może zaspokoić nasze pragnienie szczęścia. Tajemnica tego Królestwa została objawiona przez Jezusa Chrystusa. Kto ją przyjmuje będzie rozpowiadać Jego cuda i głosić potęgę Jego majestatu, bo
"Wielki jest Pan i godzien wielkiej chwały, a wielkość Jego niezgłębiona" Ps 145.

 Re: Małżeństwo, rozwód, cudzołóstwo. Czy jest dla mnie ratunek?
Autor: Patrycja (---.internetdsl.tpnet.pl)
Data:   2005-12-11 09:48

W jednym z poprzednich wątków padło pytanie: "Nie rozumiem w imie czego młody człowiek z watku 'Szukam bratniej duszy' (rozwodnik) nie ma sie juz z nikim zwiazac. To takie karanie go za to ze druga strona była np niedojrzała..."
Powinno Cię to zainteresować. Jest to wątek
http://www.katolik.pl/forum/read.php?f=1&i=98363&t=98358

 Re: Małżeństwo, rozwód, cudzołóstwo. Czy jest dla mnie ratunek?
Autor: MisiuMisiu (---.internetdsl.tpnet.pl)
Data:   2005-12-11 10:10

Niesakramentalny związek niesie za sobą wiele konsekwencji, które są bardzo przykre dla małżonków. Jednak uważam, że wcale nie jesteś stracona czy przekreślona, Pan Bóg na pewno rozumie Twoją chęć bycia szczęśliwą, zna Twoje serce, Ciebie lepiej niż Ty sama. Dlatego módl się o właściwą decyzję dla siebie i swojego partnera. Zainteresuj się duszpasterstwem rodzin niesakramentalnych, i pamiętaj, że możesz być jeszcze szczęsliwa :)

 Re: Małżeństwo, rozwód, cudzołóstwo. Czy jest dla mnie ratunek?
Autor: Patrycja (---.internetdsl.tpnet.pl)
Data:   2005-12-11 10:54

Droga Jolu,
Osoby zawierające związek niesakramentalny odsuwają Boga na drugi plan, i już nigdy (!) w czasie trwania związku niesakramentalnego nie mogą podejść do Stołu Pana i nie mogą zaczerpnąć stąd siły i pokoju... To byłaby decyzja historyczna w Twoim jednym przecież życiu.
Nawet tzw. "białe malżenstwa" (czyli zaprzestanie współżycia, do czego ma prowadzić uczestnictwo w "Duszpasterstwie związków niesakramentalnych") są "chwytaniem się brzytwy" w sytuacji, gdy ktoś np. wiele lat temu lekkomyślnie związał się z osobą rozwiedzioną (a tak naprawdę mężatką), i gdy są już dzieci z tego nieformalnego związku...
Taki 'związek niesakramentalny', nawet żyjący bez uprawiania sexu, jako tzw. 'białe małżeństwo' blokuje powrót mężów do prawowitego współmałżonka.
Możesz zajrzeć jeszcze do wątku
http://www.katolik.pl/forum/read.php?f=1&i=91909&t=91879

 Re: Małżeństwo, rozwód, cudzołóstwo. Czy jest dla mnie ratunek?
Autor: Marian (---.neoplus.adsl.tpnet.pl)
Data:   2005-12-11 12:04

Można skorzystać ze Spotkań Małżeńskich. Informacja na stronie:
http://www.spotkaniamalzenskie.pl/mn.html

 Re: Małżeństwo, rozwód, cudzołóstwo. Czy jest dla mnie ratunek?
Autor: Robert (---.tpnet.pl)
Data:   2005-12-11 16:14

Jakże łatwo współczesnemu człowiekowi samemu siebie rozgrzeszać. Bycie słabym i naiwnym, młodym, niedoświadczonym, itd. Jakże często w człowieku występuje potrzeba bycia szczęśliwym, nawet za wszelką cenę, nawet kosztem zranienia drugiego człowieka.
Chrześcijanin, to człowiek szczęśliwy, ale szczęśliwy przede wszystkim dlatego, że kocha Boga ze wszystkich sił, z całej myśli swojej. A na drugim miejscu kochający bliźnich tak, jak siebie samego. Kochający wszystkich bliźnich, nawet tych, którzy go zranili, którzy po ludzku myśląc nie są godni tej miłości.
Przed każdą swoją ważną decyzją zastanów się, co Pan Jezus zrobiłby na Twoim miejscu.
Mt 16:24-27
24. Wtedy Jezus rzekł do swoich uczniów: Jeśli kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje.
25. Bo kto chce zachować swoje życie, straci je; a kto straci swe życie z mego powodu, znajdzie je.
26. Cóż bowiem za korzyść odniesie człowiek, choćby cały świat zyskał, a na swej duszy szkodę poniósł? Albo co da człowiek w zamian za swoją duszę?
27. Albowiem Syn Człowieczy przyjdzie w chwale Ojca swego razem z aniołami swoimi, i wtedy odda każdemu według jego postępowania.

Jeśli chcesz żyć "po bożemu" z tym drugim mężczyzną, to musisz wziąć swój krzyż. Musisz oddać sprawę do sądu biskupiego, a wyrok tego sądu przyjąć z pokorą, jakikolwiek byłby. Staraj się raczej o Królestwo Niebieskie. A wszystko inne będzie Ci dodane, porównaj: Łk 12:22-40

Nie komplikuj sobie dodatkowo życia. Bóg z miłości dla nas dał nam Pismo święte, przykazania i błogosławieństwa, abyśmy się nimi dla własnego szczęścia kierowali. Z Bogiem.

 Re: Małżeństwo, rozwód, cudzołóstwo. Czy jest dla mnie ratunek?
Autor: iola (---.pool876.interbusiness.it)
Data:   2005-12-12 17:48

dziękuje ci bardzo za słowa otuchy

 Re: Małżeństwo, rozwód, cudzołóstwo. Czy jest dla mnie ratunek?
Autor: Gosia (---.neoplus.adsl.tpnet.pl)
Data:   2005-12-13 10:29

Przykazania Boże są nam dane z MIŁOŚCI i przestrzeganei ich ją gwarantuje. Życzę życia tą MIŁOŚCIĄ.

 Odpowiedz na tę wiadomość
 Twoje imię:
 Adres e-mail:
 Temat:
 Przepisz kod z obrazka: