Autor: gosiak (27 l.) (---.adsl.inetia.pl)
Data: 2011-11-22 22:33
Witam,
Jestem w trakcie żałoby. Pół roku temu na równo miesiąc przed naszym ślubem zmarł mój ukochany narzeczony, mój najlepszy przyjaciel. Pół roku walczyliśmy z nowotworem i przegraliśmy. W czasie jego choroby straciliśmy dwoje dzieci, dwa razy poroniłam w pierwszych tygodniach ciąży. Nie umiem się z tym pogodzić, najpierw dowiedziałam się, że jestem w ciąży, a na drugi dzień diagnoza ukochanego, że to mięsak, za półtora tygodnia on w szpitalu na pierwszej chemii, a ja poroniłam. Lekarze mówili nam żeby zastanowić się nad bankiem nasienia bo narzeczony będzie bezpłodny, ale to odrzuciliśmy. Dwa miesiące później okazało się, że znów jestem w ciąży, nie planowaliśmy tego, ale cieszyliśmy się ogromnie. Niedługo. Dwa tygodnie i kolejne poronienie. Ogromny ból, smutek, rozpacz i modlitwa, aby Pan zachował dla mnie mojego ukochanego bo razem przejdziemy przecież przez wszystko. Jeśli nie będziemy mieć dzieci to istnieje przecież adopcja, weźmiemy do siebie dziecko i pokochamy jak własne, tylko pozwól nam Panie być razem. Trzy tygodnie później złe wyniki Jarka, dużo badań i dramat, rozsiew choroby. W ciągu tygodnia narzeczony zostaje sparaliżowany, szpital nie chce go dalej leczyć, mówią że został miesiąc może półtora życia, nowotwór jest niezwykle agresywny. Wróciliśmy więc do jego domu, do domu, który za niecałe trzy miesiące miał stać się naszym wspólnym domem, gdzie miało zacząć się nasze wspólne życie. Przeniosłam się do niego, opiekowałam się nim, byłam każdego dnia, każdej nocy. Byłam pewna, że jest to człowiek, z którym chcę spędzić całe swoje życie, że to miłość mojego życia, to mój "oblubieniec". Ale mój ukochany zmarł, umierał w domu, przy mnie, przy swoich i moich rodzicach, przy słowach modlitwy. Myślę, że największą łaską jaką otrzymałam w swoim życiu jest to, że mogłam być przy jego śmierci, że mogłam go trzymać za rękę i mu towarzyszyć w tej najważniejszej chwili życia każdego człowieka, że Pan dał mi tę siłę, tę łaskę że mogłam oddać ukochanego człowieka w Jego ręce ze spokojem i miłością. Ostatniego dnia swojego życia gdy tylko nad nim się pochylałam np. żeby go przekręcić na bok lub gdy coś podawałam, Jarek całował mnie i powtarzał, że musi mnie całować, chyba powoli ze mną się żegnał. Tak wygląda historia ostatniego roku mojego życia, życia, w którym pojawiła się tak ogromna pustka, że brak słów by to opisać. Wiem doskonale co znaczą słowa umierać z tęsknoty bo niezmiennie od pół roku to uczucie mi towarzyszy. Tak strasznie brak mi radości, jestem jakby martwa w środku, jakby moje serce umarło, tak się czuję. Boję się, że stanę się przez to zgorzkniałym człowiekiem, a nie chcę rozlewać żółci na ludzi, którzy znajdują się wokół mnie. Mój stan pogłębia fakt, że jeszcze nigdy od nikogo nie słyszałam słów pocieszenia dotyczących moich dzieci, ludzie zachowują się tak, jakby one nigdy nie istniały, nikt nawet nie wspomniał o nich. Przygnębiający jest również fakt, że nie mam pracy i że jej poszukiwania kończą się "niczym". No i przyjaciele, znajomi, tak naprawdę okazało się, że mam tylko jedną przyjaciółkę, reszta chyba boi się zarazić śmiercią, więc mój telefon praktycznie milczy. Byłam na rekolekcjach dla ludzi pogrążonych w żałobie, ale to pomaga tylko na chwilę. Dziękuję jeśli ktoś dotrwał do końca opowieści z ostatniego roku mojego życia, może znajdzie się ktoś kto napisze mi słowa otuchy i wsparcia, za które z góry dziękuję.
|
|